Nowy14(1).txt

(24 KB) Pobierz
Kraina Widm


wit wstał bladoróżowy, a nie szary jak na Wielkim Pustkowiu i w górach. wietliki odleciały jeszcze przed brzaskiem; teraz zaczęły piewać ptaki. Nie wędrowałam już samotnie przez wrogie rodzajowi ludzkiemu okolice. Przynajmniej tak mylałam pierwszego poranka w tej zakazanej krainie.
Krew żywiej popłynęła mi w żyłach. Wróciła mi odwaga i siły. To-Co-Przemierza-Szczyty należało do życia, które pozostawiłam za sobš wraz z zimš.
Bezimienna rzeka płynęła na tyle szybko, że opóniła mojš dalszš drogę, ale poniżej miejsca, w którym odpoczywałam, zauważyłam niewielkš zatoczkę z wodš spokojnš jak w sadzawce. Pochylały się nad niš drzewa, zanurzajšc końce gałęzi giętkich niczym łozowe witki, obsypanych różowymi kwiatami. Każdy lekki podmuch wiatru prószył powierzchnię rzeki złotym pyłkiem niby żółtym niegiem. Smukłe, soczystozielone trzciny porastały brzeg, z wyjštkiem miejsca, gdzie lekko wysuwał się w nurtu duży kamień, jakby położony, by służyć za nabrzeże dla miniaturowej floty.
Wstałam sztywno i zeszłam na ów głaz. Następnie zgarnęłam z wody nieco kwietnego pyłku, pozwalajšc, by przejrzyste krople spłynęły mi po skórze. Była zimna, ale nie za zimna. Rozpięłam wszystkie sprzšczki i klamerki, rozwišzałam sznurówki i zrzuciłam z siebie podartš, brudnš i przepoconš odzież. Brodzšc w rzece, skierowałam się do


upatrzonej zatoczki. Umywszy się, obejrzałam swoje ciało. Rana na boku prawie się zagoiła, pozostawiajšc różowš pręgę. Przypadkowo otarłam się głowš i ramionami o ukwiecone łoziny. Zapach ich kwiatów pozostał mi na włosach i skórze. Rozkoszowałam się tš swobodš, nie chcšc wracać do ubrania i uczucia, które wcišż mnie poganiało. Jeżeli była to iluzja, to tak silna, że zawładnęła mnš całkowicie. Zresztš, nie chciałam, aby ten czar prysł...
W końcu jednak wyszłam na brzeg i ubrałam się w podróżny strój z tym większš niechęciš, że byłam czysta. Po posiłku ponownie przyjrzałam się zrujnowanemu mostowi. Wyglšdał na stary jak wiat; Jego szare kamienie pokrył wzór z mchu i porostów. rodkowa częć musiała zawalić się przed wielu laty. Nie, jedyny sposób na przebycie tej rzeki, to...
Utkwiłam wzrok w wyrwie. Zauważyłam tam co - co tak cienkiego jak nić babiego lata. Czy to iluzja? Odwołałam się do prawdziwego wzroku. Znów doznałam zawrotu głowy na widok dwóch nakładajšcych się na siebie obrazów. Zobaczyłam bardzo stary most, zrujnowany w połowie, i inny, nietknięty, bez zwalonych przęseł! I ten drugi most był prawdziwy. A jednak, pomimo koncentracji całej woli i uwagi, pozostał on dla mnie cieniem, zjawš. Przeniosłam spojrzenie na zatoczkę, w której się wykšpałam, na kwitnšce krzaki i drzewa, na bujnš zieleń tej przepięknej okolicy - lecz nie dostrzegłam tam charakterystycznego widma iluzji - tylko most tak wyglšdał. Czy natknęłam się na kolejne czarodziejskie zabezpieczenie majšce powstrzymać tych, którzy nie znali tajemnicy zakazanej krainy?
Zeszłam powoli na dobrze widoczny głaz, zwrócony w stronę mostu zjawy. A może to jeszcze jedna, bardziej subtelna iluzja, utkana po to, żeby nieostrożny podróżnik runšł w nurty rzeki? Kiedy doszłam do mostu, opadłam na czworaki i dalej poczołgałam się na łokciach i kolanach, uważnie wypróbowujšc każdy kamień w obawie, że jaki obluzowany blok przekręci się i stršci mnie w dół. Bardzo trudno było mi uwierzyć w prawdziwoć jego widmowej częci.


Dotarłam do końca tego, co pozornie wyglšdało na zbudowane z solidnego kamienia. Wysunęłam przed siebie rękę, oczekujšc pustki, lecz cień okazał się równie materialny jak reszta mostu. Pełzłam prawie na olep, nie miać się rozejrzeć. Oczy donosiły mi bowiem, że wchodzę na przęsło z mgły, zbyt efemeryczne, żeby utrzymać mój ciężar. A w dole woda wrzała i pieniła się wokół podpór. Natomiast dotykowo postrzegałam, iż to mgła jest prawdziwa, wyrwa za nie. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa, prawie tak samo jak wtedy, gdy wpatrywałam się w wirujšce skały.
Posuwałam się wcišż na łokciach i kolanach po widmowej nawierzchni, dopóki nie znalazłam się w miejscu, gdzie oba obrazy się pokrywały. Wtedy wstałam i oparłam się rękš o twardy parapet balustrady mostu. Dyszšc ciężko, uwiadomiłam sobie, iż znowu muszę mieć się na bacznoci i nie dać się zmylić pozornemu spokojowi tej krainy. Pomoże mi w tym mój podwójny wzrok, ostrzegajšc i przenikajšc iluzję.
Teraz starożytna droga wiła się przez pola. Nie pasło się tam bydło ani owce, nie zauważyłam też żadnych przejawów ludzkiej pracy. Od czasu do czasu korzystałam ze zdobytych umiejętnoci, ale nie zobaczyłam widmowych konturów. Było tam mnóstwo ptaków, które wcale się mnie nie bały, grzebišc w ziemi w pobliżu moich stóp, szybujšc w zasięgu ręki lub przyglšdajšc mi się ciekawie z gałęzi jakiego krzaka. Należały do innych gatunków i miały bardziej kolorowe upierzenie niż ich pobratymcy z Krainy Dolin. Mojš uwagę zwrócił ptak ze skręconymi, czerwonozłotymi piórami ogona i rdzawoczerwonymi skrzydłami, który wcale nie latał, ale towarzyszył mi przez jaki czas, wydajšc w biegu krótki, pytajšcy dwięk, jakby oczekiwał logicznej odpowiedzi. Był większy i bardziej pewny siebie niż kogut.
Dwukrotnie widziałam, że obserwowały mnie czworonożne zwierzęta. Jaki lis przyglšdał mi się spokojnie, gdy go mijałam. Dwie wiewiórki, czerwonozłote, a nie szare jak te, które zamieszkiwały ogrody Norstead, skrzeczały do siebie, najwyraniej wymieniajšc poglšdy na mój temat. Gdyby nie niewidzialny sznur, który wcišż cišgnšł mnie do przo-


du, i poczucie koniecznoci, potrzeby, wędrowałabym z lekkim sercem, cieszšc się każdš chwilš.
Mimo to nie zapomniałam o ostrożnoci i od czasu do czasu posługiwałam się podwójnym wzrokiem. Słońce wstało i zrobiło się ciepło, więc futrzany pled, który tak dobrze służył mi w górach, teraz tylko cišżył mi na ramieniu. Zwijałam go po raz czwarty, kiedy przypadkiem rzuciłam spojrzenie na ziemię i osłupiałam ze strachu i zdumienia.
Nie rzucałam cienia! Tego ciemnego ladu towarzyszšcego wszystkiemu, co stoi lub się porusza w blasku słońca. Smarkle oskarżył mnie o to w obozie Ogarów z Alizonu, ale wtedy byłam zbyt pochłonięta przygotowaniami do ucieczki, żeby wywarło to większe wrażenie. Zresztš, przecież byłam prawdziwa, materialna, z ciała i koci! Wokół mnie wszystkie drzewa, krzaki, wysokie kępy trawy miały odpowiednie plamy cienia, które wiadczyły o ich obecnoci. Tylko ja go nie miałam, jakbym stała się równie niematerialna, jak oglšdana przeze mnie widmowa częć tamtego mostu.
Czy byłam prawdziwa tylko dla siebie? Alizońscy żołnierze mnie widzieli, dotykali, zamierzali posunšć się jeszcze dalej. Wydawałam im się żywa, prawdziwa. Uczepiłam się tej myli, chociaż nigdy przedtem nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę wspominać z wdzięcznociš spotkanie z tymi łupieżcami i mordercami.
Poruszyłam rękami, usiłujšc dojrzeć odbicie tego gestu na ziemi. Niepostrzeżenie opuciła mnie pewnoć siebie, którš odzyskałam podczas porannej wędrówki. Cień jest taki mały i tak rzadko o nim mylimy. Ale gdy go zabraknie... och, to zupełnie inna sprawa. Nagle wydał mi się jednym z najważniejszych moich atrybutów, równie niezbędnym jak ręka czy noga - jak poczucie zdrowia psychicznego.
Nawet odwołujšc się do podwójnego wzroku, nie odzyskałam cienia. Ale gdy podniosłam oczy na otoczenie, przejrzałam.
Już nie przebywałam w bezludnym wiecie. Kiedy się skoncentrowałam, mgliste kontury stały się wyraniejsze, nieprzejrzyste, i w końcu nabrały materialnego wyglšdu. Na


lewo od starożytnego traktu odchodziła polna droga prowadzšca do jakiego gospodarstwa. Zobaczyłam stary dom z dachem zakończonym szczytami, budynki gospodarskie i otoczony murem teren, który mógł być tylko ogrodem. Ostro zakończony dach, rzeby okalajšce okap i mansardowe okna odróżniały go od domostw z High Hallacku. Przez brukowany dziedziniec przechodziły jakie postacie. Im uważniej się przyglšdałam, tym wyraniej wszystko widziałam. Więc to był prawdziwy widok, a puste pola - tylko iluzjš.
Nie podjšwszy ostatecznej decyzji, pod wpływem nagłego impulsu skręciłam w owš bocznš drogę i pospieszyłam w stronę dostrzeżonej zagrody. Im bliżej podchodziłam, tym bardziej ów dom wydawał mi się imponujšcy. Dach był kryty łupkowš dachówkš, ciany zbudowane z tego samego niebieskozielonego kamienia, który widziałam w górach. Rzeby lniły złotem i zieleniš. Nad głównym wejciem znajdował się kaseton z herbem podobnym do tych z Krainy Dolin, a jednak odmiennym, ponieważ składał się ze splecionych symboli, nie za z heraldycznych znaków. Otaczała go aura dojrzałego wieku, lecz nie staroci, gdyż wtedy upływ czasu wycieńcza i niszczy, tu za umacniał i wzbogacał.
Po dziedzińcu kršżyło dwoje mieszkańców: mężczyzna, który wyprowadził konie ze stajni, żeby je napoić w korycie, i dziewczyna w czepku, przeganiajšca przed sobš drób o błyszczšcym upierzeniu i długich, smukłych nogach.
Nie mogłam dojrzeć wyranie ich twarzy, ale wyglšdały podobnie jak moja: miały ludzkie rysy. Mężczyzna nosił obcisłe, srebrnoszare spodnie i kaftan z szarej skóry, cinięty w talii połyskujšcym metalicznie paskiem. Młoda kobieta za ubrana była w suknię o barwie rdzy, ciepłej niczym ogień na kominku, a na wierzch narzuciła roboczy fartuch, równie żółty jak jej czepek.
Czułam pod nogami twardy bruk podwórza. Dziewczyna zbliżyła się do mnie, rzucajšc ptakom ziarno z płytkiego kosza zawieszonego na ramieniu.


- Proszę... - Nagle zapragnęłam nawišzać z niš kontakt, chciałam, żeby mnie zobaczyła, odpowiedziała mi... Odezwałam się głono, ale nie spojrzała na mnie, nawet nie odwróciła głowy w mojš stronę.
- Proszę... - powtórzyłam. Własny głos wydał mi się cienki i donony. Mimo to młoda wieniaczka nadal na mnie nie popatrzyła. Starszy od niej mężczyzna, napoiwszy konie, odprowadzał je do stajni. Minšł mnie z bliska i spojrzał na mnie, tak, ale najwyraniej nie zauważył....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin