Bajka o dzielnym gumochłonie [Z].doc

(63 KB) Pobierz
Madame Evans - Bajka o dzielnym gumochłonie

Madame Evans - Bajka o dzielnym gumochłonie



 



Nie zapowiadał się na dobrego kochanka. Wysoki, stanowczo zbyt chudy, z potarganymi włosami i w źle dobranych okularach wydawał się ostatnim facetem na ziemi, jakim mogłaby się zainteresować. Zobaczyła go pierwszy raz podczas babskiego spotkania w barze - jednego z tych, które wypełniały jej wieczory, kiedy mąż wyjeżdżał służbowo. Zajmowała razem z trzema koleżankami stolik w kącie sali i z całą pewnością robiły mnóstwo hałasu. On z kolei przesiedział cały ten czas przy barze, opróżniając metodycznie kolejne szklanki. Zachowywał się tak, jakby nie dostrzegał nikogo i niczego wokół siebie.

Nawet sobie samej nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego wtedy postanowiła go poznać. Bo przecież kilka kieliszków wina i śmieszki w stylu: "Dalej, dziewczyny, która poderwie samotnego kowboja?" nie dawały jej żadnego usprawiedliwienia. Właściwie wcale nie szukała przygód. Miała trzydzieści lat, porządnego, sporo starszego męża i dom z ogródkiem. Tamten facet na pewno miał do zaoferowania o wiele mniej.
A jednak zaczął uparcie szukać jej spojrzenia, kiedy podeszła do kontuaru, żeby popędzić barmana. Miał nadspodziewanie ładne oczy - zielone i trochę smutne.
Uśmiechnęła się i odruchowo odrzuciła włosy na plecy. To właśnie wtedy zaproponował jej drinka. Przedstawił się, a potem sączyli wolno alkohol, na tle chichotów dobiegających z kąta sali i chrapliwych dźwięków saksofonu. Żadne z nich nie mówiło wiele. Raczej tradycyjnie próbowali oszacować ewentualne zyski i straty.
Obserwowała go spod rzęs. Szczupłe dłonie o długich palcach. Dziwna blizna na czole. Nieśmiały, trochę krzywy uśmiech.
Mówił powoli, ostrożnie dobierając słowa, jakby każde z nich było na wagę złota. Miał lekko schrypnięty głos. Zastanawiała się, czy zalewanie robaka to rozrywka zarezerwowana tylko na ten wieczór, czy może jego sposób na życie. Za każdym razem, kiedy odwracała głowę, czuła na sobie jego wzrok. Przyłapany na gorącym uczynku, rumienił się lekko i uciekał spojrzeniem w bok. Uśmiechnęła się pod nosem. No cóż, wyglądało na to, że wcale nie był takim kowbojem, za jakiego chciałby uchodzić. Cała jego dojrzałość kryła się w oczach i głębokiej zmarszczce między brwiami. Z bliska wydawał się młodszy, niż początkowo przypuszczała. Po prostu smarkacz.
Nie, no litości... I co niby miałaby z nim robić? Kanapki do szkoły?!
W koszuli w kratę i spranych dżinsach wyglądał jak zaniedbany student. Czy może raczej - jak student niedbały z przydziału. Akademia Policyjna?
Roześmiał się cicho, kiedy o to zapytała. Założył ręce na piersi i spojrzał jej prosto w oczy.
- Ekonomistka? - odpowiedział pytaniem. - Urzędnik państwowy?
- Powiedzmy, że urzędnik. - Zrezygnowała z posady, kiedy wyszła za mąż. Nie musiała już pracować. - Aż tak widać? - szepnęła z udawanym przerażeniem.
- Uczyli mnie tego.
- Czyli jednak Akademia.
Odwrócił wzrok i szybko opróżnił swoją szklankę. Skinął na barmana.
- Napijesz się jeszcze? - zapytał, wskazując jej pusty kieliszek.
Powoli pokręciła głową i zeszła ze stołka. Co ona u licha wyprawia?! Fakt, że mąż ostatnio traktował ją jak jeden z domowych mebli wcale nie znaczył, że musiała od razu... Nie, nie była aż tak pijana. Nie potrzebowała dodatkowych atrakcji.
- Słuchaj, powinnam już iść - odezwała się cicho.
Patrzył na nią ze smutkiem. Miał oczy Biednego, Skrzywdzonego Misia i gdyby była młodsza, pewnie dałaby się złowić na to spojrzenie. Szkopuł w tym, że dawno już wyrosła z romantycznych inklinacji do Mężczyzn Po Przejściach. Wolała facetów, którzy doskonale wiedzieli czego chcą. Nie wierzyła w uzdrawiającą moc miłości. Nie nadawała się do tego, aby kogokolwiek ratować przed nim samym. Ani tym bardziej do tego, aby - w ten czy inny sposób - próbować ulżyć mu w cierpieniu. Miała dość własnych problemów.

Wróciła do swojego stolika i, nadrabiając miną, znosiła przez jakiś czas docinki koleżanek. On zresztą wyszedł dość szybko, wyraźnie obrażony. Zdążyły jeszcze ustalić, że ma całkiem niezłe pośladki, a potem, chichocząc, przeszły do ciekawszych tematów.

Pewnie prędko zapomniałaby o tym spotkaniu, gdyby nie fakt, że wpadła na niego dwa dni później. Marzł na skwerku w okolicy Grimmauld Place. Listopadowy wiatr szarpał poły jego rozpiętej kurtki.
- Cześć.
- Cześć.
Pewnie nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Zresztą i tak nie dałaby mu takiej szansy. Uśmiechnęła się wymijająco i poszła dalej. Nie poświęciła mu nawet jednej myśli, kiedy krążyła po centrum handlowym, wybierając kolejne bluzki. Ani tym bardziej później, gdy wróciła do domu, nakarmiła rybki i wydała gosposi polecenia dotyczące kolacji dla męża. Ale następnego dnia biegła spotkać się ze znajomymi i znowu zobaczyła chłopaka na skwerku. Wtedy dotarło do niej, że to nie może być przypadek.
Odprowadził ją do taksówki, która czekała na końcu jednokierunkowej ulicy. Po prostu szedł obok niej, z rękami wbitymi w kieszenie kurtki i ze spuszczoną głową.
W innych okolicznościach jego zachowanie pewnie by ją zirytowało. Mogłoby tak być, gdyby nie ten szczególny rodzaj cichej rezygnacji, jaką w nim wyczuwała. Mogłoby tak być, gdyby nie fakt, że on - mimo wszystko - budził współczucie. Ale przecież musiała postawić sprawę jasno.
Spojrzała na niego z ukosa, kiedy otworzył przed nią drzwi auta.
- Słuchaj...
- Harry.
- Harry. Czy ty chcesz, żebym cię gdzieś podwiozła?
Pokręcił głową i przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
- To dobrze - stwierdziła krótko. - Każde z nas pójdzie w swoją stronę. Przepraszam, znajomi na mnie czekają.
Kiedy odjeżdżała, ciągle stał na chodniku, a ona była święcie przekonana, że widzi go ostatni raz w życiu.

Czasem zastanawiała się, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby jej mąż znowu nie wyjechał. Ale wyjechał, jakiś tydzień później, zaraz po jednej z licznych ostatnio małżeńskich kłótni. Kilkunastoletnia różnica wieku między nimi coraz bardziej dawała o sobie znać. Nie rozumiał jej. Przestał zachowywać się jak tamten miły facet, za którego wyszła i który zrobiłby wszystko, żeby uchylić jej nieba.
Od dawna nie słyszała jego szczerego śmiechu. Był wiecznie zmęczony i zirytowany. Zupełnie za nią nie nadążał. Czasami nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że jest mu potrzebna tylko po to, aby czuwać nad przygotowaniami do wystawnych kolacji, na których jedynymi gośćmi byli jego pompatyczni i nudni współpracownicy. Ciągle miała nadzieję, że coś się jeszcze zmieni, ale...
Wściekła się na niego o ten niezapowiedziany wyjazd. Właściwie postawił ją przed faktem dokonanym. Jak zwykle.
Wobec perspektywy kolejnego samotnego wieczoru zadzwoniła do swojej najlepszej przyjaciółki. Pojechała taksówką do ulubionego lokalu, a zaraz potem odebrała telefon z informacją, że z babskiego spotkania nici. Harry pojawił się tam w chwili, kiedy właśnie zbierała się do wyjścia. Najzwyczajniej w świecie usiadł przy jej stoliku. Chyba już wtedy wiedziała, jak to się skończy. Mogła do tego nie dopuścić, mogła wstać i odejść. Nie zrobiła tego. Może dlatego, że w wyobraźni ciągle widziała wykrzywioną złością twarz męża. Nie miał prawa obwiniać jej o wszystkie swoje niepowodzenia i wyładowywać na niej swoich frustracji. Nie miał prawa...

Poszli do niej. Kiedy wpuszczała Harry'ego do salonu, w przebłysku zdrowej autoironii pomyślała, że to scenariusz jak z kiepskiej telenoweli. Nie dbała o to. Wino przyjemnie szumiało jej w głowie. Rozpuściła włosy i zdjęła kolczyki.
- Nie chcę, żebyś sobie złamał ząb - wyjaśniła w odpowiedzi na jego spojrzenie. - No i mógłbyś porysować kamienie...
Wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni. Stał bez ruchu, kiedy zdejmowała ubranie. Gdy dotarła do bielizny, w zakłopotaniu zwichrzył sobie włosy.
- No, chodź tutaj - szepnęła, podchodząc bliżej.
Pomogła mu wyplątać się z koszuli i rozpięła guziki dżinsów. Trzęsły mu się ręce. Kolana zresztą chyba też. Całował ją niewprawnie, za to ze sporą dozą tego szczególnego zapału, który cechuje zwykle bardzo młodych mężczyzn. Z wahaniem głaskał ją po plecach, mocując się jednocześnie z zapięciem stanika. Dotykał jej pośladków i piersi. Wreszcie, zniecierpliwiona, pociągnęła go za sobą na łóżko. Kompletnie ogłuszony pożądaniem, skończył na długo przedtem, zanim mogłaby powiedzieć, że sprawiło jej to jakąkolwiek przyjemność.
No cóż, od dawna nie była naiwną nastolatką. Wiedziała, że pierwszy raz z kimś nowym zwykle bywa mocno przeciętny. Jak na jednej z wielu prób. Do premiery zostaje mnóstwo czasu, a powtarzalność przedstawienia zależy głównie od inwencji obojga aktorów.

Nie chciała, żeby zostawał na noc.
Jeszcze nie.
Patrzyła, jak podskakuje na jednej nodze, z drugą utkwioną w nogawce dżinsów. Szybko zapinał koszulę. A potem wyszedł. I chyba dopiero wtedy dotarło do niej, co się stało. Nie, nie żałowała. Ale leżała długo w ciemnej sypialni, nawet nie próbując zasnąć.

Harry wrócił następnego dnia, a potem przychodził już zawsze, kiedy jej mąż wyjeżdżał. Nie miała pojęcia, dlaczego mu na to pozwalała, ale z czasem zaczęła coraz bardziej czekać na te spotkania. Odprawiała gosposię i z uśmieszkiem satysfakcji robiła się na bóstwo. Musiała przyznać, że Harry okazał się bardzo pilnym uczniem. Odnosił się z entuzjazmem do wszystkich jej pomysłów - niezależnie od tego, czy miała ochotę na seks na kuchennym stole, czy zdejmowała z niego spodnie już w przedpokoju. Pozbawiony jeszcze denerwującego, męskiego przekonania o własnej nieomylności, łatwo dawał się prowadzić za rękę. Lubił, kiedy przejmowała inicjatywę, mniej więcej tak samo, jak ona lubiła dominować.
- Stosunki bywają bardzo różne - wyjaśniała kiedyś, siadając na nim i zdejmując przez głowę sweterek. - W niektórych przypadkach oba podmioty stosunku są równorzędne. - Pochyliła się i zsunęła mu z nosa okulary.
- W jakich konkretnych przypadkach? - pytał z powagą, mrużąc oczy.
- Cisza - strofowała. - Uważaj, bo potem nie będziesz wiedział, że w innych stosunkach... na przykład administracyjnych... jeden podmiot zawsze jest podmiotem nadrzędnym...
- Merlinie, chroń mnie przed urzędnikami państwo... Ała! - Podniósł ręce, żeby odeprzeć atak, kiedy sięgnęła po poduszkę.
Lubiła jego pozorną beztroskę i uśmiech, zamknięty gdzieś w kącikach ust. Lubiła momenty, w których całkowicie go kontrolowała - zmarszczkę na czole, kropelki potu nad brwiami, skupiony wyraz jego twarzy.
- Wolę inny rodzaj stosunków - wysapał potem, kiedy leżeli zmęczeni obok siebie. - Administracyjne to przy tym nudy.
- Skąd wiesz, uczyli cię na studiach? - rzuciła odruchowo.
Nie odpowiedział. Od czasu tamtej pierwszej rozmowy nigdy nie pytała o jego przeszłość, ani o to co robi teraz. Owszem, czasami chciałaby wiedzieć. Ot, zwykła babska ciekawość. Ale zupełnie niepostrzeżenie zawarli coś na kształt niepisanej umowy. Szanowali swoją prywatność. On też o nic nie pytał. Tak było wygodniej. Przechodził do porządku dziennego nad rzeczami jej męża w sypialni i maszynką do golenia w łazience.
- Jestem na trzecim roku... szkolenia - wyjaśnił cicho, wstając i nakładając spodnie. - Powinienem być na drugim, ale od razu rzucili mnie wyżej.
Usiadła na łóżku.
- Masz chody? - spytała kpiąco. - Udało ci się cudem złapać jakiegoś wyjątkowego bad guya?
Spojrzał na nią ze złością. Miał obcą, zaciętą twarz i przez ułamek sekundy wyglądał tak, jakby chciał ją uderzyć. A potem napięcie zniknęło równie nagle, jak się pojawiło. Spuścił wzrok i przygarbił się lekko, zupełnie jakby uszło z niego powietrze.
Odruchowo pogłaskała go po ramieniu. Nie odsunął się.
- Jesteś jakiś... sławny? - odezwała się ostrożnie.
Skrzywił się i odwrócił głowę. Podniósł rękę i szybkim ruchem potargał włosy nad czołem.
- W pewnych kręgach może i tak.
Zrozumiała, że nie może pytać dalej. Patrzyła, jak zakłada skarpetki. Wreszcie pochylił się nad nią i pocałował lekko w czubek nosa.
- Będę jutro - zakomunikował.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- Ile ty właściwie masz lat? - mruknęła, kiedy wstał.
Wcisnął na nos okulary i uśmiechnął się szelmowsko.
- Spokojnie - rzucił, chwytając za klamkę. - Według naszego... Według prawa jestem pełnoletni.
Puścił do niej oko i wyszedł z sypialni.

Spotykali się przez całą zimę i pierwsze tygodnie wiosny. Bardzo dbała o to, by nikt ich nie przyłapał. I jednocześnie uwielbiała drobne mróweczki podniecenia, które maszerowały jej po karku, kiedy w natchnieniu łgała mężowi w słuchawkę telefonu, a Harry spał tuż obok.

Nie, nie zakochała się. Ale lubiła go. Był sympatyczny i - kiedy tylko pozbywał się kraciastych koszul i starych okularów - nawet całkiem atrakcyjny. Spełniał wszystkie jej zachcianki, zjawiał się na niemal każde zawołanie. A poza tym, niezależnie od tego, co robiła i jakie plany snuła, za każdym razem widziała w jego oczach może nie cielęcy zachwyt, ale na pewno coś na kształt podziwu. Z czasem nauczył się mówić jej zarówno drobne świństewka, jak i całkiem zwyczajne komplementy; te, które mąż przestał prawić już dawno, zarzucony kolejnymi obowiązkami i nie kończącymi się problemami w firmie.
Harry przynosił jej niekiedy jakieś miłe drobiazgi. Nieduży bukiecik stokrotek, butelkę wina. Nic trwałego i rzucającego się w oczy. Zresztą, przecież i tak nie suszyłaby kwiatków i nie przechowywała etykietek na pamiątkę. Ale było jej miło.

Nie miała powodu, by przypuszczać, że on traktuje całą sprawę inaczej niż jako przelotną znajomość. Wiedziała dobrze, że jest dla niego kimś w rodzaju mentorki. A jednocześnie stanowiła przecież niezły kontrast dla tych kilku nastolatek, które - jak zauważyła, kiedy spotykała się z nim na ruchliwej, londyńskiej ulicy - za wszelką cenę i nie przebierając w środkach starały się zawrzeć z nim bliższą znajomość.

Całkiem dobrze funkcjonowali w tym pełnym niedomówień układzie. Nie wiedziała, dlaczego on czasami milknie i patrzy gdzieś w przestrzeń ponad jej głową. Nie zapytała, skąd wzięła się blizna na czole, którą tak uparcie starał się ukrywać pod włosami. Nie dociekała, dlaczego nigdy nie śpi spokojnie, tylko czujnie i nerwowo, jakby stale się czegoś obawiał.
Pewnego dnia, zmęczeni i głodni, postanowili wyskoczyć na krótko do pizzerii w pobliżu jej domu. Nie miała pojęcia, dlaczego wciągnął ją pospiesznie do jakiegoś mijanego sklepu i wyszedł dopiero wtedy, kiedy przysadzista, starsza kobieta o ogniście rudych włosach oddaliła się na bezpieczną odległość. Nigdy nie wracali do tego wydarzenia.

Ona też nie przywykła do jakichkolwiek tłumaczeń. Po prostu dobrze się bawiła; nie tylko w chwilach, kiedy wpatrywał się w nią jak w obrazek, ale też na późniejszym etapie ich znajomości, gdy za wszelką cenę starał się jej zaimponować, robiąc z siebie prawdziwego macho. Wiedziała, że nie będzie nigdy należał do gatunku tych specyficznych, hałaśliwych samców, którzy całą swoją postawą krzyczą: "Patrzcie, to ja. Nadchodzę!" Miał na to zbyt mało pewności siebie. Ale gdy natarczywie domagał się uwagi, pozorując jednocześnie coś w rodzaju nonszalanckiej niezależności, był po prostu słodki.
Lubiła też momenty, w których stawał się zaborczy. Czasami nie chciała się z nim kochać i odwoływała spotkanie. Zachowywał się wtedy jak małe, rozkapryszone lwiątko. Bywał rozczulający i irytujący zarazem. Uwielbiała się z nim wykłócać, pewnie dlatego, że jego napady złości w niczym nie przypominały zimnej furii, jaką demonstrował jej mąż. Harry zwykle po prostu wrzeszczał zapamiętale, a potem wychodził, trzaskając drzwiami. Ale zawsze wracał.

Któregoś majowego popołudnia siedzieli oboje w jednym fotelu. Wspomniał coś o ślubie koleżanki. Nie chciał tam iść.
- Nie widziałem Ginny od prawie dwóch lat, od... odkąd skończyliśmy szkołę. Po diabła mam...
- Nie marudź - upomniała go, wstając szybko. - Pójdziesz i będziesz się dobrze bawić. Musisz się wprawiać, w końcu kiedyś też cię to czeka.
Spojrzał na nią dziwnie i zacisnął dłonie na poręczach fotela.
- Nie sądzę - powiedział powoli, przybierając ten swój wystudiowany, obojętny wyraz twarzy i wpatrując się w coś na przeciwległej ścianie, czego nie mogła dostrzec.
- Ależ tak - rzuciła lekko. - Znajdziesz sobie jakąś miłą dziewczynę, która cię usidli, a potem będziesz opowiadał dzieciom i wnukom bajki na dobranoc. O smokach, pięknych dziewicach i dzielnych rycerzach.
- Raczej o dzielnych gumochłonach - mruknął odruchowo.
- Hm?
- To taka lokalna nazwa kompletnych nieudaczników. Popaprańców.
Zajrzała mu w twarz i uśmiechnęła się figlarnie.
- To gumochłon nie może być odważny?
Milczał uparcie.
- Rozumiem. Nie wierzysz w dzielne gumochłony. - Założyła za ucho kosmyk włosów. - Nie szkodzi, sama też nigdy nie wierzyłam w piękne dziewice. Oksymoron jakiś, cholera. Na każdym szkolnym przedstawieniu wolałam być wiedźmą.
Potarł dłonią kark i roześmiał się wreszcie.

Po jakimś czasie zauważyła, że się do niego przywiązała. Był jak odskocznia od codziennych problemów, jak miłe urozmaicenie kolejnych dni, które - odkąd skończyła urządzać dom i przeglądać katalogi z meblami - stały się nagle szare i nijakie.
Ale przecież wiedziała, wiedziała od początku, od kiedy pierwszy raz wpuściła go do przedpokoju, że to nie może trwać wiecznie.
Nie, nigdy nie zostawiłaby męża. Tak było wygodniej. Owszem, może i nie zawsze mogła liczyć na uwagę i wsparcie, ale jakoś nauczyła się z tym żyć. Przecież nie od dziś wiedziała, że jest dla niego jedną z rzeczy, które mu się słusznie należą, jedną z wielu wizytówek, kolejnym dowodem władzy. Zapłaciła za swoją pozycję odpowiednią cenę. I nie potrafiłaby poświęcić tego, co miała. Dla nikogo.


Kiedy tamtego majowego ranka Harry przyszedł, żeby się pożegnać, nie zatrzymywała go. Tłumaczył się dość mętnie - bredził coś o dalszym życiu i starym zwyczajem uciekał spojrzeniem w bok, żeby nie patrzeć jej w oczy. Próbował być tak rozpaczliwie uczciwy, że omal się nie roześmiała.
Ciekawiło ją, w jakim stopniu przyszedł tu dla niej, a na ile - po to by uspokoić sumienie. Uśmiechał się niepewnie, kiedy odprowadzała go do drzwi. W oczach miał coś na kształt niedowierzania. Czego on się u licha spodziewał? Fontanny łez? Bezsensownych wyrzutów?


Nie odzywał się więcej. Nie widywała go też przy Grimmauld Place. Owszem, czasami tęskniła za jego dotykiem i zapachem skóry. W końcu człowiek bardzo łatwo przyzwyczaja się do drobiazgów.

Któregoś wiosennego dnia, ponad miesiąc później, wpadła na niego w sklepie jubilerskim. Poszła tam, żeby kupić sobie coś na pociechę po kolejnej domowej awanturze. Harry nie był sam. Towarzyszyła mu ładna szatynka o kręconych włosach. Wybierali właśnie obrączki.
Nie usłyszała od niego słowa; zbladł lekko i posłał jej tylko przepraszający uśmiech - ale przecież na nic innego też nie liczyła. I niespecjalnie ją to zabolało.
Starała się nie poświęcać mu nawet jednej myśli - ani w drodze powrotnej, ani później, w domu, kiedy karmiła rybki i wydawała gosposi polecenia dotyczące kolacji dla męża.
W końcu i tak nie wierzyła w dzielne gumochłony.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin