new 26(1).txt

(30 KB) Pobierz
Robert
Biegł, trzymajšc w jednym ręku nowy drewniany łuk. Prosty, ręcznie utkany kołczan, zawierajšcy dwadziecia nowych strzał, podskakiwał łagodnie na jego plecach, gdy Robert, dyszšc, gnał po lenej cieżce. Jego słomiany kapelusz sporzšdzono w rzecznego sitowia. Przepaska na biodra oraz mokasyny wykonane były z miejscowego zamszu.
Młody mężczyzna, biegnšc, oszczędzał nieco lewš nogę. Bandaż na udzie pokrywał jedynie zresztš powierzchownš ranę. Nawet ból wywołany oparzeniem dawał swego rodzaju satysfakcję,
łyż przypominał mu o ile lepsze jest bliskie chybienie od jego ternatywy.
Przywołał obraz wysokiego ptaka, spoglšdajšcego z niedowierza-em na strzałę, która przeszyła mu mostek, i jego laserowego ka-binu padajšcego na lenš ciółkę, wypuszczonego ze sparaliżo-anych mierciš szponów.
Na grani panował spokój. Niemal jedynymi dwiękami były jego iarowy oddech oraz cichy zgrzyt mokasynów uderzajšcych kamyki. Strużki potu wysychały szybko, gdy wietrzyk muskał je-) ramiona i nogi, pozostawiajšc na nich lady gęsiej skórki. W miarę jak pišł się w górę, dotyk wiatru stawał się coraz wież-:y. Stok, po którym wiła się cieżka, zwężał się, aż wreszcie Ro-irt wydostał się ponad poziom drzew, pomiędzy wyniosłe grzbie-wzgórz szczytu grani.
Nagłe ciepło słońca było czym mile widzianym teraz, gdy jego róra stała się niemal równie ciemna jak kora orzecha foon. Stała ę też teraz twardsza, dzięki czemu ciernie i pokrzywy mniej mu ikuczały.
Zaczynam zapewne wyglšdać jak Indianin z dawnych czasów - mylał z odrobinš rozbawienia. Przeskoczył nad leżšcš na zieli kłodš i popędził w dół prowadzšcym w lewo odgałęzieniem :ieżki.
Jako dziecko przywišzywał wielkš wagę do swego nazwiska. Ma-' Robert Oneagle nigdy nie musiał odgrywać czarnego charakteru, iy dzieci bawiły się w Rewoltę Konfederacji. Zawsze był wojowni-iem Czirokezów lub Mohawków, który wrzeszczał wniebogłosy dziany w imitację skafandra kosmicznego i pokryty farbš wojennš a niby, kładšc trupem z lasera żołnierzy dyktatora podczas Wojny itelitów Energetycznych.
Kiedy to wszystko się skończy, będę musiał poznać bliżej histo-ę genetycznš mojej rodziny - pomylał Robert. - Ciekawe, jak rielka jej częć jest naprawdę indiańska.
Białe, puszyste stratusy przesuwały się wzdłuż wału wysokiego lnienia na północ. Wydawało się, że dotrzymujš mu kroku, gdy iegł poprzez wierzchołki gór, mijajšc długie wzgórza, które wiodły udomowi. Ku domowi.
Łatwo mu było to powiedzieć teraz, gdy miał do wykonania ro-ptę pod drzewami i otwartym niebem. Teraz mógł myleć o tych atakumbicznych jaskiniach jak o domu, gdyż stanowiły one schro-[lenie w niepewnych czasach. j I czekała tam Athaciena. | Nie było go dłużej niż się spodziewał. Ta podróż zawiodła go
wysoko w góry, aż do Spring Yalley. Werbował ochotników i nawišzywał kontakty, a także powiadamiał o wszystkim ogół.
Rzecz jasna, on i jego towarzysze, partyzanci, stoczyli też parę potyczek z nieprzyjacielem. Robert wiedział, że to drobiazgi - mały patrol Gubru tu i ówdzie wcišgnięty w pułapkę i unicestwiony aż do ostatniego nieziemca. Ruch oporu uderzał jedynie wtedy, gdy totalne zwycięstwo wydawało się prawdopodobne. Nie mogło być żadnych niedobitków, którzy powiadomiliby gubryjskie dowództwo naczelne, że Ziemianie nauczyli się, jak być niewidzialnymi.
Choć były to niewielkie zwycięstwa, uczyniły cuda dla morale. Niemniej, mimo że mogli sprawić, by Gubru tu w górach zrobiło się odrobinę goršco, jakš osišgnš z tego korzyć, jeli nieprzyjaciel hę-, dzie się trzymał z daleka od ich zasięgu?
Większš częć swej podróży powięcił na sprawy niemal nie' zwišzane z ruchem oporu. Dokšdkolwiek się udał, natychmiast otaczały go szymy, które krzyczały i paplały z radoci na widok jedynego pozostałego na wolnoci człowieka. Ku frustracji Roberta wydawały się absolutnie szczęliwe, gdy mogły go uczynić nieoficjalnym sędziš, rozjemcš i ojcem chrzestnym nowo narodzonych dzieci. Nigdy dotšd nie odczuwał tak mocno ciężarów, którymi Wspomaganie obarczało gatunek opiekunów.
Nie miał, rzecz jasna, pretensji do szymów. Wštpił, by kiedykolwiek w krótkiej historii ich gatunku tak wielka liczba neoszympan-sów była odcięta od kontaktu z ludmi przez podobnie długi czas.
Wszędzie dokšd się udawał, dowiadywano się, że ostatni człowiek w górach nie złoży wizyty w żadnym przedinwazyjnym budynku ani nawet nie spotka się z nikim, kto miałby ubranie lub jakiekolwiek przedmioty nie garthiańskiego pochodzenia. Gdy rozeszła się wiadomoć o tym, w jaki sposób gazowe roboty nieziem-ców odnajdujš cele, szymy zaczęły przenosić całe osady w inne miejsce. Rozpowszechniło się chałupnictwo. Wskrzeszano zapomniane sztuki przędzenia i tkania, garbarstwa i łatania obuwia.
W gruncie rzeczy szymy w górach radziły sobie całkiem niele. Jedzenia było pod dostatkiem, a młodzież nadal uczęszczała do szkół. Tu i ówdzie nieliczni bardziej odpowiedzialni osobnicy zaczęli nawet organizować na nowo Projekt Odnowy Ekologicznej Garthu. Utrzymywali w ruchu najbardziej nie cierpišce zwłoki programy i posiłkowali się improwizacjš, by zastšpić nieobecnym ludzkich ekspertów.
Robert przypomniał sobie, że pomylał: Być może właciwie nas nie potrzebujš.
W dawnych czasach, zanim ludzkoć przebudziła się i stała rozsšdna, jego własny rodzaj zbliżył się na odległoć włosa do zamie-
ienia swej rodzinnej Ziemi w ekologiczne piekło. Straszliwej katas-ofy uniknięto z największym wysiłkiem. Gdy się o tym wiedziało, pokarzał widok wielkiej liczby tak zwanych podopiecznych zacho-mjšcych się bardziej racjonalnie niż ludzie na zaledwie stulecie rzed Kontaktem.
Czy naprawdę mamy jakiekolwiek prawo, by bawić się w Boga tymi istotami? Może kiedy to się skończy, powinnimy po prostu dejć i pozwolić, by sami wypracowali własnš przyszłoć.
Romantyczny pomysł. Był jednak, rzecz jasna, pewien szkopuł.
Galaktowie nigdy nam na to nie pozwolš.
Nie zabraniał im więc tłoczyć się wokół siebie, pytać o radę i na-awać dzieciom imiona na jego czeć. Potem, gdy zrobił już wszys-ko, co w tej chwili było możliwe, wyruszył z powrotem do do-lu. Sam, gdyż w tej chwili żaden szym nie mógłby dotrzymać mu roku.
Z radociš przywitał samotnoć, jakiej zaznawał gdzie od wczo-aj. Dała mu ona czas na rozmylania. W cišgu ostatnich tygodni miesięcy od tego straszliwego popołudnia, gdy jego umysł zawalił ię pod ciosami pięci cierpienia i Athaciena weszła do jego wnę-rza, by mu popieszyć na ratunek, zaczšł się dowiadywać o sobie iardzo wielu rzeczy. Co dziwne, okazało się, że to nie bestie i po-wory jego nerwic liczš się najbardziej. Z nimi łatwo mógł sobie po-adzić, gdy tylko stawił im czoła i dowiedział się, czym sš naprawię. Zresztš nie były one zapewne gorsze niż nie rozwišzane sprawy ; przeszłoci cišżšce brzemieniem innym osobom.
Nie, ważniejsze było to, że wzišł się za bary z tym, kim był jako złowiek. Ta podróż dopiero się rozpoczęła, lecz Robertowi podobał ię kierunek, w którym zdawała się go prowadzić.
Ominšł truchtem zakręt górskiej cieżki i wbiegł w cień wzgórza, najšć słońce za plecami. Przed nim, na południu, leżały skaliste, wapienne formacje ukrywajšce Dolinę Jaskiń.
Robert zatrzymał się, gdy jego wzrok przycišgnšł metaliczny )łysk. Co zaiskrzyło się ponad wzniesieniami po drugiej stronie loliny, w odległoci jakich dziesięciu mil.
Gazowe roboty - pomylał. W tej okolicy technicy Benjamina wykładali próbki wszystkiego od sprzętu elektronicznego, poprzez detale, aż po ubrania, celem odkrycia, co przycišga gubryjskie ma-eyny. Robert miał nadzieję, że poczynili jakie postępy w czasie je-[o nieobecnoci.
' Niemniej, w jakim sensie, niemal go to już nie obchodziło. Czuł lię pewnie z nowym łukiem w ręku. Szymy z gór wolały potężne nisze i arbalety domowej roboty, które wymagały mniejszej koordynacji, lecz większej, małpiej siły do kręcenia korbš. Efekt użycia
wszystkich trzech rodzajów broni był taki sam... martwe ptaki. Wykorzystanie starożytnych umiejętnoci i archaicznych narzędzi obróciło się w elektryzujšcy motyw, pozostajšcy w harmonii z legendš Klanu Dzikusów.
Wszystko to miało też niepokojšce konsekwencje. Pewnego razu, po udanej zasadzce, zauważył, że niektóre z miejscowych, górskich szenów oddalajš się ukradkiem z obozu. Wliznšł się w cienie i podšżył za nimi ku czemu, co wyglšdało na urzšdzone potajemnie ognisko w położonym na boku kanionie.
Wczeniej, gdy pozbawiali pokonanych Gubru broni i odnosili na bok ich ciała, Robert zauważył, że niektóre z szymów spoglšdajš na niego ukradkiem, być może z poczuciem winy. Tej nocy obserwował z pogršżonego w mroku zbocza jak sylwetki o długich ramo' nach tańczyły w wietle ogniska pod rozproszonymi na niebie gwiazdami. Co piekło się na rożnie nad płomieniami. Na wietrze unosił się słodki, przesšczony dymem aromat.
Robert odniósł wrażenie, że jest kilka rzeczy, których szymy wo lały nie pokazywać swym opiekunom. Skrył się z powrotem w cię niach i wrócił do głównego obozu, pozwalajšc im na ich rytuał.
Te obrazy wcišż migotały w jego umyle niczym dzikie, drapie ne fantazje. Robert nigdy nie zapytał, co robiono z ciałami mar twych Galaktów, od tej chwili jednak nie mógł myleć o nieprzyja cielu, nie wspominajšc owego aromatu.
Gdyby tylko istniał sposób na zwabienie większej ich liczby w go ry - zamylił się. Jedynie pod osłonš lasu możliwe wydawało si< zadanie ciosu najedcom.
Popołudnie skłaniało się ku wieczorowi. Czas było kończyć dług trucht ku domowi. Robert odwrócił się i już miał zamiar ruszyć v dół, gdy zamarł nagle. W powietrzu unosiło się co niewyranego co zdawało się fruwać na samej krawędzi jego wzroku, jak gdyby ja kas sprytna ćma tańczyła dokładnie na obszarze jego lepej plamki Wydawało się, że nie sposób na to spojrzeć wprost.
Och - pomylał Robert.
Dał sobie spokój z próbami skupienia na tym wzroku i odwróci twarz, pozwalajšc, żeby ta dziwna nie-rzecz cigała go. Pod ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin