Nowy26(1).txt

(18 KB) Pobierz
Rozdział 25
Thraun wiedział, gdzie ona jest, i wezwał do siebie watahę, choć czuł, że stado jest przerażone. Wilki biegały wród ofiar, wyjšc i gryzšc, sprawiajšc, że przerażone zwierzęta podskakiwały i kręciły się wbrew woli swoich panów. Stado bez trudu unikało ostrych rzeczy w rękach ludzi, przemykało między nogami ofiar i pod ich spoconymi ciałami.
Znów nie będzie uczty, ponieważ powietrze wokół nich le pachniało, a płomienie sprawiały, że było jeszcze gorzej. Przyczynš tego była kobieta z duszš owianš mgłš, którš Thraun znał i którš widział z dzieckiem przed spotkaniem z ludzkim członkiem stada. Była teraz na pływajšcym lšdzie, który poruszał się z wiatrem, i to jej imię wypowiedział ludzki członek stada. Thraun nie umiał powtórzyć tego dwięku, ale w głębi duszy czuł, że doprowadził stado do odpowiedzi, których razem szukali.
Cel był tak blisko, a jednak nie udało się. Silny wiatr odpychał coraz dalej pływajšcy lšd. Powstała w ten sposób zbyt wielka szczelina, by mogli jš przeskoczyć, z każdš chwilš stawała się coraz większa. Thraun zawył, pragnšc, by lšd powrócił, jednak wiatr wiał coraz mocniej, a deszcz padał mu w oczy i nos i zalewał futro. Na drzewach pływajšcego lšdu wyrosło jeszcze więcej białych lici, które chwytały wiatr, i kobieta zniknęła w nocy.
Znów zawył, wezwał do siebie watahę i pobiegł, aby szukać ludzkiego członka stada.

* * *
Wišz Oceanu rozwijał kolejne żagle i wypływał na jezioro. A nad nim unosili się na rozwietlonym płomieniami niebie dordovańscy magowie, jeden z nich nawet wylšdował na pokładzie statku.
Biegnšc w stronę Placu Stulecia, Hirad słyszał za plecami oddział kawalerii Dordover, najpewniej omijajšcej plac, by uniknšć kontaktu z wrogiem przed dotarciem do doków. Po lewej także słyszał stukot końskich kopyt i odgłos biegnšcych stóp.
Na południe od rynku, na końcu rzędu biur, Bezimienny stanšł i wycišgnšł rękę, by zatrzymać biegnšcych obok Hirada i Ilkara. Przed sobš mieli ponad siedemdziesięciu Protektorów otaczajšcych kręgiem szeciu konnych magów. Było jasne, że magowie najchętniej by przejechali po Bezimiennym, ale Protektorzy natychmiast zatrzymali się na jego widok. Hirad poczuł płynšcy z ich strony podziw.
- Potrzebuję czterdziestu Protektorów i tylu magów, ilu możecie mi oddać bez uszczerbku dla planu, który realizujecie - powiedział Bezimienny, trzymajšc przed sobš miecz skierowany ostrzem do dołu.
- Za kogo ty się uważasz, za władcę kolegium? - zapytał jeden z magów, a irytacja w jego głosie mieszała się z niejakim podziwem.
- Nie, jestem Bezimienny, a to sš Krucy, i wszyscy chcemy uratować Lyannę przed Dordover.
Mag pokiwał głowš.
- Prawdę mówišc, rozpoznałem cię. Mylisz, że masz większe szanse na osišgnięcie tego niż my? - Teraz szacunek był silniejszy niż gniew.
- Wišz Oceanu odpłynšł. Naszš jedynš szansš jest zdobycie innego statku. Wiemy o jednym, który jest już zaprowiantowany i gotowy do wypłynięcia, ale w tej chwili zmierza w jego stronę dordovańska kawaleria. Potrzebuję Protektorów, żeby dostali się na pokład i pomogli nam w czasie póniejszych walk. Chciałbym także, by reszta waszych sił zajęła Dordovańczyków i Lysterneńczyków. Muszę natychmiast znać waszš odpowied.
Mag znów pokiwał głowš.
- We trzydziestu Protektorów, ale nie mogę oddać ci żadnego maga. Nazywam się Sytkan. Niech Denser da mi znać, kiedy opanujecie statek.
Bezimienny umiechnšł się.
- Dziękuję, Sytkan. Być może włanie uratowałe dziecię Jednoci. - Wskazał na Protektorów. - Aeb, prowad naszych braci.
Odwrócił się, a wraz z nim Hirad i Ilkar, i razem ruszyli w stronę doków.

* * *
Erienne słyszała odgłosy bitwy, ale niczego nie widziała, gdyż w niewielkie okienko kajuty zaglšdała już noc. Modliła się, by jej kolegium po niš przyszło. Jeszcze mocniej modliła się, by kiedy następnym razem otworzš się drzwi, stał w nich Denser. Poczuła uderzenie, gdy rufa Wišzu otarła się o cianę doku i drewno zaprotestowało. Słyszała wykrzykiwane przez kapitana rozkazy, z wyranš niechęciš w każdej sylabie, i czuła kołysanie statku, gdy znalazł się na otwartej wodzie i nabierał prędkoci. W końcu, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Selik, rozpłakała się.
- No, no, no - powiedział Selik, ignorujšc jej łzy. - Taka zabawa, że aż szkoda jš opuszczać.
- Wyno się, Selik. Jeste ohydny i nie chcę cię widzieć, póki nie przyjdziesz mnie zabić. - Mankietami koszuli wytarła oczy.
- Na twoje nieszczęcie to mój statek i chodzę tam, gdzie chcę - powiedział Selik, po czym nagle zmienił ton. - Rozmawiałem włanie z twoim starym przyjacielem, generałem Darrickiem. Wyglšda na to, że nie jest zbyt szczęliwy, iż siły dobra opanowały ten statek.
Erienne nawet nie podniosła głowy.
- Cóż, nie jest mordercš, prawda?
- Nie. Ale jest człowiekiem, którego zasady stajš na drodze skutecznoci.
- Nie rozumiem. - Erienne czuła się samotna i zagubiona. Oto płynš do Lyanny i ta podróż oznacza jej mierć z ršk zdrajców, a tymczasem ona wymienia błahe słowa z Czarnym Skrzydłem, Selikiem.
- Wolał raczej zdezerterować niż dalej pomagać swoim dordovańskim sojusznikom.
- I dobrze zrobił. Okazali się niewiele lepsi od was - powiedziała Erienne, czujšc w ustach posmak żółci. - Co jeszcze?
- Właciwie tak. Chciałem cię przedstawić komu, kto, jak ci obiecywałem, miał tu przybyć. I oto spełniam swojš obietnicę.
- Wiesz co, Selik, mówisz zupełnie jak twój martwy przyjaciel Travers.
- Uznam to za komplement. Był wielkim człowiekiem.
- To nie był komplement.
Umiech Selika był wymuszony.
- Nie zapominaj, do kogo należysz. Ale ja, tymczasem, nie mam zamiaru zapomnieć o dobrych manierach.
I oto Erienne zobaczyła wchodzšcego mężczyznę, jego umiech, wycišgnięte ręce i dobroduszny wyraz twarzy. Nagłe zawroty głowy zamgliły jej wzrok, usiadła ciężko na łóżku i mocno wbiła dłonie w koc, żeby trzymać się prosto. Znów podniosła wzrok.
To ty - zdołała tylko powiedzieć.

* * *
Aeb nie spuszczał wzroku z postaci Sola, Bezimiennego. Protektorzy biegli z nim i tylko z nim, a Aeb dowiadczał uczucia, które jedynie z trudem sobie przypominał. Płonęło i w nim, i w Zbiorniku, wszystkie dusze je dzieliły. Ale to on i bracia byli przy nim i odczuwali je najmocniej, i choć to uczucie było im obce, nie było niechciane.
Radoć.

* * *
Na pokładzie statku, który wedle słów Darricka był zaprowiantowany i gotowy do odpłynięcia, paliły się latarnie. Nazywał się Słońce Calaius, a jego załoga stała na pokładzie i patrzyła w stronę doków, gdzie podsycany przez wiatr ogień rozprzestrzeniał się szeroko, grożšc pobliskim budynkom nie zniszczonym jeszcze przez atak.
Ognisty-Deszcz, rzucany zarówno przez magów Lystern, jak i Dordover i Xetesku, płynšł cišgłym strumieniem na doki, a migotanie tarcz, które przykrywały teraz wszystkie konie i jedców, dopełniało magicznego widoku.
Na oczach Darricka Piekielny-Ogień trafił w Gospodę nad Jeziorem, rozległy się stamtšd wrzaski bólu. Nagle z bocznej uliczki wysypali się jacy ludzie i rzucili na kawalerię Lystern. Zaskoczeni Lysterneńczycy odpowiedzieli na atak połowicznš szarżš, po czym najwyraniej pozostajšcy do tej pory w odwodzie magowie zablokowali ludziom drogę Spiralami-Mocy.
- Zobacz, co ci się uda zrobić z załogš. Ja muszę się przygotować - powiedział Denser.
- Oczywicie - odparł Darrick.
- Aha, Darrick...
- Tak?
- Dziękuję.
Generał skrzywił się.
- Za co?
- Za postawienie życia mojej rodziny ponad politykš.
- W końcu. - I Darrick odwrócił się.
Denser wpatrywał się w budynki naprzeciwko. Na nabrzeże wychodziły tyły trzech magazynów, a przejcia między nimi były wystarczajšco szerokie, by przejechały przez nie cztery konie. Wiedzšc, że nie uda mu się rzucić Spirali-Mocy na tyle potężnej, by odcięła wszystkie możliwe przejcia, zdecydował się na co będšcego raczej przeszkodš, i teraz modlił się, by Bezimienny jak najszybciej przyprowadził Protektorów. Uklęknšł, by w silnym wietrze nie stracić równowagi, zamknšł oczy i zaczšł przygotowania, ignorujšc deszcz, który siekł go po twarzy, oraz coraz silniejszy smród spalenizny i rozgrzanego metalu.

* * *
Porzucajšc tarczę na czas biegu do doków, Ilkar zatrzymał się, by rzucić Skrzydła-Cienia, a potem zniknšł na niebie, aby wypatrywać kawalerii Dordover. Tymczasem Bezimienny prowadził Protektorów drogš za tartakiem, dzięki czemu mogli przez krótkš chwilę spojrzeć na doki i będšcy ich celem statek.
Kamienie zrobiły się liskie od deszczu, w rynsztokach woda płynęła strumieniami, a naniesione przez deszcze i końskie kopyta błocko spływało ulicami, zwiększajšc niebezpieczeństwo upadku. Hirad kilka razy polizgnšł się, ale za każdym razem chwytała go ręka Protektora. Chciał się nawet zezłocić, że traktujš go jako potrzebujšcego pomocy, lecz zamiast tego dziwił się szybkoci ich mylenia i działania.
Podniósł wzrok i ujrzał, jak Ilkar opada na ziemię.
- Denser i Darrick sš przy statku. Denser co przygotowuje. Dordovańczycy dotrš tam za parę chwil, jadš już wzdłuż magazynu kilka ulic stšd. Statek nie odpływa, ale cała załoga jest na pokładzie.
- Będziemy potrzebowali tarczy, kiedy na nich uderzymy - stwierdził Hirad.
- Dla ciebie wszystko. - Ilkar uniósł się w powietrze i wylšdował pięćdziesišt jardów dalej, by rozproszyć skrzydła i przygotować tarczę.
Bezimienny zwiększył tempo marszu, ale Protektorzy bez trudu się dostosowali, jedynie Hirad nagle poczuł na karku ciężar swoich trzydziestu dziewięciu lat.
- Musiałe tak przyspieszyć? - zapytał, lekko dyszšc.
- Za długo żyłe spokojnie ze smokami Kaan - odpowiedział Bezimienny.
- To ja tu jestem od opowiadania dowcipów, dobrze? - mruknšł Hirad.
Wybiegli zza rogu z Ilkarem u boku...
Kiedy znajdowali się jakie siedemdziesišt jardów od Densera i Darricka, generał ryknšł co niezrozumiałego i mag z Xetesku uniósł dłonie zwinięte w pięci na wysokoć twarzy, udajšc, że wykonuje pchnięcie.
Magazyny w pobliżu mi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin