Biblioteka Amerykańska
Tom VI
Flannery O'Connor (1925 - 1964)
jest uznaną wielkością literatury
nie tylko amerykańskiej ale i światowej.
Całe swoje życie spędziła w Georgii,
a bohaterami jej utworów są zwykli, prości ludzie
amerykańskiego Południa.
Autorka dwu powieści:
Wise Blood (1952) i The Violent Bear It Away
(1960 - w przygotowaniu jako kolejny tom Biblioteki
Amerykańskiej) oraz dwu zbiorów opowiadań:
A Good Man Is Hard to Find (1955)
i Artificial Nigger and Other Tales (1957).
Pośmiertnie opublikowano fragmenty nie ukończonej
prozy pt. Who Do the Heathens Rage?
W Polsce ukazały się dwa wybory jej opowiadań
zatytułowane Trudno o dobrego człowieka (PIW, 1970)
oraz W pierścieniu ognia (PIW, 1975).
Flannery O'Connor
Przełożyła
Magdalena Kucharska
Wydawnictwo Przedświt
Warszawa 1992
Tytuł oryginału: Wise Blood
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Przedświt
Redakcja: Małgorzata Żbikowska
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zbigniew Kołaczek
Korekta: Ewa Redlicka
ISBN 83 - 85081 - 39 - 9
Wydanie pierwsze, Warszawa 1992
00 - 478 Warszawa
Al. Ujazdowskie 16/49
tel. 21 - 67 - 64
Druk i oprawa: Zakł. Graf. W. N. Łódź, ul. Żwirki 2
Zmarła w 1964 roku w wieku trzydziestu dziewięciu lat Flannery O'Connor od dawna uznawana jest za jedną z najbardziej utalentowanych i zaskakujących pisarek amerykańskiego Południa. Oprócz opowiadań pisała również powieści. Oryginalny charakter jej twórczości wynika w dużej mierze z wpływu, jaki wywarło na nią wychowanie w tradycyjnej katolickiej rodzinie osiadłej od pokoleń w Georgii, otoczonej białą biedotą i protestanckimi członkami sekty Bible - Belt, z których większość wywodziła się ze zubożałego chłopstwa walczącego o przetrwanie na pagórkowatych równinach Georgii i odciętego od świata na górzystych obszarach Tennessee. Ich osamotnienie, nieuregulowany tryb życia i przekazywany z pokolenia na pokolenie fanatyzm religijny stają się źródłem aktów przemocy i zachowań patologicznych. Mowa i myśli pełne są brutalnych, pierwotnych obrazów biblijnych, które zasiali w ich psychice ciemni, naiwnie egzaltowani objazdowi pastorzy lub zwykli oszuści, którzy błąkają się od miasteczka do miasteczka. Jako tradycyjna katoliczka; Flannery O'Connor wnikliwie analizuje ten religijny półświatek i prowadzi z nim polemikę, chociaż o ile jest ona zasadniczo pisarką religijną, to jednak jej twórczość nie ma charakteru dydaktycznego i nie dotyczy bezpośrednio sporów doktrynalnych. Pisarka przywołuje chaotyczne wyobrażenia religijne ze świadomości wyznawców najbardziej popularnych odmian protestantyzmu z dokładnością antropologa, który obeznany jest z ich życiem, nie nadając jednak swym rozważaniom zabarwienia satyrycznego. To, co słyszy i widzi, odnosi do doświadczeń wcześniejszych pokoleń. W jej pierwszej powieści zatytułowanej Mądrość krwi, dziadek głównego bohatera, zagorzały, wędrowny pastor, był człowiekiem, który nosił w sobie „Jezusa jak żądło”, a jego wnuczek, jako człowiek dorosły, „gdzieś w głębi swojego umysłu zobaczył Jezusa przesuwającego się po wierzchołkach drzew, dziką postać w łachmanach, która dawała mu znaki, aby się odwrócił i wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie mógłby być pewny gruntu pod nogami, gdzie mógłby chodzić po wodzie nie wiedząc o tym, a potem nagle ocknąć się i utonąć.” Jednak już w wieku osiemnastu lat Haze zostaje wyrwany ze swojej doliny i jako żołnierz uczestniczy w wojnie światowej, z której wraca kontuzjowany i oszołomiony nihilizmem. Wrodzona pobożność przemienia się u niego w anty - religijność i po powrocie do Tennessee w milczeniu przedziera on ulotkę, którą wepchnęła mu w rękę córka pastora, myśląc tylko o jednym - aby założyć swój anty - kościół, Kościół Bez Chrystusa. Jest on „niemym wołem” Williama Lewisa:
„Jestem członkiem i głosicielem kościoła, w którym ślepi nie widzą, kulawi nie chodzą, a to co jest martwe, takim pozostaje. Jeśli ktoś mnie zapyta, powiem mu, że jest to kościół nie skalany krwią Jezusa... Jezus był kłamcą.”
Nie jest to rozumowanie ateisty, jest to szaleńcza namiętność człowieka obłąkanego. Widzimy go więc w momencie „chrztu” - pogrążonego w grzechu, którego pragnie - w łóżku oziębłej miejscowej prostytutki, kupującego celowo na wpół sprawny samochód i głoszącego swą „wiarę” na rogach ulic, w miejscach publicznych, w otoczeniu domokrążców i oszustów. Odbiera fałszywemu „ślepemu” pastorowi piętnastoletnią zdemoralizowaną córkę; pozbywa się swojego konkurenta, który zaczął głosić Święty Kościół Chrystusa Bez Chrystusa i odchodzi w obskurny świat głodu i nędzy. Najbardziej jednak przerażające są chłód i obojętność jego obsesji, które nadają tej postaci nieludzki wymiar. Jest całkowicie autentyczny. Takie są też w zasadzie w swojej mowie i życiu codziennym wszystkie postacie jej powieści i to właśnie ta „codzienność” jest w nich najbardziej przerażająca. Flannery O'Connor w sposób mistrzowski oddaje atmosferę strachu w obsesyjnie powracających obrazach, które dręczą umysły ludzi prostych. Wyobrażenia te, zakorzenione na stałe w świadomości bohaterów jej powieści, znajdują odbicie w ich burzliwym życiu wewnętrznym. W końcu, w ostatecznym geście odizolowania się od świata, do którego powrócił po wojnie, a może również z zamiarem zemsty na swojej świętoszkowatej gospodyni, której naprawdę chodzi tylko o jego pieniądze, Haze wciera sobie do oczu wapno, aby się oślepić. W akcie tym nie ma nic z melodramatu. Jest w nim logika szaleństwa. Flannery O'Connor opanowała sztukę ukazywania tego co absurdalne jako rzeczy naturalnej dla swoich bohaterów. Charakterystyczna dla nich oszczędność w słowach nieadekwatna do wymiaru ich własnych tragedii, sprawia, że proza Flannery O'Connor jest tym bardziej przekonywająca.
Z właściwą sobie zadumą i powagą religijną opisując obrazy i złudzenia, jakimi żyją bohaterowie jej powieści, autorka wykazuje silną i niebezpieczną skłonność do dziwacznej symboliki. Wkracza ona jednak tak głęboko w życie wewnętrzne swoich postaci, że prawie nigdy nie wydaje się to nienaturalne. Okoliczności zewnętrzne sprawiają, że główni bohaterowie jej utworów stają się samotnikami. Sądzę, że jej talent ujawnia się najpełniej w opowiadaniach, a tam właśnie zaskakujące symbole, jakich używa wiążą się z głębokim poczuciem wewnętrznego konfliktu moralnego postaci.
Doskonałym tego przykładem jest jedno z opowiadań ze zbioru Everything That Rises Must Converge zatytułowane „Parker's Back”, w którym dominujący motyw wydaje się na pierwszy rzut oka groteskowy. (Groteskowość sama w sobie nie znaczy dla niej nic - jest jednym z atrybutów rzeczywistości.) Prosty kierowca ciężarówki oddaje się swojej życiowej obsesji tatuowania się. Swe ciało zmienia w żywą galerię obrazów, co sprawia, że kobiety nie potrafią mu się oprzeć. Kiedyś zafascynował dzięki temu swoją pobożną żonę, która wkrótce jednak przestała się nim interesować. Aby rozbudzić na nowo jej uczucia, każe wykonać sobie tatuaż na plecach, które do tej pory pozostawały nie zapisaną kartą. Wybiera największy i najdroższy dostępny tatuaż: Chrystusa Bizantyjskiego. Sekta jego żony jest jednak przeciwna temu wyobrażeniu Chrystusa. Mężczyzna zostaje odrzucony, ponieważ dopuścił się tego, do czego czują odrazę członkowie jej sekty - bałwochwalstwa. Ten „bożek” pozostaje najwidoczniej obojętny Bogu i sprawom ostatecznym. Jednak farsa ta jest poważna. Oniemiały w swym bólu człowiek domaga się prawa do życia wewnętrznego, pragnie pokazać, że jest kimś. Obala narzucone mu ograniczenia. Jego czyn jest zarazem naturalną i absurdalną prośbą, a nawet żądaniem. Stanowi również wyraz buntu i nienawiści do kobiety, którą człowiek ten jest zmęczony, tak samo jak ona zmęczona jest nim. W swoim zagorzałym, niewzruszonym egotyźmie ci ograniczeni ludzie posuną się do wszystkiego, nie wyłączając morderstwa. Opowiadanie, utrzymane w subtelnym klimacie baśni, razi równocześnie krzykliwością barw plakatu cyrkowego.
Wyobraźnia Flannery O'Connor jest nieposkromiona - niemalże tak żywa jak wyobraźnia pierwszych Purytan. Odnosimy wrażenie, że pisarka sama poparzyła sobie palce w pełnych żaru opisach biblijnych. O zachodzie słońca krajobraz może wydawać się równie dobrze sielankowy jak ociekający krwią. Wyrządzenie zła przez bohatera wprowadza go w świat rzeczywisty „winy i smutku”. Stanowi to w przypowieściach Flannery O'Connor punkt wyjścia dla rozważań natury moralnej. W jednym z opowiadań pewien ksiądz wybiera się w odwiedziny do niewiernego, który żarliwie pragnie śmierci, aby ukarać swą matkę za wykastrowanie go. Człowiek ten zostaje wyleczony przez miejscowego doktora, którym gardzi za to, że nie pozwolił mu umrzeć.
„Zrozumiał, że przez resztę życia, słabowity, umęczony ale cierpliwy, będzie stał w obliczu oczyszczającego strachu. Pozbawiono go możliwości choćby słabego krzyku, ostatniego bezsilnego protestu. A Duch Święty w otoczeniu nie ognia a lodu w dalszym ciągu zstępował nieubłaganie.”
Strach w ujęciu Flannery O'Connor jest środkiem odnowy duchowej lub psychicznej, który może doprowadzić do zniszczeń, ale z pewnością spowoduje wewnętrzną przemianę. Można to odrzucić jako argumentację antyhumanistyczną, jednak ironia jest w zasadzie głównym środkiem literackim, do jakiego ucieka się Flannery O'Connor, a inspiracją dla zaskakujących opisów w jej prozie nie jest czysta widowiskowość, czy pogoń za sensacją. W jednym z jej najlepszych opowiadań „A Good Man is Hard to Find” cała rodzina wyjeżdża poza miasto. Wszyscy przekomarzają się w zwykły, radosny sposób. Poczciwa babcia wpada nagle na pomysł, aby zrobić mały objazd i odnaleźć miejsce, gdzie się urodziła. Wkrótce gubią drogę. Samochód wywraca się i na pomoc zjawiają się trzej mężczyźni, zbiegli więźniowie. Po kolei wyprowadzają dzieci i rodziców pod las, aby ich tam zabić. Przywódca bandytów, znany jako Misfit - dumny z tego przezwiska - wdaje się w dyskusję religijną z babcią, która mówi mu o modlitwie i o tym jak Jezus wskrzeszał umarłych. „Nie byłem tam, więc nie mogę temu zaprzeczyć - powiedział Misfit. - Szkoda, że mnie tam nie było... To niesprawiedliwe, że mnie tam nie było bo... jakbym tam był, to bym wiedział i nie byłbym wtedy taki, jaki jestem teraz.” Ale kiedy kobieta go dotyka i mówi, że jest jednym „z jej własnych dzieci”, Misfit odskakuje w tył „jak ukąszony przez węża” i zabija ją. Dzień ten jednak zaczął się niewinnie.
Jak wszyscy pisarze „Gotyccy” Flannery O'Connor jest wrażliwa na przejawy obecności diabła, lub raczej mnogości diabłów w świecie ludzkim. Nie odbiera tego jednak w konwencjonalnym, religijnym pojęciu. Wydawałoby się, że ma za złe Ewangelistom, że uczynili z Szatana postać literacką, podczas gdy w rzeczywistości jest on w życiu codziennym stale obecną siłą. Celem ukazywania przez nią zła nie jest wzbudzenie w czytelniku emocji, ale ukazanie jak agresja rodzi się w umysłach przeciętnych ludzi. Dowiadujemy się, że nawet uczucia oświeconych mogą mieć swoje nie uświadomione korzenie: kiedy Thomas, młody historyk widzi jak jego matka przyprowadza do domu niechlujną dziewczynę, którą „uratował” i obserwuje „jej lekko zgięte nogi” wyślizgujące się z samochodu, „z cichą, złowrogą intensywnością narasta w nim wściekłość jak rozgniewany tłum”. Inna dziewczyna, pouczona przez psychiatrę, aby uważać zło za chorobę rozumie, że to rozróżnienie uwalnia ją od odpowiedzialności za jej grzechy. Być może przypomina to Mauriaca bawiącego się perwersją i paradoksem, jednak w twórczości Flannery O'Connor rola elementu diabołicznego polega na wykorzenieniu dumy ze źle pojmowanej cnoty. Autorka nie przekonuje nas argumentami, ale fizyczną żywotnością scen, zapisem głosów i życia ludzi i swym kunsztem pisarskim, który rzadko zawodzi. Szokuje ale oświeca.
V.S. PRITCHETT, 1980
Mądrość krwi osiągnęła wiek dziesięciu lat i ciągle jest żywa. Jestem na tyle samokrytyczna, aby to stwierdzić. Książka pisana była z pasją i tak też, jeśli to możliwe, powinna być czytana. Jest to komiczna opowieść o chrześcijańskim malgré lui, i jako taka jest ona bardzo poważna, ponieważ wszystkie powieści komiczne, jeśli mają posiadać jakąś wartość, muszą dotyczyć spraw życia i śmierci. Mądrość krwi napisana została przez autorkę od urodzenia wystrzegającą się z góry ustalonych teorii, posiadającą jednak pewne określone zamysły. Fakt, że wiara w Jezusa dla niektórych jest sprawą życia i śmierci jest przeszkodą dla czytelników, którzy woleliby uważać ją za kwestię bez większych następstw. Dla nich integralność Hazela Motesa leży w tym, że z taką energią starał się pozbyć obrazu postaci w łachmanach, która przesuwa się po wierzchołkach drzew gdzieś w głębi jego umysłu. Dla autorki natomiast spójność postaci bohatera polega na tym, że nie potrafi on tego zrobić. Czy czyjaś integralność może leżeć w tym, czego nie potrafi zrobić? Myślę, że zwykle tak jest, ponieważ wolna wola nie oznacza jednej woli, ale wiele pragnień ścierających się ze sobą w człowieku. Wolność nie rodzi się tak łatwo. Jest to tego rodzaju tajemnica, której powieść, również powieść komiczna, potrafi zaledwie dotknąć.
Siedząc na samym brzegu zielonego pluszowego siedzenia, Hazel Motes patrzył przez chwilę na okno pociągu, jakby zastanawiał się, czy przez nie nie wyskoczyć, a następnie przeniósł wzrok na drugie, w przeciwległym końcu przedziału. Pociąg mknął pomiędzy wierzchołkami drzew, które znikając jedno po drugim, ukazywały zawieszone ponad linią odległych lasów purpurowo czerwone słońce. Nieco bliżej wiły się, niknąc w oddali, zaorane pola. Kilka wieprzy przypominających ogromne, cętkowane głazy ryło hałaśliwie w bruzdach. Pani Wally Bee Hitchock, która siedziała w tym samym przedziale, naprzeciwko Motesa, powiedziała, że według niej taki wczesny wieczór to najpiękniejsza pora dnia i zapytała, czy on też tak myśli. Była otyłą kobietą w sukience z różową krezą i mankietami. Jej nogi w kształcie gruszek zwisały z siedzenia, nie dotykając podłogi.
Popatrzył na nią przez moment, po czym nie odpowiadając, pochylił się do przodu i znów zaczął wpatrywać się w podłużny korytarz wagonu. Odwróciła się, ciekawa, co go tak zainteresowało, ale zobaczyła tylko dziecko wyglądające z jednego z przedziałów i dalej, w końcu korytarza, stewarda, który otwierał szafę z prześcieradłami.
- Domyślam się, że jedzie pan do domu - powiedziała, odwracając się znowu do niego. Nie wyglądał na wiele ponad dwadzieścia lat, trzymał jednak na kolanach sztywny, czarny kapelusz z szerokim rondem, taki, jakie noszą starsi wiejscy kaznodzieje. Do rękawa jego jaskrawoniebieskiego garnituru ciągle jeszcze przyklejona była kartka z ceną.
Nie odpowiedział jej, ani nawet nie odwrócił wzroku od tego, w co się wpatrywał. U jego stóp leżał worek z wojskowego wełnianego materiału, pomyślała więc, że pewno po zwolnieniu z wojska właśnie wraca do domu. Chciała podsunąć się bliżej, aby dowiedzieć się, ile go kosztował garnitur, ale złapała się na tym, że zamiast tego rzuca mu ukradkowe spojrzenia, próbując wejrzeć w jego oczy. Miały kolor skorupki orzecha i były głęboko osadzone w oczodołach. Kształt jego czaszki rysował się pod skórą w sposób surowy i zdecydowany.
Poczuła nieprzyjemne rozdrażnienie i gwałtownie odrywając wzrok od jego twarzy spojrzała z ukosa na metkę. Garnitur kosztował 11 dolarów i 98 centów. Poczuła, że go to w pewien sposób określa i spojrzała znów w jego twarz, już trochę pewniej. Miał orli nos i długie pionowe zmarszczki w kącikach ust. Włosy przylegały do głowy, jakby były ciągle przyciśnięte ciężkim kapeluszem. Jednak znacznie bardziej absorbujące były jego oczy. Pochyliła się mocniej w przód, próbując w nie zajrzeć. Były osadzone tak głęboko, że robiły wrażenie wiodących gdzieś daleko tuneli. Wtedy on nagle odwrócił się do okna i równie szybko zwrócił się z powrotem tam, gdzie poprzednio skupiał swoje spojrzenie.
Patrzył na stewarda. Kiedy wsiadał do pociągu, tamten stał pomiędzy dwoma wagonami - postawny człowiek z okrągłą, żółtą, łysą głową. Gdy Haze zatrzymał się przed nim, steward skierował wzrok ku niemu, a potem w przeciwną stronę, wskazując, do którego wagonu ma wejść. Kiedy nie zareagował, steward powiedział z rozdrażnieniem: „Na lewo, na lewo” i Haze ruszył.
- No - powiedziała pani Hitchock - nie ma to jak w domu.
Spojrzał na nią przelotnie i zobaczył jej płaską twarz, poczerwieniałą pod czapą lisiorudych włosów. Wsiadła dwa przystanki wcześniej. Nigdy jej przedtem nie widział.
- Muszę iść zobaczyć się ze stewardem - powiedział.
Wstał i ruszył do końca korytarza, gdzie steward zaczął już ścielić łóżko. Stanął za nim i oparł się o poręcz siedzenia, ale tamten nawet na niego nie spojrzał. Rozkładał dalej leżankę.
- Jak długo zajmuje panu posłanie jednego łóżka?
- Siedem minut - odpowiedział, nie patrząc na niego.
Haze usiadł na poręczy siedzenia.
- Jestem z Eastrod - odezwał się.
- To nie na tej trasie - powiedział porter. - Wsiadł pan do złego pociągu.
- Jadę do miasta. Powiedziałem, że wychowałem się w Eastrod.
Nie było żadnej odpowiedzi.
- Eastrod - powtórzył Haze głośniej. Steward zaciągnął zasłonę.
- Chce pan mieć już teraz posłane łóżko? Czy po to pan tu teraz stoi? - zapytał.
- Eastrod - powiedział Haze. - Koło Melsy.
...
boskiwiatr1