Oramus Marek - Arsenal.rtf

(712 KB) Pobierz

Marek Oramus

Arsenał

1985


ROZDZIAŁ I

 

Mleko, ocean mleka. Niesiony niewidzialnym prądem zbliżałem się ku powierzchni, wysyconej słonecznym światłem. Kaskady promieni załamywały się na mlecznych cząstkach i rozsypywały dookoła, otaczająca mnie przestrzeń składała się prawie wyłącznie ze świetlnych mikrowybuchów. Leżałem w promienistej poświacie, która była ich efektem, otulony nią szczelniej niż kokonem - i tylko warstwa mleka dzielącego mnie od powierzchni systematycznie zmniejszała się. Czułem ciepło i leniwą bezwolność w całym ciele.

Wypływałem nadal. Światło stawało się coraz intensywniejsze, tempo wynoszenia nie malało, a jednak do zupełnego wynurzenia ciągle nie dochodziło. Spięty oczekiwaniem na nie, poddawałem się bombardowaniu promieni, godzących bezkarnie w moje ciało i powodujących w skórze bolesne mrowienie.

- Wystarczy, Glaser - usłyszałem stłumiony głos.

Doznałem olśnienia. Glaser! Zanurzono mnie w komorze pęcherzykowej, wypełnionej mlekiem, po to, żeby... Ale nie. Wyładowania znikły i równocześnie proces wynurzania się z musującego mleka ustał: jasność światła ustaliła się. Czekałem, co będzie dalej.

- Daj spokój, Nyad - rzekł wyjątkowo zrezygnowanym tonem Chief Tenega. - Kogo chcesz oszukać? Przecież tu wszystko widać.

Minęło jeszcze trochę czasu, zanim zorientowałem się, że słowa Chiefa Tenegi tym razem były skierowane do mnie. Uświadomiłem sobie wreszcie, gdzie jestem. Mój wzrok wyostrzył się i ocean wody wapiennej, momentalnie skrystalizowany w profilowane, matowe szkło, nakrył mnie od góry półokrągłym wiekiem. Nad nim paliły się lampy. Chief Tenega jeszcze raz powtórzył wywołanie, po płycie krypty, w której się znajdowałem, przesunęło się kilka cieni.

- Udaje obrażonego - poznałem głos Glasera. - Zostawmy go, komandorze, niech leży. Dotąd doskonale radziliśmy sobie sami, poradzimy sobie i teraz.

Chief Tenega wyraźnie się wahał.

- Mam wrażenie, że błaznujemy tutaj niepotrzebnie - perorował Glaser. - W końcu nikt nas nie zapewnił, że to właśnie Nyad...

- Nie, Glaser - Chief Tenega zdecydował się. - Musimy próbować do ostatka. Historia nigdy by nam nie wybaczyła, że nie wykorzystaliśmy wszystkich możliwości.

Słuchałem z rosnącym zaciekawieniem. Historia. No, proszę. Musiało zajść coś ważnego. Chief Tenega - typ raczej polityka niż naukowca - nie stronił od dużych słów, których znaczenia często nie rozumiał, ale o historii mówił przy mnie po raz pierwszy. Musiało zajść coś cholernie ważnego. Postanowiłem nie dać poznać, że wychodzę ze skóry, żeby zgadnąć; o nic nie pytać, nie indagować. Jeśli byłem im aż tak niezbędny, prędzej czy później sami wyjawią, w czym rzecz.

- Nyad! - powiedział Chief Tenega. Cienie znowu przesunęły się po wieku krypty. Nie odpowiedziałem i płyta zaczęła odjeżdżać wzdłuż prowadnic. Światła oślepiały; zanim nad wnętrzem anabiozera pojawił się wianuszek ciekawych twarzy, zamknąłem oczy.

Byłem ich bardzo ciekaw, a jednak postanowiłem nie podnosić powiek. Wytrzymałem w ten sposób kilka sekund, potem - wbrew sobie - zacząłem się uśmiechać.

Otworzyłem oczy.

- O - powiedziałem tonem pełnym zdziwienia - kogo widzę? Sarroz, Coellan, Szklarz... o, i sam komandor zechciał się pofatygować... - uśmiechałem się do nich kolejno, do Glasera szczególnie serdecznie. - Witam, witam. A gdzie Nehemah, nasz kochany oprawca?

- Tu jestem! - zawołała Nehemah zza zwałów aparatury. Po chwili pochylała się nad kryptą. - Jak się czujesz?

- W porządku. Dolatujemy, co? Najwyższy czas zrobić rachunek sumienia...

- Nie - uciął Chief Tenega, wyraźnie zły. - Na razie krążymy wokół Tytana. Wstawaj, jesteś potrzebny.

- Chwileczkę - skrzyżowałem ręce na piersiach - do czego potrzebny? Kiedy zamykano mnie tu na pański rozkaz i opowiadano liczne bajki na dobranoc, obiecał mi pan święty spokój do samej Ziemi. Co prawda później czekał mnie proces i wyrok, ale przystałem na nie w zamian za te parę godzin krzepkiego snu... Aż tu raptem zmienił pan zdanie. Jestem potrzebny! - parsknąłem z oburzeniem w stronę zgromadzenia i opadłem na nagrzane dno krypty.

- Więc nie zamierzasz stąd wyjść? - twarz Chiefa Tenegi poczerwieniała.

- Ani mi się śni.

- Odmawiasz wykonania rozkazu?

- Odmawiam. Mnie już nic nie zaszkodzi - z satysfakcją patrzyłem na zaaferowane twarze Sarroza i Marty Coellan. Nehemah jak zwykle sprawiała wrażenie, jakby niewiele rozumiała z tego, co się działo. Chief Tenega łapał powietrze i łypał na mnie przekrwionym okiem, w którym malowała się niema prośba o zakończenie przedstawienia.

- Źle pan zrobił sprowadzając tu całą załogę - rzekłem z wyrzutem. - Niech pan pomyśli, jak ucierpi na tym pański autorytet. Hortiz i Lloney pewnie na wachcie, co? Wezwij ich tutaj, Nehemah, trochę się rozerwą chłopaczyska...

- Ani kroku! - warknął Chief Tenega do Nehemah, która już zmierzała w stronę interkomu.

Był wściekły. Sarroz i Marta Coellan spoglądali nań z trwogą, gotowi na jedno skinienie lizać mu buty. Tylko Szklarz uśmiechał się pod wąsem, choć i on nie wyglądał na przesadnie ubawionego sytuacją. Dałbym się zabić, że coś kombinował przeciwko mnie.

- Wie pan co, komandorze? - powiedziałem pojednawczo, chcąc uprzedzić Glasera - porozmawiajmy w cztery oczy. Niech pan wyrzuci stąd tych tam - pokazałem wzrokiem. - A nuż okaże się, że pogawędzimy sobie jak za dawnych czasów?

- Wyjdźcie - powiedział Chief Tenega. Odczekał, aż zamkną się drzwi. - O co chodzi?

- Nie domyśla się pan?

Pokręcił w milczeniu głową, więc dodałem:

- Rozkazał pan zamknąć mnie tu i uśpić, zapowiedziawszy pokazówkę przed Trybunałem Kosmicznym. Ten koleżeński gest dał mi do myślenia. Teraz przychodzi pan do mnie - jako kto? Dowódca? Przyjaciel? Kolega? Przyszedł pan rozkazywać - czy prosić? Nie należę do załogi, jak pan to ładnie ujął, więc pana gadanie obchodzi mnie tyle co nic.

- Wycofałem złożony Trybunałowi raport - powiedział - i przywróciłem cię w prawach członka załogi. Liczę, że zastanowi cię to i skłoni do zmiany sposobu bycia. Na poważniejszy.

- No, za to nie mogę ręczyć. Nie może pan żądać, żebym udawał kogoś innego.

- Posłuchaj, Nyad: sprawa jest wielkiej wagi. Jeśli nam nie pomożesz, nie tylko skaże cię Trybunał, ale i każdy normalny sąd. To nie wszystko - spotka cię powszechne potępienie opinii publicznej. Nie będzie na Ziemi miejsca, gdzie mógłbyś się ukryć ze swoją niesławą. Wybieraj.

Gwizdnąłem.

- Brzmi to groźnie, ale raczej mało konkretnie. Sądzi pan, że się przelęknę?

Odsunął się bez słowa od brzegu anabiozera. Usłyszałem odgłos zamykanych drzwi.

Kończyłem się ubierać, kiedy weszła Nehemah. Kazała mi zdjąć koszulę, czułem zimne liźnięcie trąbki stetoskopu i miękki dotyk jej dłoni, ślizgających się po mojej skórze. Oczywiście żadnego parszywego choróbska nie wykryła, czułem się znakomicie. Składała instrumenty na niewysokim stoliku, postukując metalem o szklaną taflę; podszedłem cicho, capnąłem ją z tyłu i przycisnąłem do siebie. Westchnęła przeciągle. Poluźniłem uchwyt, a ona obróciła się W moich ramionach. Zadziwiająco smakuje pocałunek po okresie pogłębionej anabiozy.

- Jak długo spałem?

- Pięć i pół miesiąca.

- Dlaczego Chief Tenega mnie zbudził?

- Nie domyślasz się? Jesteś mu potrzebny.

- Tyle sam wiem. Ale do czego?

Wzruszyła ramionami i zapatrzyła się gdzieś w bok. Zbyt dobrze ją znałem, żeby dać się nabrać na tę kiepską sztuczkę.

- Nie udawaj, że nie wiesz - powiedziałem surowo. - Zdradź mi zaraz tę wielką tajemnicę - całowałem jej małe ucho mając twarz zanurzoną w pachnącej chmurze włosów. Przywarła do mnie całym ciałem.

- Niedługo sam się dowiesz - była coraz bardziej wiotka. Mój Boże, jak to cudownie po pięciu miesiącach znowu poczuć w ramionach kobietę.

- A jeśli oni szykują na mnie pułapkę?

- Nie szykują.

- No, dobrze - zostawiłem ucho w spokoju i zająłem się szyją. Szyja Nehemah, podobnie jak cała reszta, stanowiła przykład wyjątkowo dobrej roboty natury - po powrocie wypadałoby pogratulować też rodzicom. Z powodu samej szyi można się było w Nehemah zakochać. Zjeżdżałem po niej wolno wargami aż do wgłębienia przed obojczykiem, które najbardziej lubię.

- Och - powiedziała Nehemah.

- Co robiłaś, kiedy leżałem w anabiozerze?

- Nic takiego...

- Przychodziłaś codziennie przetrzeć wieko ścierką? Przynosiłaś mi kwiatki? Siadałaś wieczorami obok i śpiewałaś dla mnie piosenki?

- Wiesz przecież, że nie umiem śpiewać.

Odsunąłem się, żeby widzieć jej twarz. Ładna dziewczyna, bez dwóch zdań. Pomyślałem, że to chyba jej ostatni lot - pora pomyśleć o domu, mężu i dzieciach, osiąść w jakimś spokojnym miejscu na Ziemi... tak jak to robią wszystkie.

- Z kim teraz sypiasz? - spytałem.

- Z Hortizem.

- Powiedz mu, że dzisiejszy wieczór masz już zajęty.

- Dobrze.

Na książkach, półkach, na podłodze w kabinie osiadła cieniutka warstewka kurzu. Chodziłem między sprzętami, dotykając zmatowiałych powierzchni końcami palców, odnawiając stare znajomości. Moją drogę znaczyły lśniące smugi na blatach, wyrwane z monotonii równych rzędów grzbiety, przesunięte statuetki, po których zostawały czworokątne, ciemniejsze ślady. Wszystko tkwiło na swoich miejscach, tak jak to zostawiłem.

Znalazłem ścierkę, wytarłem dokładnie blat biurka i okładki ułożonych na nim książek. Po namyśle postanowiłem na tym poprzestać. Usiadłem na tapczanie, wziąłem z półki nad nocną szafką ostatni model Canona - ostatni oczywiście przed odlotem z Ziemi, teraz pojawiły się na pewno nowsze. Dmuchnąłem na futerał, który momentalnie okrył się suchą mgiełką, wyjąłem aparat. W środku jeszcze był film. Ani rusz nie potrafiłem przypomnieć sobie, jaki temat fotografowałem pięć i pół miesiąca temu. Postanowiłem dowiedzieć się za wszelką cenę - nagle stało się to ważniejsze od wszystkiego innego. Kilkanaście klatek, które zostały do końca, wystrzelałem w ciągu pięciu minut, strojąc do obiektywu najstraszliwsze miny, wykrzywiając się ordynarnie, szczerząc zębiska i przewracając oczami. Od razu poczułem się lepiej. Wręcz ulżyło mi. Czekając na wywołanie filmu przerzucałem sfatygowane magazyny, które ktoś urzędujący tutaj wcześniej przyniósł ze sobą do ciemni i zostawił. Najnowsze nosiły daty sprzed dwóch lat. Pięć i pół miesiąca temu znałem niektóre z nich na pamięć; przypominanie sobie wielokrotnie obejrzanych fotografii pachniało powrotem do dawno minionych lat i było nawet do pewnego stopnia przyjemne. Rozkoszowałem się wypełniającą mnie atmosferą niefrasobliwości. Z połyskujących w słabym świetle stronic śmiały się do mnie roznegliżowane pannice, spoglądali sztywni politycy ze swymi żonami, brodaci artyści. Było mi dobrze, nie wiadomo właściwie, z jakiego powodu; przewracając strony, manipulując przy koreksie, przeglądając naświetlone klatki starałem się wykonywać jak najmniej ruchów, aby nie spłoszyć lekkiego jak eterek nastroju, który się we mnie rozgościł.

Powiesiłem film, żeby wysechł i, ciągle jeszcze mając przed oczami onyksowe figurki Nehemah ujęte w prostokąty klatek, wywołałem numer Lloneya. Nie odezwał się. Zbyt dobrze znałem zwyczaje starego, aby przypuszczać, że opuścił o tej porze obserwatorium; wolałem raczej uznać swoją omyłkę. Wykręciłem jeszcze dwukrotnie numer kabiny, a potem, dowiedziawszy się od automatu, że pamięć mnie nie zawiodła, jeszcze raz obserwatorium. Lloney najwyraźniej grał sam ze sobą w rozbieranego pokera, bo nie miał ochoty podnosić słuchawki.

Wobec tego poszedłem do obserwatorium. Było zamknięte. Stojąc przed drzwiami zastanawiałem się, czy Lloney po prostu nie chce nikogo widzieć, czy też śpi z czołem wspartym o okular. Wzruszyłem ramionami; jego nieobecność niczego nie psuła. Zabrałem z magazynu paczkę folii pozytywowych dużego formatu, których Lloney nigdy nie używał, wróciłem do ciemni. Ustawiłem powiększalnik tuż nad krawędzią stołu, na podłodze rozłożyłem ekran - i czekając za każdym razem po kilka minut - naświetlałem mało czułe folie do odbitek zdjęć gwiazd - własną wykrzywioną fizjonomią. Dwie ostatnie poświęciłem Nehemah.

Wyszły - wszystkie - znakomicie. Te z Nehemah powiesiłem nad tapczanem w kabinie, do pozostałych dorobiłem podpisy i wyszedłem na korytarz. Na tablicy ogłoszeń przylepiłem najlepszą - Flip i Flap, Charlie Chaplin, Buster Keaton i Fernandel w jednej osobie: „Adam Nyad - mąż opatrznościowy”. Obok sterowni: „Los cywilizacji w rękach bohaterskiego astronauty” - i moja gęba na ścianie. „Czy mądry i dzielny Nyad wybawi ludzkość z opresji?” - i twarz, której nawet szaleniec nie posądziłby o dziesięć deko dobrych intencji. Naprzeciwko kabiny Marty Coellan dałem wizerunek, który wydał mi się najbardziej uwodzicielski - niech wie, co straciła. Podpis: „Pogromca siedmiogłowych potworów”. Z arkusza powieszonego na samym końcu wbijałem straszliwy wzrok prosto w drzwi Chiefa Tenegi, a z moich uśmiechniętych ust wydobywał się dymek: „On z nami - my z nim!”

Po tej robocie zabarykadowałem się w kabinie; leżąc na łóżku przyglądałem się rozciągniętej w wystudiowanej pozie, młodszej o pięć miesięcy Nehemah i rozmyślałem, jak zareagują lecące na tym statku żywe symbole, których mózgownice nie znosiły krzty dowcipu, a które właśnie wystawiłem na kolejną próbę. Czekałem aż do kolacji i stopniowo ogarniała mnie złość - nikt nie dzwonił, nie przybywał, żeby się awanturować, nikomu moje fotogramy nie wydały się naruszeniem dobrego smaku i atmosfery codziennej wydajnej pracy. Jakby wisiały co najmniej od tygodnia.

Wyślizgnąłem się z kabiny, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś postępujący zaraz za mną nie pozdejmował obrazków ze ścian - ale nie. Wisiały co do jednego. Obszedłem całą wystawę dwa razy, wracając natknąłem się na Martę Coellan, pod rękę, a jakże, z Sarrozem. Minęli mnie nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na tablicę ogłoszeń z wielką płachtą zdjęcia, o mnie samym nie wspominając.

- Hej! - krzyknąłem za nimi. - Idziecie na kolację?

Sarroz obejrzał się wprawdzie, ale nie odpowiedział słowem; trzymając się za ręce skręcili za róg i choć wyszli prosto na następny plakat, na próżno oczekiwałem kaskady ochów i achów Marty. O mało nie zawróciłem i nie pobiegłem za nimi z pretensjami. Wściekły zamknąłem się w kabinie. Ślepi czy co?

Na kolację umyślnie spóźniłem się pół godziny; przekroczywszy z grobową miną próg jadalni zobaczyłem Hortiza manipulującego niemrawo przy automatach i Nehemah zapatrzoną w blat stołu. Przed nią stały talerze z prawie nie tkniętym posiłkiem.

Usiadłem obok i patrzyłem, jak koniec palca Nehemah rozmazuje po stole białawy kleks mleka w skomplikowany labirynt ścieżek, plan miasta, w którym nie sposób się rozeznać nawet po trzydziestu latach udawania, że jest się jego mieszkańcem.

Nie jadłem nic; po pięciu miesiącach anabiozera apetyt wspomina się jako coś niesłychanie odległego i niepotrzebnego. Czułem się jak wyrzeźbiony z kawałka wyschniętego drewna; drewniane ciało, myśli, odczucia, drewniana dusza. Nawet nieszczęsny Hortiz w kącie nie był w stanie wzbudzić we mnie odrobiny politowania. Zdjąłem rękę Nehemah z bardzo już odległego od centrum kleksa elementu szalonej mozaiki i nie patrząc jej w oczy poprowadziłem za sobą. Mijając pochylonego ciągle przy automacie do wydawania kawy Hortiza, zarejestrowałem tylko jego szklany wzrok. Pragnąłem z całej duszy, żeby się odezwał - wtedy mógłbym dać upust wypełniającej mnie wściekłości, o której wiedziałem, że wzięła się z oczekiwania na coś, czego nie byłem pewien, a co miało się zdarzyć za godzinę, za dobę lub za chwilę, z przeczucia czegoś, o co nie miałem ochoty więcej pytać - i jeszcze stojąc przed drzwiami, żeby przepuścić Nehemah, obejrzałem się chcąc dać mu szansę, ale on w tym samym momencie pokornie spuścił wzrok i z wielką gorliwością zajął się swoim automatem.

Usiłowałem być miły dla Nehemah, ale nie potrafiłem. W efekcie przez pół nocy nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Wreszcie poczułem ów cudowny stan pogodzenia ze wszystkimi i wszystkim i przewróciwszy się na plecy spytałem Nehemah, czy Lloney pojawił się na kolacji. Nie odpowiadała tak długo, że pomyślałem w końcu, iż nie dosłyszała pytania albo, swoim zwyczajem, nie zwróciła na nie uwagi.

- Nehemah, czy...

Kłąb gorąca u mego boku poruszył się i westchnął ze zniecierpliwieniem:

- Lloney wyleciał tydzień temu... i nie wrócił - długa przerwa. - Jak myślisz - przerwa - co on tam robi tak długo?


ROZDZIAŁ II

 

Człowiek po pięciu miesiącach spędzonych w anabiozerze staje się kimś zupełnie innym, w każdym razie w porównaniu z facetem, którym wydawał się kiedyś. Zmiany zaczynają się od fizjologii: tętno spada do czterdziestu uderzeń na minutę i na Ziemi potrzeba kilku dni, by wróciło do normy. Na statkach typu „Megahicle” okres ten wydłużał się do miesiąca. Oprócz tego przez dwadzieścia cztery godziny miałem przypominać sobie, że swego czasu dysponowałem apetytem - na razie poza płynami nie brałem do ust żadnego pokarmu. Tyle samo utrzymać się miało znaczne stępienie wrażliwości sensorycznej - po raz kolejny pojąłem, że świat mój był przede wszystkim światem dotyków. Biorąc w rękę jakikolwiek przedmiot odnosiłem wrażenie, jakbym chwytał go przez grubą rękawicę. Chodząc zataczałem się lekko. Na zdecydowanie wyższym poziomie znalazło się libido i nawet zastanawiałem się, czy Nehemah nie poszła ze mną do łóżka ze względów, powiedzmy, terapeutycznych, ale w końcu wolałem przyjąć, że zrobiła to z miłości. Z obniżonym znacznie progiem wrażliwości na bodźce dotykowe, lżejszy o dziesięć kilogramów - czułem się stworzony do sprawiania radości kobietom.

Adam Nyad: rzeźba z lekkiego tekowego drzewa, wysuszona i stara, obdarzona przy tym - jak żadna z rzeźb - przywilejem ruchu. Słyszałem każdy szmer, w ciemnościach widziałem lepiej od kota - i tak miało pozostać jeszcze przez tydzień. Gdyby nie to, że mimo zmęczenia nie potrafiłem zasnąć, byłbym istotą doskonałą.

Dłuższa anabioza zawsze powoduje kilkudniową bezsenność; prawdę mówiąc tej jednej rzeczy na serio się bałem, kiedy Chief Tenega ostrzegał mnie wobec załogi i groził zapuszkowaniem. Wszystko można wytrzymać, łącznie z syndromem rzeźby, jak fachowcy ładnie określili stan postanabiotyczny - z wyjątkiem tych kilku nocy, które należało spędzić w samotności. W końcu przecież wypadało zaprzestać żebraniny o uwagę innych ludzi - i zostawało się nawet bez tego kruchego wsparcia, jakie daje rozmowa. Mimo obecności kobiety, oddychającej równo u mego boku, miałem cierpieć samotnie, skazany na rozmyślania wiodące donikąd. Leżałem wpatrzony w mrok, przygotowany na wiele nudnych godzin ze sobą. W przypływie rozpaczliwej determinacji chciałem budzić Nehemah; nadludzkim wysiłkiem zdołałem powstrzymać się w ostatniej chwili i tylko mocniej objąłem jej gorące ciało. Przywarło do mnie leniwym ruchem - to było na razie wszystko, na co mogłem z jej strony liczyć.

Anim się spostrzegł, jak zwekslowałem na wydarzenia minionego dnia. W zasadzie nie miałem sobie nic do zarzucenia. Zacząłem się zastanawiać nad drugą stroną medalu: skoro podczas mojej pięciomiesięcznej drzemki coś na „Megahicle” zaszło, mogłem tego dochodzić jedynie na podstawie słów i dziwnego zachowania Chiefa Tenegi oraz całej reszty. Nieplanowe budzenie oraz zdumiewająca skwapliwość, z jaką Chief Tenega przystał na moje warunki, dawały do myślenia. Nie miałem też pewności, czy łatwość, z jaką Nehemah zgodziła się pójść ze mną, nie wynikła na przykład z polecenia. W dodatku ta jej cholerna tajemniczość... Nehemah nigdy dotąd nie bawiła się w ten sposób. Po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, próbowała coś przede mną ukryć - i chyba przed kimkolwiek. Z drugiej strony nie zamierzała wcale udawać, że nie ochrania żadnego sekretu...

Zaplątałem się w jałowe roztrząsanie wrażeń i prawie zapomniałem o głównej sprawie. Wywnioskowałem absolutnie poprawnie, że mnie potrzebują; czemu jednak stosują zmowę milczenia, skoro tak czy owak stałem się znowu - lub stanę w najbliższych dniach - jednym z nich? Nehemah powiedziała, że się dowiem - więc czemu zwlekali? Co przeszkadzało Chiefowi Tenedze wygarnąć wszystko od razu i albo zatrzasnąć klapę, albo rozmrozić mnie do końca? Nie mieli do mnie zaufania. Ha, trudno było wymagać od nich aż tyle... a może po prostu na coś czekali? Znienacka olśniło mnie. Czekali - przecież to jasne jak słońce - na Lloneya, który nie wracał. Dokąd poleciał? Utwierdzałem się w przekonaniu, że po usunięciu mnie z załogi coś musiało się zdarzyć. Coś... ciekawego. Chief Tenega niekiedy nie panował nad retoryką, jego wypowiedzi zawsze należało dzielić przez dwa, ale tym razem wydał mi się autentycznie zaaferowany. Jak człowiek - cholernie dobre spostrzeżenie - który pojął, że nie dorósł do okoliczności. Że trafiła się sprawa, która go przytłacza - i chętnie bym poszedł o zakład, że kiedy stał nad anabiozerem, jego oczy nabrały innego wyrazu. Uświadomiłem sobie dopiero teraz, że biła z nich rozpacz. Byłem mu nie tylko potrzebny, byłem jego ostatnią szansą. Oprócz Lloneya, rzecz jasna.

Przypatrzyłem się wywodowi - wydawał się poprawny. Ciągle jednak nie wiedziałem najważniejszego - nie znałem powodu, który wywołał całe zamieszanie. Co najgorsze, nie spodziewałem się, bym zdołał go wymyślić. Pozostawał ostatni element: brak jakichkolwiek reakcji na dowcip z fotografiami. Spodziewałem się wywołać śmiech, oburzenie, posądzenia o kabotyństwo, błazeństwo, dziecinadę - jednym słowem o to, o co posądzano mnie przy okazji wszystkich dotychczasowych wybryków. Ale brak reakcji, kompletne milczenie odebrałem prawie jak kamień obrazy. Jakby efekt mojej parogodzinnej pracy zwyczajnie nie istniał. Jakbym ja sam nie istniał i nadal leżał pod mlecznobiałym, wypukłym wiekiem anabiozera.

Starałem się myśleć o tym spokojnie, nie ulegać emocjom. W gruncie rzeczy plansze z moją gębą i głupawymi podpisami były nie tyle próbą rozbawienia kogoś, ile - po wygłoszonym w obecności Chiefa Tenegi credo - bezpośrednim, namacalnym dowodem, że podczas pięciu miesięcy przymusowej bezczynności nie zaszły w moim myśleniu żadne zdecydowane zmiany. Że o żadnej skrusze nie ma mowy. Cała akcja stanowiła manifestację suwerenności; dałem odpór i Chief Tenega wiedział już, że będzie mu ze mną trudno. A pozostali? Niemożliwe przecież, żeby nie dostrzegli, co kryje się za paroma błazeńskimi plakatami. Może otrzymali od Chiefa wyraźną instrukcję? Zostałem przy tym domyśle z konieczności; na potwierdzenie przypuszczenia, iż podlegam obecnie - jako egzemplarz przydatny teoretycznie do czegoś tam - specjalnemu traktowaniu, brakowało po prostu dowodów.

Pomyślałem, że jestem egocentrykiem. Egocentryzm przylepił się do mnie, chciałem czy nie - wszędzie mi towarzyszył. Nawet pięć i pół miesiąca anabiozera nie dało mu rady. Zostawiłem za sobą cały mój poprzedni świat, do którego miałem prawo czuć się przywiązany; nowe sprzęty, przedmioty, sytuacje wymogły porzucenie ulubionych nawyków - a on jednak przetrzymał. Mogłem na niego liczyć. Jedyny pewnik na tej karuzeli - na siłę można było próbować szukać oparcia w tej stałości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin