Robert Ludlum - Trylogia Bourne'a 04 - Dziedzictwo Bourne'a.rtf

(1143 KB) Pobierz
ROBERT LUDLUM

Robert ludlum

ERICK van LUSTBADER

DZIEDZICTWO BOURNE'A

Przekład: Jan Kraśko, Paweł Martin

Spis treści

Spis treści              2

Prolog              4

Część 1              15

Rozdział 1              16

Rozdział 2              29

Rozdział 3              38

Rozdział 4              45

Rozdział 5              59

Rozdział 6              73

Rozdział 7              82

Rozdział 8              92

Rozdział 9              106

Rozdział 10              111

Część 2              122

Rozdział 11              123

Rozdział 12              146

Rozdział 13              153

Rozdział 14              174

Rozdział 15              184

Rozdział 16              193

Rozdział 17              204

Rozdział 18              212

Rozdział 19              225

Rozdział 20              240

Część 3              248

Rozdział 21              249

Rozdział 22              259

Rozdział 23              264

Rozdział 24              287

Rozdział 25              300

Rozdział 26              313

Rozdział 27              336

Rozdział 28              352

Rozdział 29              368

Rozdział 30              376

Rozdział 31              382

Epilog              393

Prolog

Chalid Murat, przywódca czeczeńskich rebeliantów, nieruchomy jak kamień jechał w środkowym pojeździe konwoju przemierzającego zbombardowane ulice Groznego. BTR- 60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, należały do wyposażenia rosyjskiej armii, dlatego konwój nie odróżniał się od innych, patrolujących miasto. Uzbrojeni po zęby żołnierze Murata tłoczyli się w dwóch pozostałych pojazdach, na czele i na końcu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9, jednej z sześciu czy siedmiu kryjówek, dzięki którym zawsze byli o trzy kroki przed ścigającymi ich Rosjanami.

Prawie pięćdziesięcioletni Murat miał posturę niedźwiedzia, ciemną brodę i gorejące oczy fanatyka. Już dawno temu przekonał się, że jedynym sposobem sprawowania władzy są rządy żelaznej ręki. Wraz z Dżoharem Dudajewem nadaremnie próbował wprowadzić szarijat. Był świadkiem rzezi, do której doszło na samym początku, gdy panoszący się w Czeczenii watażkowie, wspólnicy Osamy bin Ladena, najechali na Dagestan i przeprowadzili serię zamachów bombowych w Moskwie i Wołgodońsku, zabijając ponad dwustu ludzi. Winą za czyny obcokrajowców niesłusznie obarczono czeczeńskich terrorystów i Rosjanie rozpoczęli zmasowane bombardowania Groznego, zamieniając większą część miasta w ruinę.

Zamglone niebo nad stolicą Czeczenii, wiecznie zaciągnięte chmurami pyłu i popiołu, nienaturalnie rozświetliła migotliwa łuna, tak jaskrawa, że przypominała obłok radioaktywny. Na rozległym rumowisku jak okiem sięgnąć szalała podsycana ropą pożoga.

Konwój minął wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budowli, w której wnętrzu wciąż migotały języki ognia. Chalid Murat patrzył w okno. W pewnej chwili chrząknął, spojrzał na Hasana Arsienowa, swego zastępcę, i powiedział:

- Grozny to był kiedyś rodzinny dom zakochanych spacerujących szerokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchających wózki z dziećmi przez zielone skwery. Ten amfiteatr co noc wypełniali radośni, roześmiani ludzie, a architekci z całego świata przyjeżdżali tu jak pielgrzymi podziwiać wspaniałe gmachy, dzięki którym nasza stolica zdobyła sławę jednego z najpiękniejszych miast świata. - Ze smutkiem pokręcił głową i przyjacielskim gestem klepnął towarzysza w kolano. - Na Allaha, Hasanie! - wykrzyknął. - Spójrz, jak Rosjanie zniszczyli wszystko, co dobre i piękne!

Arsienow westchnął ciężko. Dziarski i energiczny, o dziesięć lat młodszy od Murata, był kiedyś mistrzem biatlonu i jak na urodzonego sportowca przystało, miał szerokie bary i wąskie biodra. Gdy Murat objął przywództwo, stanął u jego boku. Teraz wyciągnął rękę, wskazując okopconą skorupę budynku po prawej stronie.

- Przed wojną - odrzekł z powagą i skupieniem - gdy Grozny był wielkim ośrodkiem przemysłu naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pracował mój ojciec. A teraz, zamiast czerpać zysk z naszych szybów, musimy patrzeć na pożary, które zatruwają powietrze i wodę.

Zamilkli przygnębieni widokiem zbombardowanych domów i opustoszałych ulic, którymi chyłkiem przemykali padlinożercy, zarówno zwierzęta, jak i ludzie. Po chwili spojrzeli na siebie oczami przepełnionymi bólem i cierpieniem ich ludu. Murat otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamarł, słysząc charakterystyczny stukot kul rykoszetujących z brzękiem od poszycia pojazdu. Natychmiast poznał, że to pociski z broni małokalibrowej, zbyt słabe, żeby przebić gruby pancerz. Jak zawsze czujny Arsienow sięgnął po słuchawkę radionadajnika.

- Każę naszym otworzyć ogień. Murat pokręcił głową.

- Nie, Hasanie. Pomyśl tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i jedziemy rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest najpewniej naszym przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew niewinnego, musimy to sprawdzić.

Wziął słuchawkę i rozkazał tym z przodu zatrzymać konwój.

- Poruczniku Goczijajew, wyślijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie się, kto do nas strzela, ale ich nie zabijajcie.

Jadący w pierwszym wozie Goczijajew kazał żołnierzom rozstawić się w tyralierę za zasłoną opancerzonych wozów. Ruszył za nimi na zasypaną gruzem jezdnię, kuląc się na przejmującym zimnie, i precyzyjnymi ruchami rąk dał im znak, żeby rozdzielili się na dwie grupy i przeszukali miejsce, skąd padły strzały.

Ludzi miał dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, żeby zminimalizować ryzyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali się między poskręcanymi stalowymi belkami i zwałami gruzu. Ale nie padło więcej strzałów. Żołnierze ruszyli naprzód wszyscy naraz, wykonując klasyczny manewr kleszczowy, który miał oskrzydlić przeciwnika i zmiażdżyć go krzyżowym ogniem z broni automatycznej.

Arsienow siedzący w środkowym transporterze uważnie obserwował ludzi, czekając na odgłos wystrzałów, których jednak nie usłyszał. W oddali zobaczył za to głowę i ramiona Goczijajewa. Porucznik stanął przodem do środkowego wozu i zatoczył ręką szeroki łuk, dając znak, że teren został zabezpieczony. Wtedy Murat wysiadł i bez wahania ruszył przez gruzy w stronę żołnierzy.

- Chalidzie! - krzyknął zaniepokojony Arsienow, biegnąc za dowódcą.

Murat spokojnie szedł w kierunku niskiego, rozpadającego się kamiennego muru, zza którego padły strzały. Wokoło walały się sterty śmieci; na jednej z nich leżał woskowaty trup, dawno już odarty z ubrania. Smród rozkładających się zwłok bił w nozdrza nawet z tej odległości. Dogoniwszy dowódcę, Arsienow wyjął z kabury pistolet.

Żołnierze stali po obu stronach muru z bronią gotową do strzału. Dął porywisty wiatr, jęcząc i wyjąc między szkieletami domów. Stalowoszare niebo pociemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Buty Murata szybko pokryła cienka warstwa białego puchu, a na jego skłębionej brodzie wykwitła śnieżna pajęczyna.

- Znaleźliście ich, poruczniku?

- Tak jest.

- Allah prowadził mnie zawsze i wszędzie. Poprowadził mnie i tym razem. Dajcie ich tu.

- Jest tylko jeden - powiedział Goczijajew.

- Jeden?! - wykrzyknął Arsienow. - Kto to? Wiedział, że jesteśmy Czeczenami?

- Jesteście Czeczenami? - powtórzył cieniutki głosik.

Zza muru wychynęła blada twarzyczka najwyżej dziesięcioletniego chłopca. Był w brudnej wełnianej czapce, przetartym swetrze wciągniętym na cienką koszulę w kratkę, połatanych spodniach i w o wiele za dużych popękanych kaloszach, które pewnie zdjął zabitemu. Chociaż jeszcze dziecko, oczy miał dorosłego; patrzyły i obserwowały wszystko czujnie i nieufnie. Stał wyprostowany, strzegąc korpusu rosyjskiej rakiety, którą gdzieś wygrzebał i pewnie chciał sprzedać, żeby mieć na chleb dla głodującej rodziny. W lewej ręce ściskał pistolet; prawa kończyła się na wysokości nadgarstka. Murat uciekł wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwrócił głowy.

- Mina przeciwpiechotna - powiedział chłopiec z rozdzierającą serce rzeczowością. - Ruskie szuje ją podłożyły.

- Chwała Allahowi! Cóż to za wspaniały żołnierzyk! - zawołał Murat z jasnym, rozbrajającym uśmiechem. Ten uśmiech przyciągał do niego ludzi jak potężny magnes opiłki. - Podejdź bliżej. - Kiwnął na chłopca palcem i uniósł do góry puste ręce. - Widzisz, jesteśmy Czeczenami, tak jak ty.

- To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? - spytał mały.

- A znasz lepszy sposób na ukrycie się przed rosyjskimi psami, hę? - Murat zmrużył oczy i roześmiał się, widząc, że chłopak trzyma w ręku gjurzę. - No proszę, broń rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwaga wymaga nagrody, prawda?

Ukląkł przy chłopcu i spytał go o imię.

- Posłuchaj, Aznor - rzekł po chwili. - Wiesz, kim jestem? Nazywam się Chalid Murat i też pragnę uwolnić się spod rosyjskiego jarzma. Razem damy radę, tak?

- Nie wiedziałem, że jesteście Czeczenami; nigdy bym do was nie strzelał - odparł Aznor i okaleczoną ręką wskazał w stronę konwoju. - Myślałem, że to zaczistka. - Mówił o gigantycznych operacjach wojskowych, które Rosjanie przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliantów. Zginęło podczas nich ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące po prostu znikło; niezliczone rzesze innych, torturowanych i zgwałconych, odniosło rany lub zostało kalekami. - Ruscy zamordowali mojego tatę i moich wujków. Gdybyście byli Rosjanami, pozabijałbym was wszystkich. - Przez jego twarz przemknął skurcz wściekłości i rozpaczy.

- Tak, na pewno - rzekł z powagą Murat i wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Żeby je wziąć zdrową ręką, chłopiec musiał zatknąć pistolet za pasek u spodni. Murat nachylił się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodał: - Posłuchaj uważnie. Powiem ci, gdzie można kupić amunicję do twojej broni. Kiedy Rosjanie urządzą kolejną zaczistkę, będziesz przygotowany.

- Dziękuję - odparł Aznor i jego twarz rozjaśnił dziecięcy uśmiech. Murat poszeptał z nim jeszcze chwilę, wyprostował się i potargał mu włosy.

- Niechaj Allah towarzyszy ci zawsze i wszędzie, mały żołnierzu. Stał ze swoim zastępcą i patrzył, jak ściskając pod pachą niewybuch rakiety, chłopiec wspina się na gruzy. Potem wrócili do konwoju. Hasan mruknął coś niechętnie pod nosem i zatrzasnął opancerzone drzwi, odcinając ich od świata dzieci takich jak Aznor.

- Nie przeszkadza ci, że posłałeś go na śmierć? - spytał. - To jeszcze dziecko.

Murat zerknął na niego. Śnieg stopniał i z kropelkami wody na brodzie bardziej przypominał teraz Arseniewowi imama niż żołnierza i dowódcę.

- To dziecko musi karmić, ubierać i, co najważniejsze, chronić swoją rodzinę jak dorosły - odparł. - A ja dałem mu nadzieję, wyznaczyłem konkretny cel. Krótko mówiąc, nadałem jego życiu sens.

Twarz rozgoryczonego Arsienowa stwardniała i zbladła, złowrogo zalśniły mu oczy.

- Rosyjskie kule rozerwą go na strzępy.

- Naprawdę tak myślisz, Hasanie? Naprawdę myślisz, że Aznor jest aż tak głupi albo, co jeszcze gorsze, tak nierozważny?

- To tylko mały chłopiec.

- Gdy ziarno zapuści korzenie, wykiełkuje nawet na najbardziej nie gościnnej ziemi. Zawsze tak było i będzie. Wiara i odwaga nieustannie rośnie i się rozprzestrzenia, i wkrótce zamiast jednego człowieka jest ich dziesięciu, dwudziestu, stu, tysiąc!

- A tymczasem naszych mordują, gwałcą, biją i głodzą jak bydło w zagrodzie. A to nie wszystko, Chalidzie. Daleko do końca.

- Wciąż nosisz w sobie niecierpliwość młodości, Hasanie. - Murat chwycił Arsienowa za ramię. - Ale cóż, chyba nie powinno mnie to dziwić, prawda?

Widząc wyraz współczucia w jego oczach, Arsienow zacisnął zęby i odwrócił głowę. Śnieg wirował na wietrze jak czeczeński derwisz w ekstatycznym transie. Murat wziął to za znak, za symbol doniosłości tego, co przed chwilą zrobił, i tego, co miał zaraz powiedzieć.

- Więcej wiary w Allaha, Hasanie - rzekł cichym, namaszczonym głosem. - W Allaha i tego odważnego chłopca.

Dziesięć minut później konwój zatrzymał się przed szpitalem. Arsienow spojrzał na zegarek.

- Już prawie pora - rzucił. Ze względu na wagę telefonu, na który czekali, wbrew zwykłym środkom ostrożności jechali we dwóch tym samym wozem.

Murat nachylił się i wcisnął guzik, wysuwając dźwiękoszczelne przepierzenie, odgradzając ich od siedzącego z przodu kierowcy i czterech żołnierzy obstawy, którzy dobrze wyszkoleni, patrzyli prosto przed siebie, w zabezpieczone kuloodporną szybą okno.

- Chwila prawdy już blisko, Chalidzie, powiedz zatem, jakie masz zastrzeżenia.

Murat uniósł krzaczaste brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał pytania.

- Zastrzeżenia?

- Czy nie pragniesz tego, co słusznie się nam należy, co, według Allaha, powinniśmy mieć?

- Krew burzy ci się w żyłach, mój przyjacielu. Znam to uczucie aż za dobrze. Wiele razy walczyliśmy ramię w ramię. Wiele razy zabijaliśmy i ratowaliśmy sobie życie, prawda? A więc posłuchaj. Serce mi krwawi na myśl o losie mojego ludu. Ich ból napełnia mnie wściekłością, którą ledwo potrafię w sobie zdusić. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

Ale historia przestrzega nas, że powinniśmy zachować czujność w obliczu tego, czego najbardziej pragniemy. Konsekwencje tej propozycji...

- Konsekwencje naszych własnych planów!

- Tak, naszych własnych planów. Mimo to trzeba wziąć je pod uwagę.

- Ostrożność - prychnął z rozgoryczeniem Arsienow. - Zawsze ta ostrożność.

- Mój przyjacielu. - Murat z uśmiechem położył mu rękę na drugim ramieniu. - Nie chcę, żeby ktoś mnie zwiódł. Lekkomyślny przeciwnik to przeciwnik najłatwiejszy. Musisz nauczyć się cierpliwości. Cierpliwość jest cnotą.

- Cierpliwość! - warknął Arsienow. - Temu chłopcu nie kazałeś być cierpliwym. Dałeś mu pieniądze, powiedziałeś, gdzie kupić amunicję. Napuściłeś go na Rosjan. Dla niego i dla tysięcy takich jak on każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko śmierci. Nasz wybór ma zdecydować o przyszłości całej Czeczenii.

Murat potarł powieki obu kciukami kolistym ruchem.

- Są inne sposoby, Hasanie. Zawsze są inne sposoby. Może powinniśmy rozważyć...

- Nie ma czasu. Wydaliśmy oświadczenie, ustaliliśmy datę. Szejk ma rację.

- Tak, Szejk... - Chalid Murat pokręcił głową. - Zawsze ten Szejk. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Murat spojrzał na swego wiernego towarzysza i spokojnie włączył głośnik.

- Tak, Szejku - rzucił obojętnie. - Jesteśmy tu razem. Czekamy na twoje instrukcje.

Wysoko nad ulicą, na płaskim dachu wypalonego biurowca przykucnął samotny mężczyzna oparty łokciami o niską balustradę. Tuż pod balustradą leżał sako TRG- 41, fiński karabin snajperski, jeden z wielu, które sam zmodyfikował. Dzięki aluminiowo- poliuretanowej kolbie broń była niezwykle lekka i śmiertelnie celna. Mężczyzna miał na sobie rosyjską panterkę - co nawet pasowało do jego azjatyckich rysów - na panterce zaś lekką kewlarową uprząż, z której zwisała metalowa pętla. W prawej ręce trzymał małe czarne pudełko, nie większe od paczki papierosów: bezprzewodowy nadajnik radiowy z dwoma przyciskami. Wokół niego trwał dziwny bezruch, coś w rodzaju przerażającej ludzi aury. Jakby potrafił zrozumieć ciszę, jakby umiał przygarnąć ją ku sobie i wykorzystać jako broń.

W jego ciemnych oczach mieścił się cały świat, a ulica i budynki, na które patrzył, były tylko zwykłą sceną. Liczył Czeczenów, gdy wysiadali z pierwszego i ostatniego transportera. Osiemnastu. W obu wozach pozostali kierowcy, a w środkowym dowódcy i co najmniej czterech żołnierzy obstawy.

Gdy rebelianci weszli do szpitala zabezpieczając teren, wcisnął górny przycisk nadajnika i odpalił ładunki C4, których wybuch zawalił wejście. Detonacja wstrząsnęła ulicą i zakołysała ciężkimi wozami na wielkich amortyzatorach. Czeczenowie znajdujący się na drodze fali uderzeniowej wybuchu zostali rozerwani na strzępy albo przygnieceni gruzami, jednak mężczyzna wiedział, że co najmniej kilku z nich mogło już wejść do holu i przeżyć, ale uwzględnił to w swoich planach.

Nim opadł pył i przebrzmiało echo potężnego wybuchu, spojrzawszy w dół, wcisnął dolny przycisk. Ulica przed i za opancerzonymi wozami dźwignęła się w górę i eksplodowała, pochłaniając zrytą odłamkami jezdnię.

Podczas gdy Czeczenowie próbowali pozbierać się po rzezi, jaką im zgotował, z metodyczną, niespieszną precyzją ujął snajperkę. W jej magazynku tkwiły specjalne naboje z nierozpryskującymi się pociskami najmniejszego kalibru, jaki tylko do niej pasował. Przez lunetkę celownika radioelektronicznego widział trzech rebeliantów, którzy wyszli z opresji jedynie z lekkimi obrażeniami. Biegli w stronę środkowego wozu i krzyczeli, żeby siedzący w nim ludzie wysiedli, zanim wybuchnie kolejny ładunek. Otworzyli prawe drzwi; z transportera wyskoczył Hasan Arsienow i jeden z ochroniarzy. Oznaczało to, że w środku został kierowca, trzech żołnierzy i Chalid Murat. Gdy Arsienow się odwrócił, zamachowiec lekko przesunął lufę karabinu, wycelował w głowę i przez lunetkę zobaczył stanowczy wyraz jego twarzy - Czeczen wydawał jakieś rozkazy. Płynnym, precyzyjnym ruchem mężczyzna ponownie przesunął lufę, tym razem mierząc w udo. Powoli nacisnął spust. Arsienow krzyknął, chwycił się za lewą nogę i upadł. Jeden z żołnierzy odciągnął go na bok, za gruzy. Pozostali dwaj szybko ustalili, skąd padł strzał, przebiegli przez ulicę i weszli do budynku, na którego dachu ukrywał się zamachowiec.

Gdy bocznymi drzwiami ze szpitala wypadło trzech kolejnych bojowników, mężczyzna odłożył snajperkę i spojrzał na wycofujący się wóz Chalida Murata. Z tyłu i z dołu słyszał tupot nóg biegnących schodami Czeczenów. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Niespiesznie przypiął do butów tytanowo- korundowe szpikulce. Potem wziął zrobioną z kompozytów kuszę, wycelował w słup latarni za środkowym transporterem, wystrzelił linę, napiął ją mocno i przywiązał. Dobiegł go krzyk żołnierzy. Rebelianci byli już na piętrze, tuż pod nim.

Środkowy wóz wciąż stał przodem do budynku, kierowca próbował ominąć wielkie kawały betonu, granitu i asfaltu, rozrzucone wokoło przez podmuch eksplozji. Zamachowiec widział z dachu dwie połyskujące w świetle tafle przedniej szyby. No właśnie. Z tym problemem Rosjanie jeszcze się nie uporali: kuloodporne szkło było tak grube i ciężkie, że pokrycie nim całego okna wymagało dwóch szyb, dlatego jednym z najwrażliwszych i najbardziej narażonych na uszkodzenia miejsc każdego transportera był rozdzielający je pas metalu.

Zamachowiec podczepił do napiętej liny zwisającą z uprzęży pętlę. Słyszał, jak rebelianci wyważają znaj dujące się trzydzieści metrów dalej drzwi, jak wpadają na dach. Dostrzegli go, natychmiast otworzyli ogień i ruszyli w jego stronę, potrącając biegnący tuż nad dachem, prawie niewidoczny cienki drut. Momentalnie pochłonęła ich ognista kula wybuchu ostatniego ładunku C4, który zainstalował tam poprzedniej nocy.

Nawet nie odwróciwszy głowy, żeby sprawdzić, czy któryś z nich nie ocalał z masakry, jeszcze raz sprawdził linę i skoczył w dół. Zsuwając się, podniósł nogi i wycelował nimi w metalowe złącze pośrodku przedniej szyby transportera. Teraz wszystko zależało od kąta, pod jakim miał w nie uderzyć. Gdyby uderzył pod zbyt małym lub zbyt dużym, złącze mogłoby wytrzymać, a wówczas połamałby sobie nogi.

Stopami, łydkami, udami i całym kręgosłupem targnął silny wstrząs. Tytanowo- korundowe szpikulce wbiły się w złącze, wygięły je jak ściankę metalowej puszki i pozbawione wspornika kuloodporne szyby zapadły się do środka. Impet uderzenia wyrwał je z ram z taką siłą, że ostra krawędź jednej z nich niemal obcięła głowę kierowcy. Zamachowiec wygiął się w lewo. Siedzący na przednim fotelu żołnierz był cały we krwi kierowcy. Już wydobył broń, lecz nim zdążył wystrzelić, zamachowiec chwycił go za głowę potężnymi rękami i skręcił mu kark.

Pozostali dwaj - siedzieli tuż za nim - otworzyli chaotyczny ogień, lecz napastnik zasłonił się ciałem martwego kierowcy, dokładnie wymierzył z jego pistoletu i każdemu z nich wpakował kulę w środek czoła.

Został tylko Chalid Murat. Czeczeński przywódca z wściekle wykrzywioną twarzą otworzył kopniakiem drzwi i krzyknął do swoich ludzi. Zamachowiec rzucił się na olbrzyma i potrząsnął nim bez wysiłku, jakby ten był małym szczurem wodnym. Murat zaatakował napastnika zębami - niewiele brakowało i odgryzłby mu ucho - lecz ten, spokojnie, metodycznie, niemal radośnie, chwycił go za gardło i patrząc mu prosto w oczy, zmiażdżył kciukiem chrząstkę w dolnej części krtani. Gardło Czeczena wypełniła krew, dławiąc go i pozbawiając sił. Murat zaczął bezładnie młócić rękami. Trafił napastnika w twarz i w głowę, lecz nie odniosło to żadnego skutku. Słabł coraz bardziej. Topił się we własnej krwi. Zalała już płuca, więc oddychał teraz nierówno i chrapliwie. Zwymiotował czerwoną breją, przewrócił oczami i zwiotczał.

Zamachowiec upuścił bezwładne ciało, wrócił na przednie siedzenie, wypchnął z wozu ciało kierowcy, wrzucił bieg i zanim pozostali przy życiu rebelianci zdążyli zareagować, wcisnął pedał gazu. Opancerzony transporter skoczył do przodu jak wyścigowy koń startujący z bramki na torze, przetoczył się przez gruz i bryły asfaltu i zniknął w potężnej dziurze wyrwanej w jezdni przez wybuch.

Zabójca zmienił bieg i przyspieszył, pędząc kanałem burzowym, poszerzonym przez Rosjan, którzy zamierzali wykorzystać je do operacji szturmowych przeciwko czeczeńskim buntownikom. Stalowe burty i zderzaki ocierały się od czasu do czasu o betonowe ściany, wyrzucając w powietrze snop iskier. Ale zamachowiec był już bezpieczny. Jego starannie zaplanowana akcja zakończyła się tak, jak się rozpoczęła: z zegarmistrzowską precyzją.

Po północy trujące obłoki odpłynęły, odsłaniając wreszcie księżyc. W przesiąkniętym pyłem powietrzu świecił czerwonawo, raz mocniej, raz słabiej, zależnie od intensywności blasku szalejących pożarów.

Pośrodku stalowego mostu stało dwóch mężczyzn. W płynącej pod nimi leniwej rzece odbijały się szkielety wypalonych domów, pozostałości niekończącej się wojny.

- Załatwione - powiedział jeden z nich. - Murat zginął tak, żeby to nimi wstrząsnęło.

- Nie oczekiwałem niczego innego, Chanie - odparł mu drugi. - Swoją nienaganną reputację zawdzięczasz w niemałej części zleceniom, które ode mnie otrzymujesz. - Barczysty i długonogi, był wyższy od zamachowca o dobre dziesięć centymetrów. Jego wygląd szpeciła jedynie dziwnie szklista i zupełnie bezwłosa skóra lewej części twarzy i szyi. Miał charyzmę urodzonego przywódcy, człowieka, z którym nie ma żartów.

Można było poznać, że równie dobrze czuje się na salonach władzy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin