Nowy29(1).txt

(13 KB) Pobierz
Słowa te skwitowano miechem, rozemiali się nawet Jonas
i panna Cordelia. Susan zarumieniła się przelicznie, uderzyła
Cuthberta po grzbiecie dłoni. Roland w milczeniu podzięko-
wał przyjacielowi. Jego niepohamowana ochota do wygłupów
przynajmniej raz wyszła komu na dobre.
Do zgromadzonej przy wazie ponczu grupy dołšczył kolejny
mężczyzna, mocno zbudowany i na całe szczęcie niechudy,
ubrany w bezkształtnš marynarkę. Policzki miał czerwone,
ale ogorzałe raczej od wiatru niż zarumienione od nadmiaru
drinków. Jego blade oczy otaczała sieć zmarszczek. Ranczer;
Roland wystarczajšco często towarzyszył ojcu w podróżach,
by niektóre typy rozpoznawać na pierwszy rzut oka.
	Chłopcy, mogę was zapewnić, że trudno wam będzie
opędzić się dzi przed dziewczętami. Jeli nie zachowacie
ostrożnoci, dosłownie upijecie się ich perfumami.  Nie-
znajomy umiechnšł się wesoło, szczerze.  Nim je spotkacie,
chciałbym jednak chwilę z wami porozmawiać. Frank Lengyll,
do usług.
Ucisk ręki Lengylla był szybki i mocny, ranczer nie kłaniał
się i nie bawił w formalnoci.
	Rocking B należy do mnie... albo ja należę do Rocking
B, zależy, jak na to spojrzeć. Jestem także szefem Stowarzy-
szenia Hodowców Koni, przynajmniej póki mnie nie wylejš.
Bar K to był mój pomysł. Mam nadzieję, że się wam spodobał?
	Bardzo, proszę pana  włšczył się do rozmowy Alain. 
Barak jest czysty i suchy, a miejsca starczyłoby i dla dwudziestu
ludzi. Dziękujemy. Bylicie dla nas więcej niż łaskawi.
	Nonsens  zaprotestował ranczer, sięgajšc po szklankę
ponczu. Widać jednak było, że komplementy sprawiły mu

 
przyjemnoć.  Przecież to nasza wspólna sprawa. John
Farson to tylko jedno zgniłe dbło w beli siana. Takie już sš
te nasze czasy. Mówiš, że wiat poszedł naprzód. No tak!
Poszedł naprzód, poszedł naprzód, i to bardzo... zawędrował
po drodze do piekła. Naszym zadaniem jest utrzymać belę
siana z dala od pieca tak długo i tak skutecznie, jak to tylko
możliwe, bardziej z szacunku dla naszych dzieci niż ojców.
	Słuchajcie! Dobrze mówi!  powiedział burmistrz Tho-
rin głosem, który miał być uroczysty, lecz załamał się i za-
brzmiał głupio, niedorzecznie. Roland dostrzegł, że stary
mężczyzna ciska rękę Susan (która jakby nie zdawała sobie
z tego sprawy, wpatrzona w Lengylla), i nagle wszystko zro-
zumiał: burmistrz był jej wujem albo co najmniej bliskim
kuzynem. Lengyll całš swš uwagę skupił na trójce nowo
przybyłych; przyglšdał się po kolei każdemu, Rolanda zo-
stawiajšc sobie na koniec.
	W czymkolwiek moglibymy wam pomóc, my z Mejis,
nie wahajcie się chłopcy, pytajcie: mnie, Johna Croydona,
Hasha Renfrew, Jake'a White'a, Hanka Wertnera, wszystkich
razem albo każdego z osobna. Spotkacie ich tu dzisiaj, razem
z żonami i córkami. Wystarczy, żebycie zapytali. Jestemy
daleko od centrum Nowego Kanaan, ale pozostajemy lojalni
wobec Afiliacji i odległoć nie ma tu żadnego znaczenia.
	Dobrze powiedziane  odezwał się cicho Rimer.
	A teraz  Lengyll rozchmurzył się  wzniesiemy wła-
ciwy toast za wasz przyjazd. Wystarczajšco długo czekalicie
na szklaneczkę ponczu, gardła macie pewnie suche jak pieprz.
Odwrócił się i sięgnšł po ršczkę łyżki, wystajšcš z większej
i ozdobniejszej wazy. Gestem powstrzymał służšcego, naj-
wyraniej chciał osobicie usłużyć gociom, okazać szacunek.
	Panie Lengyll.  W cichym głosie Rolanda brzmiał
rozkaz. Ranczer obejrzał się.  W mniejszej wazie jest poncz
bez alkoholu, prawda?
Lengyll znieruchomiał, poczštkowo najwyraniej nie poj-
mujšc, o co chodzi. Potem zrozumiał i spojrzał na goci, jakby
dopiero teraz dostrzegł w nich żywych ludzi, bardzo młodych,
właciwie chłopców, a nie wyłšcznie symbole Afiliacji i Baronii
Wewnętrznych.

 
	Tak.
	Proszę napełnić nim nasze szklanki, jeli jest pan tak
uprzejmy.  Poczuł, że skupia na sobie uwagę, zwłaszcza jej
uwagę. Nie spucił wzroku z ranczera, ale pole widzenia miał
dobre i zauważył także, że na cienkich wargach Jonasa znów
pojawił się kpišcy umieszek. On już wiedział, o co chodzi.
Thorin i Rimer zapewne też wiedzieli. Ubodzy kuzyni z pro-
wincji wiedzieli czasem bardzo dużo. Więcej, niż powinni.
W wolnej chwili musi o tym poważnie pomyleć. Teraz jednak
był to najmniejszy z jego problemów.
	Zapomnielimy oblicza naszych ojców i ma to pewne
znaczenie w sprawie, która przywiodła nas do Hambry. 
Roland czuł się niezręcznie, wiadom, że wygłasza mowę,
choć przecież wcale tego nie pragnšł. Na szczęcie nie mówił
do wszystkich w salonie... i dziękował za to bogom... choć
wokół wazy z ponczem zgromadziło się znacznie więcej goci,
niż wówczas gdy podchodzili. Nie miał jednak wyboru, musiał
skończyć, łód płynęła z pršdem.  Nie chcę zagłębiać się
w szczegóły, zapewne się ich po mnie nie spodziewacie, ale
pragnę powiedzieć, iż obiecalimy, że podczas naszego tu
pobytu nie będziemy pić. To pokuta.
Jej spojrzenie... był pewien, że Susan wpatruje się w niego
z napięciem.
Przez chwilę w niewielkiej grupie przy stole panowała
absolutna cisza. Przerwał jš Lengyll.
	Ojciec byłby z ciebie dumny, słyszšc twe szczere słowa,
Willu Dearbornie, ano tak, byłby z ciebie dumny. Gdzież
znaleć zdrowych młodych ludzi, którzy nie narozrabialiby od
czasu do czasu.  Lengyll klepnšł Rolanda po ramieniu
i choć dłoń miał mocnš i umiechał się szczerze, ukryte w sieci
zmarszczek oczy były obojętne, puste, z wyjštkiem niepokojš-
cej iskierki namysłu, zastanowienia.  Czy mogę być z ciebie
dumny w jego zastępstwie?
	Oczywicie  odparł Roland z wdzięcznociš.  Dzię-
kuję ci, panie.
	Ja również  dodał Cuthbert.
	I ja  powiedział Alain, bioršc z ręki ranczera szklankę
bezalkoholowego ponczu i kłaniajšc mu się z szacunkiem.

 
Lengyll napełnił jeszcze kilka szklanek i sprawnie rozdał je
dookoła. Ci, którzy mieli ostry poncz, zdziwili się, gdyż wy-
mieniono go im na lekki". Kiedy każdy w zgromadzonej przy
stole grupce został już w ten sposób obsłużony, Lengyll od-
wrócił się, najwyraniej zamierzajšc wygłosić toast. Rimer
poklepał go po ramieniu, ledwo widocznie potrzšsnšł głowš
i oczami wskazał burmistrza. Tymczasem ów dostojny mšż
gapił się na nich wytrzeszczonymi oczami, szczęka wyranie
mu opadła. Rolandowi przypominał zapamiętałego teatro-
mana, siedzšcego na jaskółce, brakowało mu tylko skórek
pomarańczowych na kolanach. Lengyll podšżył wzrokiem za
spojrzeniem kanclerza, a potem skinšł głowš.
Następnie Rimer spojrzał na gitarzystę stojšcego porodku
grupy muzyków. Gitarzysta przestał grać, inni poszli jego
ladem. Gocie popatrzyli na nich zdziwieni, po czym przenie-
li wzrok na grupę zgromadzonš wokół gospodarza.
Thorin rozpoczšł przemowę. Umiał przemawiać; w jego
głosie nie było w tej chwili nic miesznego, brzmiał miło
i docierał do każdego.
	Panie i panowie, przyjaciele, proszę was, bycie pomogli
mi właciwie przyjšć trzech naszych nowych przyjaciół, mło-
dych ludzi z Baronii Wewnętrznych. Młodych ludzi, którzy
przemierzyli wielkie odległoci i stawili czoło wielu niebez-
pieczeństwom w imieniu Afiliacji, w służbie prawa i pokoju.
Susan Delgado odstawiła szklaneczkę, wyrwała (z pewnymi
kłopotami) dłoń z ucisku wuja i zaczęła klaskać. Inni natych-
miast poszli za jej przykładem. Owacja na czeć goci była
burzliwa i, na szczęcie, krótka. Eldred Jonas do niej nie
dołšczył, nie odstawił kubka, nie bił braw.
Thorin odwrócił się i spojrzał na Rolanda z umiechem.
Podniósł szklankę.
	Czy mogę im cię dać, Willu Dearbornie?  spytał.
	Pozwalam i dziękuję  odparł Roland, budzšc, dobo-
rem słów, kolejnš falę oklasków.
Thorin podniósł szklaneczkę jeszcze wyżej. Gest ten po-
wtórzyli wszyscy jego gocie. Kryształ błyszczał w wietle
żyrandola niczym gwiazdy.
	Panie i panowie, daję wam Williama Dearborna z Hem-

 
phill, Richarda Stockwortha z Pennilton i Arthura Heatha
z Gilead.
To ostatnie słowo wzbudziło ożywione szepty i westchnienia,
zupełnie jakby burmistrz przedstawił Arthura Heatha z Niebios.
	Przyjmijcie ich dobrze i obdarzcie przyjaniš, niech ich
dni w Mejis będš słodkie, a wspomnienie pobytu wród nas
jeszcze słodsze. Pomóżcie im w pracy i wspomóżcie w osišg-
nięciu celu, który jest celem nas wszystkich. Niech ich dni na
ziemi będš długie. Tak mówi wasz burmistrz.
	Wszyscy tak mylimy  odpowiedzieli gocie.
Thorin spełnił toast, za jego przykładem gocie opróżnili
szklanki. I znów rozległy się oklaski. Roland nie potrafił się
już powstrzymać, odwrócił się i poszukał wzrokiem dziew-
czyny. Ich spojrzenia spotkały się. Przez krótkš chwilę Susan
patrzyła na niego szczerze, otwarcie i zrozumiał, że ich spot-
kanie wstrzšsnęło niš co najmniej tak jak nim. Starsza, podob-
na do niej kobieta pochyliła się, szepnęła jej co do ucha.
Susan Delgado odwróciła się  twarz miała spokojnš, nieru-
chomš jak maska, ale to, co mylała, widoczne było w jej
szarych oczach. Roland znów przypomniał sobie powiedzenie,
głoszšce, że to, co zrobione, można odrobić...
Kiedy przechodzili do sali jadalnej, w której na potrzeby
tego wieczoru ustawiono cztery stoły na kozłach tak ciasno, że
trzeba było się między nimi przeciskać, Cordelia złapała
bratanicę za rękę, odcišgajšc jš od burmistrza i Jonasa,
rozmawiajšcych z Franem Lengyllem.
	Dlaczego tak na niego patrzyła, panienko?  wyszep-
tała z wciekłociš. Na jej czole pojawiła się pionowa zmarsz-
czka, głęboka jak górski kanion.  Co chodzi po tej waszej
licznej, głupiej główce?
Waszej". To jedno słowo wystarczyło, by Susan zorien-
towała się, że ciotka jest wciekła.
	Na kogo patrzyłam? I co znaczy tak"?  Jej głos
brzmiał spokojnie i obojętnie, ale serce, och, serce...

 
Dłoń ciotki zacisnęła się mocno na jej dłoni.
	Nie igraj ze mnš, Panno Och Tak Młoda i Taka liczna!
Widziała już kiedy tego jakże elegan...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin