Hunter Madeline - Zaraza.pdf

(805 KB) Pobierz
13441068 UNPDF
Madeline Hunter ZARAZA
Dla mojej mamy, Anny,
która naprawdę jest świecie przekonana,
że wszystkie jej dzieci są piękne.
Od autorki
Bretania była francuską Szkocją, choleryczną, cel¬tycką, kamienistą krainą, ożywioną duchem
sprzeciwu i oporu, pragnącą, wykorzystać Anglików w walce ze swą władzą zwierzchnią, podobnie
jak Szkoci wyko¬rzystywali Francuzów do własnych rozgrywek.
Barbara Tuchman, Odległe zwierciadło
Dzisiejsza Bretania to północno-zachodnia prowincja Fran¬cji, wdzierająca się klinem w morze. W
wiekach średnich stanowiła jednak odrębne księstwo, toczące nieustępliwą walkę o niepodległość.
Choć graniczyła z Francją, czuła się o wiele bardziej związana z pobliskimi Wyspami Brytyjskimi.
Wspólne dla Anglii i Bretanii były: niezwykle silna kultura celtycka, legendy o królu Arturze, a
nawet nazwy miast i wsi.
W połowie XIV wieku Bretania była rozdarta wojną domową. W 1341 r. bezpotomnie zmarł książę
tej krainy. Pretensje do korony zgłosiło dwoje jego krewnych. Jednym z nich był Jean, Książę de
Montfort, przyrodni brat zmarłego władcy. Drugim pretendentem była kobieta, Jeanne de
Penthievre, żona Charles’a de Blois, bratanka króla Francji.
W walce o sukcesję Anglia wspierała księcia de Montfort, a Francja księżnę de Penthievre. Dwa
wielkie narody zostały wplątane w okrutną walkę, która pustoszyła Bretanię. Śmierć księcia de
Montfort nie położyła kresu wojnie. Kontynuowała ją w imieniu swego syna wdowa po księciu
Jeanie. Podobnie postąpiła żona Charles’a de Blois, kiedy ten został pojmany przez Anglików.
W samym środku tego potwornego chaosu pojawiło się całkiem nowe zagrożenie. W 1348 r. zaraza
zwana czarną śmiercią rozpoczęła swój niszczycielski pochód przez Europę.
1
1348
Syn Hugh Fitzwaryna był zdania, że to najgorszy rodzaj śmierci, jaki mógł mu się przytrafić.
Zginąć z rąk gromady bretońskich wieśniaków w chałupie cuchnącej krowim łajnem!
Morvan kopnął ławę pod ścianę naprzeciw drzwi chałupy. Usiadł na niej i położył miecz na
kolanach.
Na prawo od niego, w przeznaczonej dla zwierząt części domu, rżał i bił kopytami jego ogier,
wyczuwający zbliżające się niebezpieczeństwo. Po lewej, na pryczy przy palenisku, leżał wyjący z
bólu młody William. Cierpienie doprowadziło go do szaleństwa.
Dla Williama koniec będzie prawdopodobnie wybawieniem. Lepsza szybka śmierć niż niekończąca
się agonia, która wypala mózg i pokrywa ciało czarnymi krostami.
Skąd się wzięli ci wieśniacy, którzy wywrzaskują pod drzwia¬mi obelgi i groźby? Słabo je słyszał,
bo dom miał solidne kamienne ściany, a drzwi i małe okienko były zamknięte. Pomieszczenie
oświetlały jedynie płomienie z paleniska, na którym rozpalił ogień, kiedy przytaszczył tu Williama.
Cała wioska robiła wrażenie kompletnie opustoszałej, gdy wprowadził do niej swoich ludzi,
szukając schronienia dla Williama. Choroba zaatakowała poprzedniego dnia dokładnie w chwili,
kiedy mieli przekroczyć bramy portowego miasta Brestu. I strażnicy przy bramie oczywiście nie
wpuścili ich w obręb murów. Morvan i jego ludzie ruszyli więc na północ drogą wzdłuż wybrzeża.
Dotarłszy do wioski, został tu sam z Williamem, a pozostałych odesłał do Brestu. Przybił czarny
materiał na drzwiach domu, wieśniacy wiedzieli więc, że panuje w nim zaraza. Mieli prawo być
wściekli. Śmierć przetoczyła się już przez Bretanię, więc zdawali sobie sprawę, jakie
niebezpieczeństwo kryje się w tej chacie.
Spojrzał w górę, na kryty strzechą dach. Nie zaryzykują wejścia do środka. Podłożą ogień. Czekają
tylko na prowodyra, który podburzy ich do czynu. I na noc. Zawsze łatwiej zrobić coś takiego nocą.
Oczywiście mógł zostawić giermka i odejść z innymi; ta niegodna myśl przeszła mu przez myśl.
Ale przecież wiózł Williama na swoim koniu i mógł się zarazić. Wiedział, że jego ludzie będą na
niego czekać na ostatnim skrzyżowaniu dróg, jak było umówione, cały dzień, a nawet i dłużej. Ale
jeśli do nich pojedzie, przyniesie im ze sobą śmierć. Lepiej zostać i umrzeć tutaj. John poprowadzi
ludzi do Brestu, a potem przez morze do Anglii. Nie przepadali za Johnem, ale pójdą za nim.
Dochodzące zza drzwi odgłosy brzmiały teraz inaczej. Po¬jawiały się chwile ciszy, po których
rozlegał się gwar. Ktoś coś wołał, tłum odpowiadał mu wrzaskiem. Znaleźli lidera.
William rzucał się na łóżku, oddychał chrapliwie. Kilkakrot¬nie zawołał sir Richarda, gaskońskiego
pana, na którego dworze służyli, dopóki nie dotarła tam zaraza. Kiedy choroba zabrała Richarda i
jego domowników, Morvan zobowiązał się odwieźć Williama do domu.
Wrzaski tłumu z każdą chwilą stawały się bardziej ochrypłe. Przywódca raz po raz coś wołał,
wieśniacy zaintonowali jakąś pieśń. Morvan słabo znał język Bretończyków, ale wydawało mu się,
że rozróżnił słowa: „Nigdy więcej!”.
Może nie będą czekali aż do nocy.
Pieśń zabrzmiała donośniej, wzniosła się wyżej, podobnie jak emocje tłumu szturmującego drzwi.
Mocniej ścisnął rękojeść miecza, a krew pulsowała mu w żyłach w rytm krzyków wieśniaków.
Wycie stawało się z każdą chwilą głośniejsze, wyższe, szybsze, przybierało na sile, aż przerodziło
w jeden niekończący się, świdrujący w uszach wrzask.
Nagle urwało się jak nożem uciął. Cisza aż dzwoniła w uszach.
Morvan w napięciu czekał na atak. Nie odeszli. Słyszał jakiś ruch przy drzwiach. Po poprzednim
jazgocie cisza wydawała się teraz wręcz namacalna.
Drzwi uchyliły się na szerokość dłoni. Na podłogę padł promień oślepiająco jasnego światła. Wstał,
trzymając miecz w pogotowiu, by bronić zarówno siebie, jak i tych wieśniaków.
Drzwi otworzyły się na całą szerokość. W progu, w ośle¬piającym popołudniowym słońcu, stanęło
dwóch rycerzy. Wi¬dział tylko sylwetki otoczone jakby świetlistą aureolą, ale postawa i broń
przybyszów zdradzały ich status. Obaj mieli miecze w dłoni.
Jeden zbliżał się do trzydziestki. Sczesane z czoła złote włosy spływały mu na ramiona. Odziany
był w pełną zbroję, nie miał jedynie hełmu. Był średniej wagi i budowy. Ciemne, głęboko osadzone
oczy dziwnie kontrastowały z jasnymi włosami.
Trudniej było przyjrzeć się drugiemu, bo stał nieco z tyłu. Słońce sprawiło, że z sięgających ramion
blond loków bił blask. Był nieco wyższy od towarzysza, ale delikatniejszej budowy. Nie nosił zbroi,
tylko szary strój i czarny płaszcz. Gdyby sądzić na podstawie odzienia i młodzieńczej sylwetki,
mógłby zostać uznany za giermka, przeczyło temu jednak władcze zachowanie. To on właśnie
odezwał się pierwszy.
- Odłóż broń. Nic złego cię tu nie spotka.
Morvan spojrzał poza ich plecami w otwarte drzwi. Wieśniacy zniknęli, więc schował miecz do
pochwy. Młodszy rycerz wszedł do mrocznego wnętrza i ruszył w stronę posłania Williama.
- Nie podchodź bliżej - ostrzegł Morvan. - Twoi ludzie mieli rację. Tutaj zamieszkała śmierć.
- Nie boję się jej. - Drugi mężczyzna podszedł do to¬warzysza i we dwóch przyjrzeli się choremu.
Potem starszy wyszedł na dwór.
- Byliście sami? - Młodzieńczy ton wyższego rycerza wska¬zywał na człowieka z autorytetem,
przyzwyczajonego do wy¬dawania rozkazów.
- Nie.
- Gdzie pozostali?
- Czekają. Godzinę drogi stąd.
- Śmierć szybko się rozprzestrzenia. Mogą już ją w sobie nosić. Trzeba natychmiast przyprowadzić
ich z powrotem. Obiecuję opiekę tobie i twoim ludziom, ale muszą wrócić.
Morvan powiedział rycerzowi o skrzyżowaniu dróg.
- Będą ci posłuszni?
- Tak.
- Daj mi więc swój płaszcz na znak, że przychodzimy od ciebie.
Morvan rozpiął broszę i podał mu płaszcz, a potem ruszył za nim ku drzwiom. Na zewnątrz, poza
starszym rycerzem, stało jeszcze sześciu konnych w pełnej zbroi i młodzieniec nie starszy od
giermka. Dwa konie bez jeźdźców czekały w pobliżu. Jeden z nich, piękna gniada klacz, stał
nieruchomo jak posąg.
Starszy rycerz podszedł bliżej, niosąc małe pudełeczko.
- Weź ten płaszcz, Ascanio - powiedział młodszy. - Pozo¬stali czekają przy pierwszym
skrzyżowaniu na drodze do Brestu. Poczekamy tu, aż chłopiec zgaśnie, i dołączymy do was w
twierdzy. Powiedz służbie, żeby wszystko przygotowała.
- Muszę dać mu rozgrzeszenie - rzekł Ascanio, kierując się do drzwi chaty.
- Dobrze, ale pospiesz się z sakramentem.
A więc ten starszy rycerz to ksiądz! Nie było to całkiem niespotykane, ale jednak dość rzadkie
zjawisko.
Morvan wyszedł z chaty na światło dzienne. Zbrojni cofnęli się.
- Giermek już odchodzi - oznajmił młody rycerz. - Wy¬bacz, że tak mówię, ale mam
doświadczenie. Wkrótce umrze.
Morvan odwrócił się, żeby odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach. W jasnych
promieniach popołudniowego słońca zobaczył wreszcie, że młody rycerz jest kobietą!
Widok był porażający. Przede wszystkim dziewczyna była słusznego wzrostu. Sam należał do
wyjątkowo wysokich m꿬czyzn, wyższych od większości znanych sobie ludzi, a ona na oko
sięgała mu do nosa. Jasne włosy wiły się wokół twarzy w niesfornych, potarganych lokach i sięgały
zaledwie do ramion. Twarz dziewczyny była owalna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i prostym
nosem. Nieznajoma miała na sobie Decydowanie zbyt luźny męski strój, zbluzowany nad pasem, o
którego przytroczyła miecz. Miękkie buty sięgały niemal rąbka kaftana. Luźny strój i czarny
płaszcz skrywały wypukłość piersi, ale teraz, w pełnym słońcu wiotkie, kobiece kształty nie
pozostawiały żadnej wątpliwości co do płci.
Na Morvanie spoczęły ogromne szafirowe oczy, które natych¬miast przykuły jego uwagę.
- Jak się nazywasz, panie rycerzu? - Powinien był poznać po głosie, że to kobieta; był dość niski i
gardłowy, ale miękki jak aksamit. Zarówno ona, jak i Ascanio zwracali się do niego po francusku, w
języku, którym posługiwała się bretońska szlachta.
- Morvan Fitzwaryn, pani.
- Jesteś Anglikiem, ale Morvan to tu, w Bretanii, bardzo popularne i budzące szacunek imię.
- To imię przekazywane w moim rodzie. Mój przodek przypłynął do Anglii z Wilhelmem
Zdobywcą, a pochodził z pogranicza Bretanii i Normandii.
Dziewczyna uśmiechnęła się i Morvan uznał, że musi być młodsza, niż mogłoby się wydawać na
podstawie jej manier i autorytetu.
- Cóż, panie rycerzu, nie musisz chyba tak się we mnie wpatrywać. Na pewno zdajesz sobie sprawę,
że wiele Bretonek nieco zdziwaczało na skutek wojny domowej.
Piła do Jeanne de Montfort, żony ostatniego księcia. Kiedy jej mąż został uwięziony przez króla
Francji, stanęła na czele jego armii. Morvan spotkał ją kiedyś w Anglii, jeszcze zanim została
wdową. Przekroczyła już wówczas granicę między dziwactwem a szaleństwem i opiekę nad jej
małym synem przejął król Edward.
Stojąca teraz przed nim młoda kobieta była równie wysoka i dumna jak mężczyzna.
- Nazywam się Anna de Leon. Jesteś na ziemiach mojej rodziny. A skoro jesteś Anglikiem, pewnie
miło ci będzie usłyszeć, że jesteśmy montfortystami, a nie poplecznikami Charles’a de Blois i
roszczeń Penthievre do korony ksią¬żęcej.
Morvan nawet o tym nie pomyślał i, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. W porównaniu z
realną perspektywą rychłej śmierci, wojna o sukcesję bretońskiego tronu wydawała mu się niezbyt
znacząca.
Ksiądz rycerz Ascanio wyłonił się z chaty.
- To już nie potrwa długo. - Spojrzał sceptycznie na Morvana, a potem na lady Annę. - Czy to
rozsądne, żebyście zostali tu razem?
- Sir Morvan nie odniósłby żadnej korzyści, gdyby mnie skrzywdził. Zgubiłby tylko swą
nieśmiertelną duszę. Idźcie już i znajdźcie pozostałych. - Zwróciła się do młodzika. - Josce, nie
zapominaj, że to nasi goście, a nie więźniowie. Jedź z Ascaniem.
Odjechali, zostawiając gniadą klacz, która przez cały czas nie poruszyła się nawet o włos.
- Twój koń, pani, nie ma siodła - zauważył Morvan.
- Może chodzić pod siodłem, ale woli na oklep. A ja nie spodziewałam się dzisiaj żadnej bitwy -
stwierdziła spokojnie Anna i weszła do chaty.
Jej słowa bynajmniej nie były żartem. Najwyraźniej zdarzały się takie dni, kiedy była gotowa do
tego, że znajdzie się w ogniu walki.
Zastał ją w chacie pochyloną nad chłopcem; kładła mu właśnie na czole mokry ręcznik. William
zaakceptował jej pomoc. Jęki ustały, uspokoiły się też konwulsyjne drgawki.
Morvan patrzył na młode, udręczone cierpieniem ciało. Czy i jego czekało to samo? Wolałby
śmierć w bitwie niż takie żałosne konanie niegodne rycerza. Pożałował nagle, że ta kobieta ocaliła
go od spalenia żywcem przez wieśniaków.
Wpatrywał się w szczupłe dziewczęce dłonie, zajęte pracą.
- Powiedziałaś, pani, że nie boisz się zarazy. Jeśli to prawda, jesteś jedyną osobą na świecie, która
się jej nie lęka.
- Nie boję się, bo już to przechorowałam. A zaraza nigdy powtórnie nie atakuje tego samego
człowieka.
- Zaraziłaś się tym i przeżyłaś?! - Przez całe lato, kiedy zaraza pustoszyła świat chrześcijański,
wysłuchiwał opowieści o całkowicie wyludnionych wioskach i o miastach, które straciły połowę
mieszkańców. Nigdy nie słyszał, by ktokolwiek przeżył. - Czy ktoś jeszcze wyzdrowiał?
- Kilka osób w naszych wioskach i w mieście. Bardzo nieliczni.
- A ksiądz? Ascanio?
- Nie. Nieustannie wyzywał los, ale jakoś się nie zaraził. Podobnie jak kilku innych.
- Jak... jak to się stało, że przeżyłaś?
Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Żadnych kobiecych sztuczek. Żadnych
omdlewających spojrzeń ani trzepotania rzęsami. Patrzyła tak, jak zwykli patrzeć mężczyźni. Prosto
w oczy, szczerze, uczciwie.
- Nie wiem, jak to się stało. A dlaczego... chwilami wyda¬wało mi się, że ocalałam, by pozostał
przy życiu ktoś, kto pochowa moich ludzi.
Delikatnie gładziła Williama po włosach i twarzy. Na chłopca spłynął spokojny sen.
- On może zgasnąć lada moment, ale może to także potrwać jeszcze wiele godzin. Niewykluczone,
że będziemy czuwać przy konającym przez całą noc. Radzę ci odpocząć trochę, sir Morvanie. Jeśli
powróci szaleństwo, będę potrzebowała twojej pomocy.
Morvan spojrzał na twarz Williama, która wydała mu się niemal anielska w tej krótkiej chwili
wytchnienia od męki. Przeniósł wzrok na wpół zasłoniętą twarz tej dziwnej kobiety, która zdołała
ofiarować choremu spokój. A potem rzucił się na ławę na wprost drzwi.
Anna osunęła się na podłogę i oparła plecami o łóżko. Podczas tych długich upiornych miesięcy
walki z zarazą na¬uczyła się wykorzystywać rzadkie chwile, kiedy mogła złapać trochę snu.
Zamknęła oczy i obliczała w myślach długość kwarantanny; którą trzeba objąć gości. Jeśli nikt poza
sir Morvanem nie zachoruje, nie będzie problemów. Ale jeżeli choroba rozprzestrzeni się wśród
jego ludzi, zaraza zakończy swój cykl, dopiero gdy nadejdą chłody. Miała nadzieję, że nikt z jej
chłopów ani dzierżawców nie stykał się z tymi ludźmi.
Otrząsnęła się z zamyślenia, słysząc nierówny oddech chłop¬ca. Poczuła szacunek dla rycerza, że
został z giermkiem. Opiekując się ofiarami zarazy, widywała matki, które porzucały własne dzieci, i
mężów opuszczających żony. Ta zesłana przez Boga plaga udowodniła wszystkim naocznie, jak
pełne lęków i żałosne są w istocie ludzkie duszyczki. Pomyślała, że teraz, kiedy to nieszczęście
przetoczyło się już przez ich kraj, ludzie mogą zacząć odbudowywać swe iluzje co do samych
siebie. Szczerze żałowała, że ten rycerz nie postanowił spełnić swego szlachetnego,
chrześcijańskiego obowiązku na ziemiach kogoś innego.
Obróciła się i rozejrzała po chacie. Sir Morvan siedział z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę.
Drzwi były uchylone i światło ledwo do niego docierało, było jednak wystarczająco jasno, by Anna
mogła przyjrzeć się rycerzowi.
Miała przed oczami urodziwą twarz, która w dzieciństwie była pewnie idealnie piękna, zanim rysy
wraz z upływem czasu stwardniały w bitwach. Wysmagana wiatrem opalona skóra, napięta na
kościach policzkowych i kwadratowej brodzie, zapadała się, tworząc pokryte cieniem zagłębienia
na policzkach. Mężczyzna miał kształtny nos i pięknie wykrojone usta. Jego twarzy nie szpeciła
żadna blizna. Czarne potargane włosy spływały, lekko falując, na ramiona. Na brodzie pojawił się
cień zarostu, co świadczyło o tym, że zwykle był gładko wygolony.
Anna żałowała, że rycerz ma spuszczone powieki. Jego oczy były godne uwagi: bardzo ciemne i
błyszczące pod prostymi, szerokimi brwiami. Kiedy się uśmiechał, oczy lśniły jak czarne diamenty,
gdy się zachmurzył, w głębi tych oczu rozpalał się całkowicie inny ogień. Były niemal
hipnotyzujące. Kiedy weszła z Ascaniem do chaty, zwróciła uwagę niemal jedynie na oczy tego
rycerza.
Nigdy nie patrzyła na mężczyzn jako na potencjalnych kochanków czy mężów, nie była jednak
całkowicie nieczuła na męską urodę. Podziwiała ją na swój analityczny, chłodny sposób, tak samo
jak podziwiała kolorowe ilustracje w nie¬których książkach matki przełożonej. To był niewątpliwie
oszałamiająco przystojny mężczyzna. Przyglądała mu się przez dłuższy czas. Wreszcie zamknęła
oczy i oparła głowę o brzeg materaca.
Anna obudziła go, lekko dotykając jego ramienia.
- Odszedł. Umarł spokojnie.
Morvan podszedł do łóżka i spojrzał z góry na ciało.
- Jak szybko to się stało. Jeszcze wczoraj zupełnie dobrze się czuł.
- Czasami tak się zdarza. Wysłałam kilku wieśniaków, żeby wykopali grób. To poświęcona ziemia.
Połóż go na swoim koniu, pójdziemy za nim na piechotę.
Pogrzebali Williama i szli potem przez las, dopóki nie dotarli do drogi biegnącej wzdłuż brzegu
morza. Wtedy dopiero dosiedli koni i jechali w milczeniu. Lady Anna siedziała na swojej klaczy
wyprostowana jak struna i trzymała wodze po mistrzowsku. Kaftan uniósł się, odsłaniając nogi
dziewczyny i opinając się na biodrach. Powstała wygięta linia od talii aż do butów. Każdy, kto by
na nią spojrzał, nie miałby cienia wątpliwości, że są to kobiece nogi.
Na jej krótką komendę klacz posłusznie przeszła w galop. Morvan ścisnął kolanami Diabła,
zmuszając go do przyspie¬szenia kroku, by zrównać się z wierzchowcem Anny. Kiedy wypadli z
lasu na otwartą przestrzeń, dziewczyna uniosła głowę, wystawiając twarz na wiatr, który rozwiewał
jej włosy i wydymał płaszcz na plecach. W jej oczach błyszczała osza¬łamiająca, nieskrywana
radość.
W końcu ściągnęła wodze wierzchowca i wskazała drogę skręcającą na zachód.
- Ten gościniec wiedzie do Ville de la Roche. Moglibyśmy dojechać tędy do domu, ale znam
krótszą drogę. - Poprowadziła go do leśnej ścieżki.
Po jakimś czasie drzewa zaczęły rzednąć, wreszcie las się skończył. Na szerokim otwartym polu
stał trójkątny stary zamek, zbudowany na wznoszącej się nad polami skale. Ogrom¬na wieża
górowała nad bramą wjazdową we frontowej części, natomiast z tyła chronił go półkolisty wysoki
mur. Mur ciągnął się od bramy wjazdowej aż po północne flanki.
Kiedy podjechali bliżej, Morvan zauważył, że wybrzeże tworzy w tym miejscu klif. Zamek został
zbudowany na cyplu, wdzierającym się w głąb morza, i większa część murów wznosiła się nad
stromymi urwiskami. W skałach od strony pól zostały wykute szerokie, głębokie fosy.
- Robi wrażenie - stwierdził. - Czy kiedykolwiek został zdobyty?
- Nie. Moja rodzina włada La Roche de Roald od ponad trzystu lat. Nikt nawet nie próbował go
oblegać, bo mając morze za plecami, zawsze możemy zdobyć zaopatrzenie.
Wjechali bramą na dziedziniec. Był całkowicie pusty i niezwykle cichy. Wszystkie żywe istoty
schowały się przed śmiercią, którą nosił w sobie Morvan. Podniósł w górę wzrok i dostrzegł
jasnowłosą dziewczynę, która na jego widok szybko odsunęła się od okna.
W północnej ścianie zobaczył otwarty portal, zbyt niski, by mógł pod nim przejechać jeździec.
Anna zsiadła z konia.
- Proszę, zostaw tu konia, panie. Zabierz wszystko, czego potrzebujesz.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin