Nowy3(1).txt

(21 KB) Pobierz
Rozdział 03
   
   
   Cziczuntu było światem równie pięknym, jak jego mieszkańcy. Waisowie należeli do ptakowatych: wysocy, cisi, o nienagannych manierach i prezencji, rzadko się podniecali i mało co potrafiło zakłócić ich dobre samopoczucie.
   Kaldaq myślał, że to sprawa samokontroli. Massudzi tak nie potrafili. Tubylcy mieli zawsze czyste mundury i poruszali się tanecznym niemal krokiem. Uprzejmi w rozmowie, a wcale nie obłudni. Gromada nie znała drugiego podobnie złożonego i trudnego do ogarnięcia umysłem społeczeństwa. Tutaj każdy gest, każde zachowanie miało swoje ściśle określone znaczenie. Ilość reguł interpretacji i norm zwyczajowych była tak wielka, że tylko sami Waisowie znali je wszystkie. Ich język prześcignął swą doskonałością systemy komunikacji werbalnej (i niewerbalnej, czyli opartej na przykład na mimice) wytworzone przez inne kultury; w porównaniu z dziedzictwem Waisów wszystkie robiły wrażenie prymitywnych. Nic dziwnego, że uchodzili za urodzonych lingwistów.
   Z tych też powodów wybierano często światy Waisów na siedziby regionalnych baz dowództwa. Formalne protesty gospodarzy niczego nie zmieniały. Uważano, że panująca w tym społeczeństwie atmosfera wpływa zbawiennie na członków Gromady i pomaga im unikać przypadkowych konfliktów. Tych ostatnich wszyscy bali się jak ognia.
   I rzeczywiście. Trudno było ryknąć na sąsiada wiedząc, że uprzejmy Wais ominie w tłumaczeniu wszystkie obelgi, niezależnie od tego, która strona je wygłosiła. Niejednemu robiło się wstyd i odpowiednio wcześnie gryzł się w język.
   Nawet sama siedziba dowództwa wyglądała dość osobliwie. Na Massudai, na przykład, centrum zostałoby wzniesione gdzieś na pustkowiu, z dala od miast, może nawet schowano by je głęboko pod granitowym masywem gór. Waisowie jednak zażądali, by baza stanęła pośrodku największego parku w mieście, po czym przyozdobili ją fontannami i malowniczymi skalnymi ogródkami.
   Cała planeta przypominała zresztą z grubsza wielki park, pomyślał Kaldaq. Wcale mu się to nie podobało. Liczne żywopłoty, mnóstwo rosnących blisko siebie drzew. Naturalnym środowiskiem Massudów były nagie równiny, gdzie tylko z rzadka rósł jakiś krzak lub gaik, i gdzie można wędrować całymi dniami przed siebie, robiąc dobry użytek z długich nóg, jak czynili to przodkowie Kaldaqa. Wędrówki te nie były związane z polowaniem ani z handlem, tutaj chodziło o coś znacznie wznioślejszego.
   Biegi na długie dystanse, skoki w dal i wzwyż były czymś w rodzaju plemiennego sportu. Związany z elementem rywalizacji obrządek uczynił ostatecznie z Massudów całkiem niezłych żołnierzy. W Gromadzie takich ras było nader niewiele, zresztą, jak wszystkie istoty inteligentne, Massudzi też nie kochali wojaczki.
   Ktoś jednak musiał stawać z bronią w ręce. S’vanowie. Hivistahmowie, Leparowie a nawet Waisowie pomagali jak mogli, ale gdy dochodziło do walki, to niewielki był z nich pożytek. Nawet osobnicy rasy Czirinaldo, chociaż niemal dorównywali w polu Massudom, pod ogniem nieprzyjaciela zawodzili. Nic dziwnego, skoro ich przemiana materii oparta była na fotosyntezie.
   Kaldaq poprawił bluzę mundurową i szorty, przygładził wystającą spod mankietów sierść. Miał jasnoszare oczy z niemal czarnymi, pionowymi kreseczkami źrenic. Ostatnimi czasy próbował nieco się odprężyć, ale niezbyt mu się to udawało. Massudzi byli dość pobudliwi, na skutek czego rzadko awansowali. Wysokie stanowiska dowódcze powierzano raczej zrównoważonym S’vanom, którzy swoim spokojem lepiej oddziaływali na podwładnych.
   Tym bardziej znaczącym był fakt, że właśnie Kaldaq, nie dość że Massud, to jeszcze młodzik, objął powierzone mu dowództwo statku.
   Zdarzało się to już w przeszłości, jednak rzadko. Kaldaq wiedział o tym i wcale go ta świadomość nie uspokajała. Nerwowo szarpał swoje starannie utrzymane baczki.
   Podwinął górną wargę i wyczyszczonym pazurem wydłubał spomiędzy kłów drobinę pożywienia. Spojrzał na to coś i rzucił na ziemię. Przedtem jeszcze rozejrzał się wkoło, czy nikt go nie widzi. Niechby tylko jakiś Wais zobaczył te wysoce nieprzystojne poczynania... Kaldaq czerpał z podobnego obrazoburstwa sporo przewrotnej satysfakcji.
   Z pewną nadzieją i sporymi obawami pomyślał o swoim losie. Co oni właściwie kombinują w tym sztabie?
   Sprawdził raz jeszcze mundur, ponownie przejechał pazurem po zębach i przystanął, by złapać wiatr. Zieleń i kwiaty. Wszędzie pełno kwiatów. Ich intensywna woń upośledzała doskonały węch.
   Dowództwo okręgu mieściło się w szpetnym budynku otoczonym malowniczym jeziorem. Kiedyś był już w podobnym miejscu z rodzicami, też żołnierzami, chociaż żadne z nich nie awansowało nigdy tak wysoko. Jako ich potomek czuł ciężar odpowiedzialności.
   Jego rodzice także nie pragnęli zostać wojskowymi, ale nie mieli wielkiego wyboru. Tylko Massudzi okazali się dość odporni, by wytrzymać grozę bitwy i zabijania. Dla innych ras wstrząs był zbyt duży. Tak zatem Massudzi bronili Gromady, a ta dostarczała im wszystkiego, co niezbędne, począwszy od broni, a skończywszy na żywności.
   Kaldaq przesunął odruchowo palcem po lewym uchu, na którym brakowało normalnego, czarnego pędzelka. Drobna skaza genetyczna. Nic wielkiego, ale przedstawicielki żeńskiej części jego gatunku to zauważały.
   Wszedł do budynku i ruszył za projekcją wiodącą, która wyświetliła się na wprost jego oczu.
   Czego ode mnie chcą? – zastanawiał się. Może lepiej stąd pryskać?
   W biegach akurat był całkiem dobry, o wiele lepszy niż w skokach, i to mimo dość wysokiego wzrostu. Jednak największym z jego talentów była zdolność do głębokiej koncentracji, rzecz szczególnie przydatna przed walką.
   Ampliturowie po prostu rozwijali pożądane cechy u poddanych sobie ras. Gromada tak nie postępowała, musiała więc korzystać z naturalnych zdolności poszczególnych gatunków. Oczywiście, takie pragmatyczne podejście groziło zawsze naruszeniem ładu kruchej koalicji. Konflikty były na porządku dziennym i jedynie istnienie wspólnego wroga ratowało ostatnimi czasy Gromadę przed rozpadem.
   W warunkach pokładowych porywczość Massudów mogła mieć zgubne skutki. Nerwowy kapitan, kłótliwa załoga... Kaldaq był inny. Zdolność do samokontroli czyniła zeń obiecującego młodego oficera.
   Inni Massudzi pytali go często, jak to robi. Odpowiadał, że to kwestia odmiennego myślenia, umiejętność wpływania na emocje a nawet na metabolizm. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, odpowiadali.
   Dotarł do drzwi na jednym z wyższych pięter. Na początek sprawdzono jego dane osobowe, potem poddano testom identyfikacyjnym. Biegli w bioinżynierii Ampliturowie potrafili doskonale podrabiać cechy zewnętrzne dowolnej rasy. Wysyłali potem takich agentów, by ci siali zamęt na wybranych światach.
   Szczególnie wiele kłopotów mieli Hivistahmowie. Pośród sług Ampliturów była rasa łudząco do nich podobna. Miejscowe władze co i rusz trafiały na ślad jakiegoś dywersanta. Wyłapywały ich, oczywiście, ale ze zmiennym szczęściem.
   Kaldaq nie przejmował się zbytnio Hivistahmami. Byli zieloni, pokryci łuską i skorzy do narzekań. Nieustannie marzyli o powrocie do domu. Owszem, byli przydatni, a to za sprawą długich, kościstych palców i wielkich talentów inżynierskich, ale podczas długiej podróży niedobrze robiło się od ich towarzystwa. Okazywali się chorzy z ponurej tęsknoty i jednocześnie zbyt poważni.
   Kaldaq dziękował losowi, że pośród niewolników Ampliturów nie było rasy podobnej do Massudów.
   Brun czekał już na niego. Podobnie jak wielu innych S’vanów, awansował o wiele szybciej niż którykolwiek Massud, i obecnie zajmował już stanowisko dowódcze. Kaldaq wcale mu nie zazdrościł. Taki był porządek rzeczy.
   I Massudzi i S’vanowie byli ssakami, ale na tym podobieństwa się kończyły. S’vanowie pochodzili od istot wyłącznie roślinożernych, nie byli tak wyrafinowani jak Waisowie, ale i tak przewyższali pod tym względem Massudów. Przysadziści i obrośnięci bujną sierścią, nosili zawsze skąpe i pozbawione ozdób ubrania. Ponad wszystko uwielbiali pieśni miłosne i naszpikowaną wieloznacznościami, romantyczną poezję.
   Wśród obcych czuli się całkiem dobrze, niezależnie od tego czy otaczali ich wojowniczy Massudzi, czy prostoduszni Leparowie. Popularności przydawał im puchaty wygląd, prawie wszędzie uznawany za sympatyczny i nie kojarzony z niczym groźnym.
   Byli przy tym bardzo bystrzy, w krytycznych sytuacjach podejmowali niezmiennie właściwe decyzje. Właściwe nie tylko dla nich, ale dla wszystkich zainteresowanych. Przejawiali też niejakie talenty językowe. Ich wysoka pozycja w Gromadzie była w pełni zasłużona.
   Jeśli ktoś jest mądrzejszy od ciebie, musisz się z tym pogodzić i kropka. Owszem, możesz mu się sprzeciwić, odebrać dowództwo i zginąć śmiercią bohatera, ale po co, skoro S’van potrafi zwykle wyjść cało z najgorszej bryndzy? Wojna to nie sport. Kaldaq chętnie wykonywał rozkazy puszystego i dobrodusznego S’vana. I nie tylko on.
   Z innymi rasami bywało różnie. Waisowie jako przełożeni robili wrażenie wywyższających się, co na dłuższą metę wywoływało irytację. S’vanowie wręcz przeciwnie. Pozostawali zwykłymi kompanami, tyle że sprawniej posługującymi się głową. Gdyby któryś zaczął działać na nerwy, zawsze można było złapać taki kłębek futra i wyrzucić przez najbliższe okno. W przenośni, rzecz jasna, nie dosłownie. Można domniemywać, że to właśnie S’vanowie (a nie Waisowie) robili najwięcej dla utrzymania jedności Gromady.
   Brun nie różnił się od swoich pobratymców. Znacznie starszy od Kaldaqa, był niższy odeń o połowę, pozbawiony ogona, miał płaską twarz i usta pełne pieńkowatych zębów. Czarna kaskada kędzierzawych włosów spływała mu na ramiona, odsłaniając jedynie oczy, nozdrza i usta. Pod spodem czerniała gęsta broda, którą musiał skracać co trzy dni.
   Mimo serdecznego jak zwykle powitania Kaldaq wyczuł, że coś wisi w powietrzu. Dziwna rzecz, ale ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin