Erickson Lynn - Erickson Lynn.pdf

(802 KB) Pobierz
376781852 UNPDF
Lynn Erickson
Nad Przepaścią
(On the edge)
Przekład Joanna Nałęcz
Tapowi Richardsowi i Flintowi Smithowi
oraz wszystkim dzielnym alpinistom,
których znaliśmy;
tym którzy żyją i tym, którzy zginęli
Choraś, różo, bo owad
Niewidzialny, co leci
Nocą ciemną na przestrzał
Skroś wyjącej zamieci
Odkrył łoże twe, szkarłat
Uciech wonnych – i skrycie
Swą miłością tajemną
Niszczy, różo, twe życie.
przekład Jerzy Pietrkiewicz
Prolog
Umarła w jego ramionach pięć po szóstej. Świeciło słońce, niebo było
błękitne, łagodny jesienny wiatr chłodził mu spocone czoło. Miała po co
żyć.
– Sprowadzisz mnie na dół – powtarzała mu, coraz słabsza, a on nie
mógł jej zostawić. Nie mógł też znieść jej w tym stanie ze skalnego
osuwiska. Nie miał komórki ani radia. Nawet gdyby jakimś cudem
zauważył ich inny alpinista, dotarcie do telefonu w Maroon Lake
zabrałoby mu dwie godziny.
Bridget nie miała dwóch godzin.
Nie przygotował się do tej wspinaczki jak należy. Zbyt wiele
pozostawił przypadkowi.
To miała być zwykła jednodniowa wycieczka, spacerek po parku. Dla
niego, ale dla niej... Miała lęk wysokości, wiedział o tym. Wyrzuciła to z
siebie na samym początku, zaraz kiedy się poznali i gdy powiedział jej,
czym się zajmuje. „Więc jesteś tym Erikiem, o Boże, tym słynnym
himalaistą! A ja mam taki straszny lęk wysokości!"
– Boli – szepnęła.
– Wiem, ale jesteś silna. Jeszcze tylko kilka minut. Zabiorę cię do
szpitala, zanim się obejrzysz.
– Nie mogę oddychać. Sprowadzisz mnie na dół, prawda?
Była słaba, powietrze uciekało z jej płuc. Przynajmniej jedno z nich
zostało przebite i dostała się do niego krew. Wiedział o tym, bo na jej
ustach pokazała się krwawa piana, którą ocierał palcami. I wargami chcąc
pocałunkami odegnać śmierć.
– Tak, sprowadzę cię na dół. Nic nie mów, kochanie.
Kłamstwa, same kłamstwa.
– Obejmij mnie. Ledwo dosłyszał jej szept.
Nigdy dotąd nie wpadł w panikę, nawet na Everescie, kiedy jego ekipa
zabłądziła w zadymce, ani na Aconcagui, ani na Eigerze, Kilimandżaro
czy McKinley. Nawet wtedy, kiedy było tak zimno, że odsłonięta skóra
reagowała odmrożeniem w ciągu kilku sekund, przy wietrze uderzającym
w namioty z siłą wystrzału. Zawsze potrafił zachować zimną krew i
wiedział, co robić. To była jego praca, jego powołanie, religia.
Ale tutaj, w jasnym słońcu Kolorado, na kamieniach polodowcowego
osuwiska zaledwie kilkanaście kilometrów od Aspen, zupełnie stracił
głowę. Bridget umierała – miała zmiażdżoną klatkę piersiową i krwotok
wewnętrzny – a on nic nie mógł zrobić.
Dla niego pokonała swój strach, zaczęła chodzić po górach, wybierając
łatwiejsze trasy. Czy za bardzo na to nalegał? Czy zmusił ją do tego? Czy
to wszystko – blada, oblana potem skóra, słaby oddech, oczy zwrócone na
coś, co znajdowało się bardzo, bardzo daleko, ciężkie, bezwładne ciało w
agonii – czy to wszystko było jego winą?
Czy byłaby tutaj, gdyby nie on? Chryste, nie.
– Erik – jej wargi prawie się nie poruszały. – Kochałam cię.
Kochałam? Czy ona wie, że to już koniec?
Była taka dzielna tego ranka. Zapowiadał się piękny, rześki jesienny
dzień – wspaniała pogoda, doskonałe warunki. Wybrał South Maroon
Peak, bo był łatwiejszy z dwóch Maroon Bells, choć miał ponad cztery
tysiące trzysta metrów. Wspięli się po skałach na grzbiet góry i ruszyli na
szczyt. Bridget była blada, ale pełna determinacji, a na szczycie radośnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin