O'Brian Patrick Przygody Kapitana Jacka Aubreya- 3 - HMS Surprise.rtf

(1421 KB) Pobierz
Patrick O’Brian – HMS „Surprise”

Patrick O’Brian – HMS „Surprise”

 

 

Żagle okrętu ożaglowanego na sposób rejowy, postawione podczas ciszy morskiej celem osuszenia:

1. Bomkliwer (latacz)

2. Kliwer

3. Forsztaksel

4. Fokstensztaksel

5. Fokżagiel

6. Fokmarsel

7. Fokbramsel

8. Grotsztaksel

9. Grotstensztaksel

10. Grotbramsztaksel

11. Grotbombramsztaksel

12. Grotżagiel

13. Grotmarsel

14. Grotbramsel

15. Stersztaksel

16. Sterstensztaksel

17. Sterbramsztaksel

18. Sterżagiel

19. Bezanżagiel

20. Stermarsel

21. Sterbramsel

Źródło ilustracji: Serres, Liber Nauticus.

Courtesy of The Science and Technology Research Center,

The New York Public Library, Astor, Lenox, and Tilden Foundation

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Niemniej podkreślam, milordzie, iż to pryzowe ma ogrom­ną wartość dla marynarki! Szansa na zbicie fortuny w ciągu jednej akcji, jakkolwiek mało prawdopodobna by ona była, zachęci wszystkich marynarzy, od kuchcika aż po ofice­ra, do jeszcze bardziej uważnej i wytężonej służby! Pewien jestem, że będący w służbie morskiej Jego Królewskiej Mości członkowie Rady poprą me słowa! - powiedział, spoglądając na siedzących wokół stołu. Rozległ się pomruk aprobaty i po­czuł na sobie spojrzenia kilku umundurowanych oficerów, jednakże jeden czy dwóch spośród ich kolegów wciąż nie podnosiło wzroku znad leżących przed nimi notatek, a cywilni członkowie Rady zdradzali raczej obojętny stosunek do spra­wy. Atmosfera tego zebrania była trudna do określenia, jeśli w ogóle można było mówić o jakiejkolwiek atmosferze - nie była to bowiem zwyczajowa sesja zamknięta Lordów Komi­sarzy Admiralicji, ale pierwsze zebranie generalne nowej administracji, pierwsze od odejścia lorda Melville'a. Jak za­tem przystało na pierwsze zebranie w częściowo nowym składzie, z przewodniczącymi zarządów i przedstawicielami innych komisji, panowała atmosfera wyczekiwania i powściąg­liwości. Nie umiał jeszcze wyczuć ogólnego nastroju spotka­nia, miał jednak wrażenie, że jego wystąpienie nie wywołało zdecydowanego sprzeciwu Rady. Wydawało mu się, że było to zaledwie niezdecydowanie z ich strony, istniała zatem szansa, że dopnie swego, nawet pomimo tępej niechęci Pierw­szego Lorda.

- Jeden czy dwa takowe przykłady na tle zwykłej mor­skiej harówki i monotonii ciągnącej się wojny - kontynuował - wystarczą, by wskrzesić ducha bojowego w całej flocie na długie lata! Ich brak natomiast będzie miał... cóż... będzie miał efekt całkiem przeciwny.

Sir Joseph, pomimo sporego doświadczenia w wywiadzie marynarki, raczej kiepsko sprawdzał się w wystąpieniach publicznych, zwłaszcza przed tak znakomitą publicznością. Temat, którym mógł porwać słuchaczy, rozmył się w trakcie przemówienia, właściwe wyrażenia wymknęły się z pamięci i naraz uświadomił sobie, że w powietrzu wisi atmosfera nieprzychylności, z którą jego wątpliwy kunszt oratorski już sobie nie poradzi.

- Jakoś nie wydaje mi się, by sir Joseph miał do końca rację, przypisując oficerom naszej floty taką interesowność - zauważył admirał Harte, służalczo skłaniając się w stronę Pierwszego Lorda. Pozostali dowódcy floty obdarzyli krótki­mi spojrzeniami zarówno jego, jak i siebie nawzajem - admirał Harte sam słynął z nadgorliwego korzystania z głów­nego przywileju marynarki i nie pogardziłby udziałem ze sprzedaży żadnego pryzu - czy byłby to niderlandzki szkuner, czy bretoński kuter rybacki.

- Wiąże nas precedens - powiedział Pierwszy Lord, od­wracając pozbawioną wyrazu twarz od admirała Harte'a w kie­runku sir Josepha. - Był już przypadek „Santa Brigida"...

- „Thetis", milordzie - podszepnął mu osobisty sekretarz.

- Właśnie, „Thetis". Moi doradcy prawni twierdzą, że podjąłem właściwą decyzję. Wiąże nas prawo admiralicji, które głosi, iż jeżeli pryz został zatrzymany przed formalnym wypowiedzeniem wojny, należy do Korony.

- Litera prawa to jedno, milordzie, a ludzka sprawiedli­wość to drugie. Marynarze nie znają się na prawie, a nie ma na świecie ludzi bardziej niż oni wyczulonych na kwestię tradycji morskiej i wynikających z niej praw. Oto jak oni, a w ich liczbie również i ja, postrzegają naszą sprawę: Wasze Lordowskie Mości, świadomi hiszpańskich zamiarów dołą­czenia do wojny po stronie Bonapartego, postanowili ich ubiec. Wyszedł zatem rozkaz Waszych Lordowskich Mości, by przechwycić konwój wiozący hiszpańskie złoto z ujścia La Platy, złoto, bez którego Hiszpanie nie byliby w stanie rozpo­cząć działań wojennych. Jako że należało działać bez namy­słu, wysłano wszystko, co w danej chwili było do dyspozycji Floty Kanału - eskadrę fregat „Indefatigable", „Medusa", „Amphion" i „Lively". Ich zadaniem było zatrzymanie prze­ważających sił hiszpańskich i eskortowanie ich do Plymouth. Dotarcie eskadry na czas do przylądka Santa Maria kosztowało niezwykle wiele wysiłku zarówno ze strony załóg, jak i, pragnę zauważyć, wywiadu marynarki, za co jednakże nie chcę przypisywać sobie żadnych zasług. Tam nasze okręty nawiązały walkę z hiszpańskimi i w zdecydowanej, śmiałej akcji zatopiły jeden z nich, a resztę przejęły, oczywiście nie bez ciężkich strat. Rozkazy zostały wypełnione co do joty - pięć milionów srebrnych dolarów, niebagatelny upust krwi z hiszpańskiego krwiobiegu, wylądowało w naszym porcie. Jeśli teraz nasi marynarze dowiedzą się, że owo złoto, wbrew wszelkim za­sadom uświęconym przez tradycję, zostanie potraktowane nie jako pryzowe, ale jako należności Korony, spodziewać się należy fali demoralizacji ogarniającej całą flotę.

- Niemniej, jeśli akcja miała miejsce przed formalnym wypowiedzeniem wojny... - zaczął jeden z cywili.

- A co z „Belle Poule" w 1778?! - wykrzyknął admirał Parr.

- Oficerowie i marynarze eskadry nie mają wiele wspól­nego z formalnymi deklaracjami - odparł sir Joseph. - Ich zadaniem nie jest mieszanie się w sprawy państwowe, ale wykonywanie rozkazów Rady. W kierunku angielskich okrę­tów otwarto ogień, ale wypełniły one swe rozkazy nie bez sporych strat własnych i na pewno z wielkim pożytkiem dla kraju. I jeśli teraz mają utracić przynależne im w ramach tradycji morskiej pieniądze, jeśli owe pieniądze ma zagarnąć Rada, pod której rozkazami walczyli, to ogólne wrażenie, jakie pozostanie, zwłaszcza pośród oficerów, którzy w końcu wzięli udział w akcji bez cienia wahania, będzie... - zawahał się, szukając odpowiedniego słowa.

- Żałosne - podpowiedział kontradmirał z eskadry błę­kitnej.

- Żałosne. Konsekwencje będą jednak znacznie poważ­niejsze, jeżeli pozbawi się flotę wspaniałych przykładów tego, czego może dokonać zdecydowanie i wiara w zwycięstwo. Jako że precedensy wzajemnie się wykluczają, a żaden z nich nie pojawił się jeszcze w sądzie, sprawa pozostaje otwarta - niemniej z powagą podkreślam, że byłoby znacznie lepiej rozstrzygnąć kwestię na korzyść oficerów i załóg. Kraj nie poniesie wielkich kosztów z tego tytułu, a dobry przykład zwróci się Koronie stukrotnie.

- Pięć milionów srebrnych dolarów... - Wśród pełnej wahania ciszy rozległ się rozmarzony głos admirała Erskine'a. - Naprawdę było tego aż tyle?

- Jak brzmią nazwiska oficerów, którzy brali udział w akcji? - spytał Pierwszy Lord.

- Kapitanowie Sutton, Graham, Collins i Aubrey, milor­dzie - odezwał się jego osobisty sekretarz. - Oto ich akta.

Pierwszy Lord przeglądał akta w ciszy przerywanej jedy­nie skrzypnięciami pióra admirała Erskine'a, naprędce przeli­czającego srebrne dolary na funty szterlingi z potrąceniem pryzowego dla załóg i wieńczącego rezultat swych obliczeń cichym gwizdnięciem. Na widok akt sir Joseph zrozumiał, że gra była skończona - Pierwszy Lord był co prawda dyletan­tem w sprawach morskich, ale w rozgrywkach parlamentar­nych miał sporo doświadczenia i nie mógł się pomylić co do dwóch nazwisk, przeklętych dla obecnej administracji. Na­zwiska Sutton i Aubrey wnosiły bowiem dużo chaosu do istniejącej równowagi parlamentarnej, a dwaj pozostali ka­pitanowie nie mieli z kolei żadnych wpływów mogących to zniwelować.

- Suttona znam z obrad - powiedział Pierwszy Lord, zaciskając mocno usta i kreśląc krótką notkę. - Natomiast kapitan Aubrey... Nazwisko jest mi znajome.

- To syn generała Aubreya, milordzie - szepnął sekre­tarz.

- Ach, tak! Członek opozycji, który z taką pasją zaata­kował premiera Addingtona! Pamiętam, zacytował swego syna w przemówieniu na temat korupcji. Często cytował syna. Tak, tak... - Zamknął swe notatki i zerknął na ogólny raport.

- Sir Josephie... - odezwał się po chwili. - Kim jest doktor Maturin, zechciałby pan wyjaśnić?

- To ów dżentelmen, na temat którego przesłałem Wa­szej Lordowskiej Mości sprawozdanie w zeszłym tygodniu - odparł sir Joseph. - Sprawozdanie w żółtej teczce - dodał z pewnym szczególnym naciskiem w głosie, sugerującym, iż za czasów Melville'a poparłby swe słowa ciśnięciem kałama­rzem w głowę Pierwszego Lorda.

- Czy nadawanie czasowych uprawnień kapitańskich lekarzowi to zwyczaj powszechnie praktykowany? - ciągnął Pierwszy Lord, ignorując zarówno ton głosu sir Josepha, jak i znaczenie żółtej teczki. Członkowie Rady pozostający w czynnej służbie wymienili krótkie spojrzenia.

- Otrzymali je sir Joseph Banks i pan Halley, milordzie, i jak domniemywam, wielu innych wielkich mężów świata nauki. To niemały zaszczyt, ale w żadnym wypadku nie jest to praktyka nie znana.

- Ach, tak - powiedział Pierwszy Lord, wnioskując z chłodnego tonu sir Josepha, że właśnie popełnił nietakt. - Więc nie ma to związku ze sprawą?

- Absolutnie nie, milordzie. Jeśli mogę na moment po­wrócić do kapitana Aubreya, pragnę nadmienić, że poglądy ojca nie są tożsame z poglądami syna. Bynajmniej, milordzie - rzekł, już nie w nadziei, że uda się wyprostować kwestię pryzowego, ale by odwrócić uwagę zebranych od nietaktu lorda. Pytanie kontradmirała Harte'a wskazywało, że manewr się powiódł.

- Czy mylę się, dostrzegając w sprawie osobisty interes sir Josepha? - zapytał on, uparcie pragnąc zarówno pochle­bić Pierwszemu Lordowi, jak i dać upust własnej złośliwości.

- Oczywiście, że się pan myli! - wykrzyknął czerwony na twarzy admirał Parr. - Na Boga, cóż za chybione stwierdzenie! - Jego głos utonął w serii kaszlnięć i chrząknięć, z których wyrywały się raz po raz pojedyncze słowa takie jak „cholerny zarozumialec", „nowicjusz", „kontradmiralczyna", „gówniarz".

- Jeśli kontradmirał Harte sugeruje, że moja osoba jest w jakikolwiek sposób powiązana z osobistym majątkiem ka­pitana Aubreya - spojrzenie sir Josepha było lodowato zimne - to popełnia błąd. Nigdy owego dżentelmena nie spotkałem. Moim jedynym celem jest dobro floty.

Reakcja na własne pytanie, które jemu samemu wydawało się dość celne, najwyraźniej wstrząsnęła kontradmirałem Harte'em. Natychmiast porzucił dalsze pytania o kapitana Au­breya i rozpłynął się w chaotycznych zapewnieniach o niezro­zumieniu jego intencji i wielkim szacunku wobec zacnego dżentelmena. Przerwał to dopiero Pierwszy Lord, uderzając pięścią w stół.

- Tak czy owak nie mogę zgodzić się z tym, że pięć milionów srebrnych dolarów to nieistotny wydatek dla kraju - oznajmił, odrobinę zdegustowany. - Jak już wcześniej wspomniałem, moi doradcy prawni zapewniają mnie, że suma musi być potraktowana jako należności Korony. Mimo że wywody sir Josepha są ze wszech miar przekonujące i prag­nąłbym je podzielać, obawiam się, że wiąże mnie precedens. To kwestia zasad. Mówię te słowa z wielkim żalem, gdyż wiem, że owa jakże śmiała i błyskotliwa akcja odbyła się pod pańską egidą i nie ma osoby, która bardziej szczerze życzyłaby powodzenia oficerom floty niż ja sam. Niestety, mam związa­ne ręce. Tak czy owak, pocieszmy się tym, co pozostanie dla nas do podziału - nie jest to, co prawda, kwestia milionów, ale i tak niezła sumka, tak, całkiem niezła... Proponuję jed­nakże pozostawić te przyjemne sprawy i zwrócić naszą uwagę na kwestie...

Tematy przymusowego poboru, tendrów i hulków z rekru­tami były kwestiami wykraczającymi poza kompetencje sir Josepha - rozparł się zatem na krześle i jął obserwować zabierających głos. Ogólnie rzecz biorąc, Pierwszy Lord był parającym się polityką głupcem. Sir Joseph służył pod takimi ludźmi jak Chatham, Spencer, St. Vincent czy Melville i w porównaniu z nimi obecny Pierwszy Lord robił kiepskie wrażenie. Oczywiście, tamci mieli swoje wady, zwłaszcza Chatham, ale żaden nie popełniłby takiego błędu w oszacowaniu sytuacji! W końcu to Hiszpanie ponosili wszystkie koszty wspaniałego widowiska dla Marynarki Królewskiej - czte­rech młodych oficerów w randze kapitana obsypanych hisz­pańskim złotem! Fortuny zgromadzone na morzu należały przecież do rzadkości i w przeważającej części zbierali je admirałowie na lukratywnych stanowiskach, ściągający swój udział za akcje, w których nigdy nie wzięli udziału. Kapitano­wie dowodzący okrętami - to ich należało wspierać i moty­wować. Być może nie wyłożył sprawy wystarczająco jasno bądź przekonująco, nie był w każdym razie w formie po bezsennej nocy nad siedmioma raportami z Boulogne. Jedno było pewne - żaden Pierwszy Lord, być może z wyjątkiem St. Vincenta, nie rozstrzygnąłby sprawy według upodobań partyjnych, a już z pewnością żaden z nich nie ujawniłby publicznie nazwiska tajnego agenta.

Zarówno lord Melville (człowiek, który doceniał znacze­nie wywiadu, znakomity Pierwszy Lord), jak i sir Joseph byli bardzo przywiązani do doktora Maturina, nie tylko wiernego doradcy do spraw hiszpańskich, a zwłaszcza katalońskich, ale przede wszystkim bezinteresownego, absolutnie dokładnego i oddanego agenta, który nigdy nie przyjął zapłaty za swe usługi. Były to zawsze usługi doskonałej jakości - to dzięki niemu i jego meldunkom możliwe było zadanie Hiszpanom tak miażdżącego ciosu. Wspomniane przez Pierwszego Lorda uprawnienia zostały specjalnie obmyślone przez sir Josepha i lorda Melville'a, by zmusić doktora do przyjęcia części fortuny zdobytej na wrogu, a teraz, jak na złość, jego imię zostało wypaplane publicznie, w pytaniu skierowanym bezpośrednio do szefa wywiadu marynarki! Żeby jeszcze stało się to na zamkniętej sesji Rady, a nie wśród pstrokatej zbieraniny admirałów i szefów wydziałów najróżniejszej maści! Takie zachowanie było wprost niedopuszczalne. Poleganie teraz na dyskrecji owych żeglarzy, dla których nie było innego sposo­bu na rozprawienie się z przeciwnikiem tak sprytnym jak Bonaparte niż rozwalenie go ogniem dział, też byłoby nie­dopuszczalne. O dyskrecji cywili, tych politykujących gaduł, których kontakt z wrogiem ograniczał się do oglądania obo­zowisk dwustutysięcznej armii napoleońskiej przez teleskopy na klifach Dover, nie było nawet co marzyć. Patrzył teraz na twarze wokół stołu, rozgorączkowane dyskusją nad jurysdyk­cjami poboru i oddziałkami marynarzy, mających zająć się branką - Pierwszy Lord całkowicie stracił kontrolę nad zebraniem i wrzask kłócących się admirałów słychać było pewnie na całym Whitehall. Sir Joseph poczuł pewną ulgę - w tym tumulcie nieostrożne pytanie Pierwszego Lorda mogło już zostać zapomniane.

„Jednakże - myślał, kreśląc w swoim notatniku kolejne przemiany motyla admirała: od jaja, poprzez larwę, poczwarkę aż do rozwiniętego motyla - co ja mu powiem, kiedy się spotkamy? Jaką przybrać minę, kiedy go zobaczę?"

Podczas gdy nad budynkami admiralicji w Whitehall wi­siała szara mżawka, powietrze w hrabstwie Sussex było suche i nie poruszane najlżejszymi nawet podmuchami wiatru. Dym uciekający z komina salonu w dworku Mapes Court rozciągał się w długi, nieporuszony słup, dopiero na wysokości stu stóp rozwiewając się w błękitną mgiełkę, by potem osiąść w doli­nach pagórków za domem. Liście, wciąż jeszcze żółcące się na drzewach, opadały, wirując w powolnym tańcu w kierunku złocistego dywanu. Szelest upadku każdego liścia wyraźnie było słychać pośród panującej ciszy, ciszy równie spokojnej jak śmierć we śnie.

- Niech tylko wiatr dmuchnie, a wszystkie te drzewa będą nagie - zauważył doktor Maturin. - Jesień i wiosna są takie różne, ale tyle mają wspólnego, ledwie jedno rozkwitnie, a już wypychane jest przez drugie. Dalej na południu widać to wyraźniej. W Katalonii, gdzie przyjedziecie z Jackiem, jak tylko wojna dobiegnie końca, po jesiennych deszczach trawa staje na baczność jak armia włóczni, a nawet tu... Odrobinę mniej masła, moja droga, jeśli pozwolisz. Spożywam stanow­czo za dużo tłuszczu.

Stephen Maturin gościł u pani Williams oraz jej córek: Sophie, Cecilii i Frances. Obiad już zjedli, o czym świadczyły resztki potraw na żabocie, ciemnożółtej kamizeli i brązowa­wych bryczesach doktora - jadał on zazwyczaj niedbale, a serwetkę, mimo wysiłków Sophie, zgubił, zanim jeszcze zdołał ją wymienić. Siedział teraz po jednej stronie kominka, popijając herbatę, podczas gdy po drugiej stronie Sophie pochylała się nad różowosrebrnym żarem i z uwagą szykowa­ła tosty, starając się trzymać je na odpowiedniej wysokości, by ich nie spalić ani nie osmalić. W zapadającym zmierzchu blask żaru opromieniał jej okrągłe przedramię i uroczą twarz, podkreślał szerokie czoło i idealny kształt ust oraz uwydatniał niezwykle rumianą cerę. Niepokój o tost całkowicie wyparł zwyczajową rezerwę na jej obliczu: wysuwała delikatnie ję­zyk na znak koncentracji - odruch, który przejęła po młod­szej siostrze. Ta maniera wraz z rzadko spotykaną urodą tworzyła niezwykły, głęboko poruszający efekt. Doktor pa­trzył na nią szczerze ujęty, czując w sercu osobliwy ucisk, jakieś nieokreślone uczucie - Sophie była narzeczoną jego przyjaciela, kapitana Aubreya z Marynarki Królewskiej, jego pacjentką i kimś tak bliskim, jak tylko bliscy mogą być sobie mężczyzna i kobieta obojętni na uwodzenie i zaloty, może nawet bliższym, niż gdyby kiedyś była jego kochanką.

- Wspaniały tost - powiedział. - Wspaniały, bez cie­nia wątpliwości, niemniej niech to już będzie ostatni. Tobie też już ich nie polecam. Jeszcze zaczniesz się robić pulchniut­ka. Widzę, że służy ci wizja bliskiego małżeństwa - jeszcze jakieś sześć miesięcy temu byłaś budzącą litość brzydulą, ale doszły ci już chyba z trzy kilogramy, a twoja cera... Nie, zostaw tego tosta! Po co go nadziewasz, dla kogo on ma być?

- Dla mnie, mój drogi - odparła. - Jack twierdzi, że mam być silna. On lubi siłę charakteru. Mówi, że lord Nelson...

Z daleka poprzez nieruchome, mroźne powietrze dobiegł odgłos rogu myśliwskiego znad Polcary Down. Oboje spoj­rzeli w kierunku okna.

- Ciekawe, czy zabili tego lisa? - spytał Stephen. - Jack by wiedział, gdyby tu był.

- Ach, tak się cieszę, że nie ma go tam na środku tej diabelskiej zatoki - powiedziała Sophie. - Jemu się zawsze coś przytrafia, a ja tak się boję, żeby nie złamał nogi, jak młody panicz Savile. Stephen, możesz mi pomóc z zasłonami?

„Ależ ona wyrosła" - pomyślał Stephen. - Co to za drzewo? - spytał już głośno, trzymając w dłoni uchwyt zasłon i wyglądając przez okno. - To ozdobne drzewko tam, na trawniku?

- To perełkowiec. Perełkowiec japoński. Nie jest to wła­ściwie prawdziwy perełkowiec, ale tak w każdym razie je nazy­wamy. Zasadził je tu mój wujek Palmer, podróżnik. Powiedział wtedy, że bardzo przypomina mu prawdziwego perełkowca.

Sophie naraz uświadomiła sobie, dokąd to skojarzenie zaprowadzi Stephena - pożałowała swoich słów, zanim je­szcze dobrnęła do końca zdania.

Te niosące niepokój przeczucia tak często się sprawdzają - każdy, kto miał chociaż coś wspólnego z Indiami, musiał skojarzyć drzewko z tamtymi stronami. Na podobieństwo jego liści nazwano przecież drobne monety*, a potrząsanie drzew­kiem wróżyło rychłe dołączenie do grona nababów* *. Zarów­no dla Stephena, jak i dla Sophie Indie były ważnym miejscem - przecież to tam podobno była teraz Diana Villiers wraz ze swym kochankiem i na dobrą sprawę właścicielem, Richardem Canningiem. Diana była kuzynką Sophie, a swego czasu zarówno jej rywalką w walce o względy Jacka Aubreya, jak i obiektem desperackich zalotów Stephena.

 

* Nieprzetłumaczalna gra słów - po angielsku perełkowiec japoński to pagoda-tree, a owe monety zwane były pagodami. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

* * Nabab (anglo-ind.) - Anglik, który dorobił się na interesach w Indiach.

 

Była to żywa, młoda kobieta o niezwykłym wdzięku i żelaznym charakterze, bez której rodzina nie wyobrażała sobie życia - aż do chwili jej ucieczki z panem Canningiem. Stała się wtedy czarną owcą rodziny i, według pewnych niepisanych zasad, jej imię w Mapes Court nigdy nie było wspominane. Zaskakujące zatem zdawać się mogło to, jak wiele wiedziano o jej poczynaniach i jak wiele myśli skrycie jej poświęcano.

Wiele zdradzały domownikom gazety, gdyż pan Canning był kimś w rodzaju osoby publicznej, zamożnym człowiekiem z udziałami w transporcie morskim i Kompanii Wschodnioindyjskiej oraz pewnymi wpływami zarówno w polityce (wraz z krewnymi posiadali trzy podupadłe gminy, z których wyzna­czali reprezentantów do Parlamentu, ponieważ sami ze wzglę­du na pochodzenie żydowskie zasiadać w nim nie mogli), jak i w życiu towarzyskim (miał wielu przyjaciół w kręgach bli­skich księciu Walii). Jeszcze więcej zdradzały plotki z sąsiedniego okręgu, gdzie żyło jego kuzynostwo, Goldsmidowie. Jednakże nikt w rodzinie nie miał lepszych informacji niż Stephen Maturin, który pomimo uduchowionej pozy i szcze­rego oddania filozofii naturalnej, miał szerokie kontakty i umiał z nich korzystać. Znał choćby nazwę statku, na którym żeglowała pani Villiers, wiedział, w której kabinie mieszkała i jak miały na imię obie jej służące, znał nawet ich pochodzenie (jedna była Francuzką, a jej brat był żołnierzem, wziętym do niewoli na początku wojny i uwięzionym w Norman Cross). Znał liczbę rachunków, których nie zapłaciła, i sumę, na jaką opiewały. Wiedział wiele o burzy, która rozszalała się w ro­dzinach Canningów, Goldsmidów i Mocatta i wciąż trwała, ponieważ pani Canning, z domu Goldsmid, nie mogąc znieść myśli o bigamii męża, z niegasnącym zapałem wzywała wszy­stkich swoich krewnych i znajomych do obrony jej czci. Owa burza właśnie skłoniła Canninga do wyruszenia do Indii, oficjalnie z misją związaną z francuskimi interesami na wy­brzeżu malabarskim.

Sophie miała rację - właśnie te myśli przebiegały przez głowę Stephena na wspomnienie nieszczęsnego drzewka, te i wiele innych. Owe myśli nigdy go nie opuszczały, pozornie nieobecne, błąkały się zawsze w pobliżu, gotowe pojawić się w najmniej odpowiedniej chwili, choćby rano, kiedy budził się, dziwiąc, dlaczego ogarniał go tak obezwładniający żal. W chwilach, gdy owe myśli były daleko, o ich obecności wciąż przypominała mu tętniąca bólem przepona, miejsce, które mógł nakryć dłonią.

W tajemnej, trudnej do otwarcia szufladzie trzymał opa­trzone w spisy treści raporty zatytułowane: Wielmożna Pani Villiers, Diana, wdowa po Karolu Villiers, zamieszkała ostat­nio w Bombaju oraz Canning Richard, pan na Park Street i Coluber House w hrabstwie Bristol. Oba raporty były równie skrupulatne jak sprawozdania na temat ludzi podejrzanych o szpiegostwo na rzecz Bonapartego i jakkolwiek część da­nych pochodziła z wiarygodnych, życzliwych źródeł, inne zostały po prostu kupione. Musiało to kosztować fortunę - Stephen nie szczędził grosza na umacnianie swej pozycji odrzuconego kochanka i dalsze pogrążanie się w depresji.

„Po co rozdrapuję stare rany?" - zastanawiał się. „Jaki cel mi przyświeca? Z pewnością gromadzenie danych to uży­teczna rzecz podczas wojny, zatem mogę nazwać to moją prywatną wojną. Czy chodzi mi o utwierdzenie się w przeko­naniu, że wciąż walczę, chociaż sromotną klęskę poniosłem już dawno temu? Niby racjonalne twierdzenie, ale z pewno­ścią fałszywe. Zbyt płytkie to wszystko". Uwagi te padały po katalońsku - jako poliglota miał zwyczaj dopasowywania myśli do języka, który najlepiej oddawał ich nastrój. Jego matka była Katalonką, a ojciec irlandzkim oficerem, zatem swobodne mówienie po katalońsku, angielsku, francusku i kastylijsku przychodziło mu równie łatwo jak oddychanie. Ni­gdy też nie wartościował języków, temat był właściwie jedy­nym kryterium ich doboru.

„Że też nie trzymałam języka za zębami" - myślała Sophie, spoglądając na Stephena z niepokojem. Doktor wciąż siedział pochylony przy ogniu, wpatrując się w żarzące...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin