Nowy7(1).txt

(20 KB) Pobierz


Rozdział 7



Pojazd był zatłoczony wysokimi, nerwowymi Massudami i krępymi, bardziej umięnionymi Ziemianami, choć większoć tych ostatnich popędziła w stronę rzeki na swych bojowych lizgaczach. Trzymajšc się gęstych zaroli, łód podšżała za nimi z mniejszš szybkociš. Nie była opancerzona i gdyby została wykryta zapewniałaby niewielkš ochronę przed ogniem ciężkiej broni nieprzyjaciela.
Ale tak się nie stało. Popiesznie zorganizowany kontratak zaskoczył zdezorientowanych Krygolitów zarówno w górze rzeki, jak i przy ujciu. Trzymajšc odbezpieczonš broń, Massudzi ze zdziwieniem obserwowali swoich ludzkich towarzyszy, którzy zrzuciwszy swojsko wyglšdajšce pancerze, nurkowali z łodzi i ze lizgaczy, by zaatakować wroga w głębinach przejrzystej, nie zanieczyszczonej rzeki.
Wzięci przez zaskoczenie w obcym dla siebie rodowisku Kry-golici nie stanowili równorzędnych przeciwników dla zwinnych i ruchliwych Ziemian. Ich naprędce zbudowane motorowe jednostki napędowe, skonstruowane były by przepchać ich od punktu zanurzenia do wybranego miejsca przeznaczenia. Nie tworzono ich z mylš o innych manewrach.
Pozbawieni mechanicznych zabawek Krygolici nie potrafili pływać. Bez swoich niezgrabnych aparatów tlenowych nie mogli przetrwać pod wodš dłużej, niż kilka sekund. Tonęli w dużych ilociach, młócšc szaleńczo cienkimi, bezużytecznymi kończynami. Ich system oddechowy nie był w stanie zapewnić im wystarczajšcej wypornoci w stosunku do wagi. Zamiast bezwładnie wypływać na powierzchnię, tonęli.
76
- Rejestrujš ruch czego dużego - odezwał się Conner ze swego miejsca koło bardziej dowiadczonego massudzkiego pilota, który przejšł kontrolę nad łodziš ratunkowš.
Straat-ien włanie powrócił z długiej serii nurkowań. Ociekajšc wodš stanšł za plecami sierżanta. Siedzšcy obok Massud przyglšdał mu się ukradkiem, zafascynowany tym, jak po pozbawionej futra, nagiej skórze, bardziej podobnej do skóry prymitywnego Lepa-ra, niż do jego własnej, spływała woda z rzeki.
Nevan obserwował ekran konsoli. Para dużych lizgaczy szybko zbliżała się od strony górnego biegu rzeki. Mogły dysponować ciężkš broniš. Walka o moduł dowodzenia zbliżała się do końca.
- Wezwij wszystkich do powrotu na pokład - warknšł ostro. - Nie możemy się mierzyć z ciężkim sprzętem polowym. Zrobilimy już tu wszystko, co było możliwe.
Conner przytaknšł ze zrozumieniem.
Wracajšcy kolejno do łodzi nurkowie informowani byli o pogarszajšcych się warunkach bojowych, ale nawet wtedy nie kwapili się do odwrotu, podobnie jak Massudzi, którzy z komfortowego, klimatyzowanego wnętrza pojazdu zabijali każdego Krygolitę, któremu udało się dotrzeć na powierzchnię dzięki jednostkom napędowym.
Gdy tylko ostatni żołnierz zameldował się na pokładzie, mas-sudzki pilot odpalił silniki łodzi i całš mocš skierowali się w stronę pełnego morza. Ich akcja nie zapobiegła zwycięstwu Ampliturów, ale błyskawiczny i nieoczekiwany kontratak z pewnociš przyćmił tryumf wroga.
Teraz, gdy walka się zakończyła, Massudka zastanawiała się, co było przyczynš, że tak szybko podporzšdkowała się taktyce Ziemianina. Będšc stworzeniem z natury ostrożnym czuła się zaskoczona tym, że tak słabo oponowała. Jednak jej zdziwienie szybko znikło w poczuciu dobrze spełnionego obowišzku. Nie mieli szans na odbicie modułu, ale przynajmniej zmusili wroga do zapłacenia wyższej ceny za zwycięstwo.
Sporód innych, złożonych z Ziemian i Massudów, patroli znajdujšcych się w górnej delcie w momencie zaskakujšcego podwodnego ataku Krygolitów, częć przedarła się nietknięta przez otaczajšce rzekę bagniska i została podjęta przez specjalne, małe, ale super szybkie pojazdy ratunkowo-rozpoznawcze, wysłane w tym celu z Bazy Atilla. Pozostałe nie miały takiego szczęcia. Straty były ciężkie. Nie można było zatuszować rozmiaru tego pogromu.
77
Straat-ien został nie tylko całkowicie uwolniony od wszelkiej odpowiedzialnoci za to, co się stało, ale pochwalono go za szybkie mylenie i zorganizowanie piorunujšcego, choć w ostatecznym rozrachunku nie majšcego żadnego wpływu na końcowy rezultat, kontrataku. Ponieważ przybył do modułu dowodzenia dopiero w chwili rozpoczęcia ataku, nie można było obarczyć go winš za porażkę.
W bazie trwały dyskusje, ale nie obwiniano się nawzajem. Nikt nie liczył się z możliwociš podwodnego ataku ze strony Krygoli-tów, w zwišzku z tym nie opracowano żadnego planu obronnego Planici i stratedzy niezwłocznie wzięli się do roboty, aby taki wypadek nigdy się już nie powtórzył. Gromada szczyciła się tym, że skutki przegranej ponosi tylko raz, a Ampliturom szybko kończyły się zaskakujšce pomysły. Już rychło przyjdzie moment, w którym skończš się one całkowicie.
Jednak ani wiedza o tym, ani nagroda nie poprawiały samopoczucia Straat-ien'a, który oczekiwał na nowy przydział. Po raz pierwszy w trakcie swojej kariery miał do czynienia z tak druzgoczšcš klęskš. Tragiczne przeżycia coraz bardziej cišżyły mu, w miarę jak upływały kolejne tygodnie. Nawet nie mógł liczyć na pociechę ze strony Naomi, ponieważ została ona skierowana od innych zadań, gdzie na Chemadii. Trochę pomagała terapia. Umożliwiała mu przetrwanie dni, ale nie przynosiła ulgi zapomnienia.
Ucieszył się, gdy wreszcie nadeszło wezwanie.
Obecnoć samicy z rasy Waisów w biurze dowódcy bazy nie zaskoczyła go. Mimo bogatego stroju ptakowatej, ledwo powięcił jej spojrzenie. To, że Wais przyleciał na planetę, o którš włanie toczyły się walki było niezwykłe, ale nie bezprecedensowe. Tego na pewno przysłano, by zajšł się jakimi problemami zwišzanymi z tłumaczeniem, lub z protokółem. Nic, co by go dotyczyło.
Rozparty w fotelu Krensky powitał Straat-iena niedbałym gestem prawdziwej ręki. Druga była protezš aż do ramienia, cudo cielistego koloru zaprojektowane przez Hivistahmów, a skonstruowane przez O'o'yanów. Jeli zbyt dużo częci oryginalnego ciała nie nadawało się już do rekonstrukcji, najlepszym kolejnym krokiem było Hivoo-zastępstwo. Nie koniecznie oznaczało to degrengoladę. W wielu wypadkach kopia sprawnociš przewyższała pierwowzór.
W gabinecie nie było biurka, ani okna, jedynie siedziska i ławy dostosowane swš budowš do różnorodnych form życia, przypominajšce fale ekrany holowizorów na tylnej, wygiętej cianie i na rodku pokoju, oraz duża, doskonałego kształtu waza z metalizowanego
78
szkła, która stanowiła donicę kępy kwitnšcej na bladoróżowo i niebiesko koniczyny. To była prawdziwa koniczyna z Ziemi. Czuł jej zapach. Bezsensownoci lokalizacji jej dorównywały jedynie koszta j ej utrzymania.
Komendant bazy z trudem mógł sobie pozwolić na ten luksus.
Koniczyna mogłaby przetrwać na powierzchni, Chemadii nie była aż tak niegocinnym wiatem, ale pokój znajdował się pod pięć-dziesięcio-metrowš skorupš litego bazaltu przeplecionego z dwoma warstwami wstrzykniętego pod wysokim cinieniem materiału ekranizujšcego. W tych warunkach zdrowa, głęboka zieleń koniczyny była dowodem umiejętnoci zamiłowanego, choć chyba przebywajšcego w złym miejscu, ogrodnika. Niewštpliwie Wais kochajšcy ogrody bardziej potrafił to docenić, niż którykolwiek z ziemskich goci komendanta.
- Dzień dobry, pułkowniku. - Jak na kogo z opiniš twardziela, Krensky miał zaskakujšco delikatny głos. - Mam dla pana zadanie specjalne.
Słyszšc to owiadczenie, Straat-ien, jak każdy dowiadczony żołnierz, naprężył w oczekiwaniu muskuły.
Nie chodziło o szczegóły. Nareszcie co do roboty. Co, co pozwoli przestać myleć o katastrofie, której był mimowolnym i nieistotnym uczestnikiem
- Najwyższy czas. Pomału wariowałem czekajšc.
- Najwidoczniej psychologowie mylš inaczej, bo nigdy nie oddaliby pana do dyspozycji dowództwa. Nie powinien się pan niecierpliwić. Żaden z ludzi ocalonych w delcie nie dostanie pozwolenia na pełnienie dalszej służby, zanim nie zostanie podwójnie sprawdzony. Dobrze pan o tym wie.
- Wiem, ale nie podoba mi się to. Krensky zamiał się z aprobatš:
- Tak włanie wszyscy powiedzieli. No cóż, może się pan już odprężyć. Przebrnšł pan przez sito. Od dzisiejszego ranka jest pan z powrotem w akcji. Mimo to, dałbym panu jeszcze kilka dni wolnego, gdybym bardzo pana nie potrzebował.
- Jestem gotów na wszystko - powiedział Straat-ien wyczekujšco.
- Naprawdę? Zobaczymy. - Wzrok Kinskyego przesunšł się na milczšcš cały czas obcš.
- Halo - powiedziała wreszcie.
Dopiero po sekundzie Nevan zorientował się, że pozdrowienie skierowane było do niego.
79
Wais przemówił słodkim, zwiewnym głosem, który brzmiał, jakby wydobywał się z piszczałek fletni Pana. Waisowie byli nie tylko wietnymi językoznawcami, ale i znakomitymi imitatorami. W ciemnym pomieszczeniu nawet ekspert miałby trudnoci z odróżnieniem ich głosu od głosu prawdziwego Ziemianina, Lepara, Hivistahma, czy kogokolwiek, kogo Wais naladowałby.
Ta nie była przynajmniej ubrana z tak strasznš przesadš, jak większoć jej pobratymców. Po nieco przytłumionych kolorach i odrobinę mniej barwnym upierzeniu poznał, że to samica.
Krensky przedstawił ich sobie.
- To Lalelelang z Mahmaharu. Jest historykiem, czy czym w tym rodzaju.
Bujny pęk doskonale dobranych piór i odzieży uniósł się, odsłaniajšc chwytnš końcówkę skrzydła.
- Pułkowniku Straat-ien, bardzo mi miło pana poznać.
Delikatnie ujšł wycišgniętš ku niemu kończynę, czujšc sprężystoć zmodyfikowanych lotek pod pierzastym pokryciem, zastanawiajšc się jednoczenie nad przyczynš obecnoci obcej. Zdał sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie widział Waisa, który zainicjowałby taki gest. Jak i inne gatunki tworzšce Gromadę, starali się oni unikać fizycznego kontaktu z Ziemianami, chyba, że okazał się absolutnie niezbędny. Najwyraniej Lalelelang była wyjštkiem, rzadkim egzemplarzem swojej rasy, który czuł się wręcz doskonale, wród wielkich, kłótliwych naczelnych. Może jej postawa wynikała z pracy.
Ponownie zwrócił się do Krensky ego.
- A moje zadanie?
Komendant kiwnšł głowš w stronę Waisa.
...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin