Nowy66(1).txt

(17 KB) Pobierz
Cuthbert i Alain zdšżyli już wejć między krzaki. Poszedł

 
za nimi, przy okazji sprawdzajšc cieżkę prochowš. Wiatr nie
wywiał prochu, cieżka była sucha; od dnia, w którym jš
przygotowali, nie spadła tu kropla deszczu.
	Zapałki.
Bert wręczył mu kilka zapałek. Umiechał się tak szeroko,
że chyba tylko cudem nie wypadły mu z ust.
	Podgrzalimy im tyłki, co? Ano tak!
	Niele podgrzalimy.  Roland też się umiechnšł. 
A teraz znikajcie. Cofnijcie się do szczeliny w skale.
	Pozwól mi to zrobić  poprosił Cuthbert.  W głębi
serca jestem podpalaczem, zawsze nim byłem.
	Nie. To robota dla mnie. Nie kłóć się, proszę. Uciekaj-
cie. Przypomnij Alainowi, że ma strzec kryształu jak oka
w głowie, cokolwiek by się działo.
Bert przyglšdał mu się, a potem skinšł głowš.
	Tylko nie czekaj za długo  ostrzegł.
	Będę ostrożny.
	Niech ci szczęcie sprzyja.
	Wam niech sprzyja dwukrotnie.
Cuthbert odszedł; Roland słyszał odgłos jego kroków, stuk
butów na lunych kamykach, zacielajšcych podłoże kanionu.
Spotkał się z Alainem, który pożegnał Rolanda gestem ręki.
Roland skinšł mu głowš i przykucnšł; kula przeleciała tak
blisko jego skroni, że musnęła rondo kapelusza.
Ukrył się po lewej od szczeliny, między krzakami. Rozejrzał
się. Wiatr wiał mu prosto w twarz, a ludzie Latiga zbliżali się
błyskawicznie, znacznie szybciej, niż przypuszczał.
Jeli wiatr zdmuchnie zapałki...
Zawsze jest jakie jeli, pomylał. Daj sobie spokój. Czekaj...
czekaj na nich...
Czekał... skulony, trzymajšc zapałki w obu dłoniach, wy-
glšdajšc na wiat przez sieć gałęzi. Zapach mesguite oszała-
miał, mieszał się z nim niesiony wiatrem smród płonšcej ropy.
Uszy wypełniło mu brzęczenie błony, poczuł słaboć i co
dziwnego, jakby stał się nagle obcy samemu sobie. Pomylał
o tym, jak było mu w różowej kuli, unoszonemu na wichrze
przez różowš mgłę... jak przerwała się nagle wizja Susan.
Dzięki bogom za Sheemiego, pomylał. Już on dopilnuje, by

 
znalazła jakie bezpieczne miejsce. Ale błona wydawała się
kpić z niego swym piekielnym zawodzeniem, pytać, czy na-
prawdę nie było nic więcej do zobaczenia.
Oddział Latiga znajdował się niespełna trzysta jardów od
niego. Żołnierze jechali w pełnym galopie, oba oddziały niemal
się już połšczyły. Przednie szeregi nie mogły zatrzymać się
gwałtownie, bo groziło im stratowanie.
Nadszedł właciwy czas. Roland włożył zapałkę w usta
i pocišgnšł. Zapaliła się, jedna goršca iskra spadła mu na
wilgotny język. Nim główka zdšżyła się wypalić, dotknšł pło-
mieniem prochowej cieżki. Zapłonęła natychmiast, żółty
ogieniek pomknšł w lewo pod północnš krawędziš krzaków.
Przeskoczył przez szczelinę wystarczajšco szerokš, by zmie-
ciły się w niej dwa konie jadšce obok siebie; drugš zapałkę już
trzymał w zębach. Zapalił jš, gdy tylko znalazł jakš takš osłonę
od wiatru. I tu cieżka zajęła się bez problemu. Usłyszawszy
syk, Roland odwrócił się i pobiegł.
Matka i ojciec, pomylał wstrzšnięty; z głębi pamięci wy-
płynęło wspomnienie z najwczeniejszego dzieciństwa i ude-
rzyło go z takš siłš, że aż drgnšł. Nad jeziorem Saroni.
Kiedy pojechali nad to piękne jezioro w północnej częci
Baronii Gilead? Tego nie pamiętał. Z pewnociš był jeszcze
bardzo mały, bawił się na pięknej piaszczystej plaży, idealnej
dla zapalonego budowniczego zamków, jakim był wówczas.
Włanie tym zajmował się podczas
(wakacje? czy kiedy, dawno, dawno temu, rodzice rzeczywi-
cie mieli wakacje?)
tej podróży. Budował zamki z piasku, usłyszał co, być
może krzyk ptaków kršżšcych nad jeziorem, podniósł głowę
i zobaczył rodziców, Stevena i Gabrielle Deschain, stojšcych
tuż nad wodš, odwróconych do niego plecami, obejmujšcych
się, patrzšcych na rozległe jezioro pod bezmiernym niebem.
Pamiętał, jak zalała go nagle fala miłoci do rodziców. Jakże
potężna, nieskończona jest miłoć, to wypływajšca, to niknšca

 
wród nadziei i pamięci, trzy silne pasma splecione w warkocz,
Jasna Wieża ludzkiego życia, ludzkiej duszy.
Teraz jednak przepełniała go nie miłoć, lecz paraliżujšcy
strach. Postaci, które zobaczył, biegnšc ku końcowi kanionu
(w każdym razie racjonalnemu końcowi kanionu) nie były
Stevenem z Gilead i Gabrielle z Arten, ale Cuthbertem
i Alainem. Bert i Al nie obejmowali się, lecz trzymali za ręce
niczym dzieci z bani, zagubione w baniowym lesie. Kršżyły
nad nimi ptaki, były to jednak ptaki padlinożerne, nie mewy,
a błyszczšca płaszczyzna, ku której się zbliżali, pokryta cienkš
warstwš mgły, nie była wodš.
Na oczach Rolanda dwaj jego przyjaciele, trzymajšcy się za
ręce, szli w stronę błony.
	Stójcie! Na miłoć ojców, stójcie!
Nie zatrzymali się. Ręka w rękę szli w stronę białej krawędzi
zielonej, miertelnej pułapki. Błona jęczała z rozkoszy, szep-
tała im czułe słówka, obiecywała nagrody. Wypalała nerwy, aż
nie czuły nic, paraliżowała umysły.
Roland nie miał czasu, by ich dogonić, wprowadził więc
w życie pierwszš myl, jaka przyszła mu do głowy: podniósł
jeden z rewolwerów i strzelił im nad głowš. Huk strzału odbił
się od cian kanionu potężnym echem, gwizd rykoszetu zagłu-
szył piew błony. Al i Bert zatrzymali się o centymetry zaledwie
od lnišcej zielonej powierzchni. Rewolwerowiec oczekiwał, że
w każdej chwili może ich wcišgnšć tak, jak pochłonęła nisko
lecšcego ptaka, kiedy byli tu w noc Księżyca Handlarza.
Jeszcze dwukrotnie wystrzelił w powietrze, budzšc upione
w kanionie echa.
	Do mnie, rewolwerowcy!  krzyknšł.  Do mnie!
Do mnie!
To Alain pierwszy odwrócił się w jego kierunku, spojrzał
na niego wielkimi, oszołomionymi oczami w pokrytej pyłem
twarzy. Cuthbert zrobił jeszcze krok w przód, czubki butów
znikły mu w srebrnozielonej pianie na granicy błony (zawo-
dzšcy pomruk wzniósł się o pół tonu, jakby w oczekiwaniu),
lecz Al szarpnšł go za sznurek sombrera. Bert potknšł się
o spory kamień i wylšdował twardo, na tyłku. Kiedy podniósł
głowę, był już zupełnie przytomny.

 
	O bogowie!  szepnšł, podnoszšc się z ziemi na drżš-
cych nogach. Roland dostrzegł, że czubki butów ma obcięte
równo, niczym ogrodniczymi nożycami. rodkowe palce stóp
wyglšdały przez dziury.
	Rolandziejęknšł, widzšc przyjaciela podchodzšcego
do niego wraz z Alainem.  Rolandzie, omal nie zginęlimy.
To mówi\
	Wiem. Słyszałem. Idziemy. Nie ma czasu.
Poprowadził ich do szczeliny w cianie kanionu, modlšc
się, by potrafili wspišć się na tyle szybko, żeby uniknšć kul,
których mogš nie uniknšć, jeli Latigo przybędzie, nim poko-
najš choćby częć drogi.
Powietrze wypełniał powoli dym, jednoczenie gorzki i kwa-
ny, przypominajšcy zapach gotowanych jagód jałowca. Zo-
baczyli też pierwsze pasma białoszarego dymu.
	Cuthbert, idziesz pierwszy. Alain, ty za nim. Ja pójdę
ostatni. Wspinajcie się szybko, chłopcy, tu idzie o życie!
Żołnierze George'a Latiga wpadli w szczelinę pomiędzy
krzakami niczym woda wlewana do lejka, stopniowo, ciężarem
ciał ludzkich i końskich, poszerzajšc przejcie. Dolna warstwa
suchych rolin zapaliła się już, lecz w podnieceniu żaden z nich
nie zauważył płomienia, a jeli nawet który zauważył, nie
rozpoznał groby. Dymu także nie poczuli, nosy mieli znie-
czulone od strasznego odoru płonšcej ropy. Sam Latigo,
prowadzšcy ich i majšcy tuż za sobš Hendricksa, mylał tylko
o jednym, obracał w mylach dwa słowa, które miał za oznakę
triumfu: lepy kanion, lepy kanion".
A jednak co nagle przeszkodziło mu powtarzać je raz za
razem. Galopował w głšb kanionu, koń zgrabnie stawiał
kopyta na usypisku z kamieni i
(koci)
białych pagórków krowich czaszek i żeber, gdy w jego myli
wdarło się niskie brzęczenie, doprowadzajšcy do szaleństwa
żałosny jęk, owadzi, nieprzerwany, sprawiajšcy, że zaczęły mu

 
łzawić oczy. Choć ten dwięk (jeli był to dwięk, bo to co
wydawało się dochodzić z wnętrza jego ciała) był silny, zdołał
oderwać się od niego, powtarzajšc
(lepy kanion, lepy kanion, lepy kanion)
swš mantrę. Wiedział, że kiedy to wszystko się skończy,
będzie musiał stanšć przed Walterem, a może nawet przed
samym Farsonem, nie miał pojęcia, jak ukarzš go za to, że
stracił cysterny, ale o tym pomyli póniej... póniej.
Teraz piastował jedno tylko marzenie: zamordować bez-
czelnych gówniarzy.
Kanion gwałtownie skręcił ku północy. Będš za tym za-
krętem, prawdopodobnie niedaleko, próbujšc kryć się za
głazami, jeli jakie znajdš. Wykurzy ich z ukrycia, strzelajšc
ze wszystkiego, co ma; najgroniejsze okażš się z pewnociš
rykoszety. Zapewne wyjdš z rękami do góry, błagajšc o łaskę,
ale mogš sobie błagać po tym, co zrobili, po tym, ile sprawili
mu kłopotów...
Latigo minšł zakręt, wymierzył z trzymanego w dłoni rewol-
weru, kiedy jego koń krzyknšł nagle, nie zarżał, lecz krzyknšł
jak kobieta i wspišł się na tylne nogi. Jedziec złapał się łęku
siodła i utrzymał na jego grzbiecie, wierzchowiec polizgnšł
się jednak na piargu, stracił równowagę i przewrócił. George
Latigo wyrzucił nogi ze strzemion. Lšdujšc w niezdarnym
przysiadzie, uwiadomił sobie, że dwięk, który wdarł mu się
w mózg, jest w tej chwili dziesięć razy silniejszy, tak silny, że
pulsujš od niego oczy, nieprzyjemnie swędzš jšdra, tak silny,
że zmusza go do zapomnienia o recytowanej jeszcze przed
chwilš mantrze.
Błona narzucała się mylom znacznie, znacznie silniej niż
wszystko, o czym potrafił marzyć jeden z szeciu najwyższych
dowódców Johna Farsona.
Konie pędziły wokół niego, pędziły na olep, pchane przez
strumień jedców przeciskajšcych się wród krzaków dwój-
kami, a potem, gdy przejcie się poszerzyło, trójkami. Prze-
darłszy się przez krzaki, rozbiegały się na boki, szczęliwe,
że wydostały się z wšskiej szyjki tej butelki, ale przecież,
w gruncie rzeczy, cały kanion był jak szyjka butelki. Za-
korkowanej butelki.

 
Latigo widział migajšce w pędzie czarne o...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin