Reymont - Chlopi III.pdf

(1324 KB) Pobierz
file://D:\g\wladyslaw_stanislaw_reymont-chlopi._tom_iii.html
Władysław Stanisław Reymont, Chłopi. Tom III
ROZDZIAŁ 1
Czas był wiosenny o świtaniu.
Kwietniowy dzień dźwigał się leniwie z legowisk mroków i mgieł jako ten parob, któren legł
spracowany, a nie wywczasowawszy się do cna zrywać się ano musi nade dniem, by wnetki imać się
pługa i do orki się brać.
Poczynało dnieć.
Ale cichość była jeszcze całkiem drętwa, tyle jeno, co rosy kapały rzęsiście z drzew pośpionych w mącie
nieprzejrzanym.
Niebo, kiej ta płachta modrawa przejęta wilgotnością i orosiała, przecierało się już ździebko nad ziemią
czarną, głuchą i zgoła w mrokach zagubioną.
Mgły niby mleko wzburzone przy udoju zalewały łęgi i pola nizinne. Kokoty zaczęły piać na wyprzódki
gdziesik po wsiach jeszcze niewidnych.
Ostatnie gwiazdy gasły kiej oczy śpiączką morzone.
Na wschodzie zaś, jako zarzewie roztlewające spod ostygłych popiołów, jęły się rozżarzać zorze
czerwone.
Mgły się zakolebały z nagła, wzdęły i ruchający ciężko, niby wody roztopów wiosennych, biły w czarne
pola albo zasie, kieby dymy kadzielne, wionęły sinym przędziwem ku niebu.
Dzień się już stawał i przepierał z blednącą nocą, która przywierała do ziem grubym, przemoczonym
kożuchem.
Niebo się rozlewało z wolna światłościami, zniżając się coraz barzej nad światem, że już kajś niekaj
wydzierały się na jaśnię czuby drzew, oprzędzone mgłami, a gdzie znów, na wyżach, jakieś pola szare,
przesiąkłe rosą, wyleniały się z nocy; to stawy zamigotały poślepłymi lustrami albo strumienia kiej
długachne, orosiałe przędze wlekły się wskroś mgieł rzednących i świtów.
Dzień się już czynił coraz większy, zorze rozsączały się w martwe siności, że na niebie poczynały gorzeć
jakoby krwawe łuny pożarów jeszcze nie dojrzanych, i tak się galanto rozwidniało, iż ano bory
wyrastały dokoła czarną obręczą, a wielka droga, obsiadła rzędami topoli pochylonych, utrudzonych
jakoby w ciężkim chodzie pod wzgórze, dźwigała się coraz widniej na światłość, zaś wsie, potopione w
mrokach przyziemnych, wyzierały gdzieniegdzie pod zorze, kieby te czarne kamienie spod wody
spienionej, i poniektóre już drzewa co bliższe srebrzyły się całe w rosach i brzaskach.
Słońca jeszcze nie było, czuło się jeno, że leda pacierz wyłupie się z tych zórz rozgorzałych i padnie na
świat, któren dolegiwał ostatków, ozwierał ciężko mgławicami zasnute oczy, poruchiwał się ździebko,
przecykał z wolna, ale jeszczech się lenił w słodkim, odpoczywającym dośpiku, bo cichość padła barzej
w uszach dzwoniąca, jakoby ziemia dech przytaiła - jeno wiater, jako to dychanie dzieciątka, cichuśki
powiał od lasów, aż rosy potrzęsły się z drzew.
Aż z tej omdlałej szarości świtów, z tych sennych jeszcze, omroczałych pól, jakoby w kościele
rozmodlonym i oniemiałym, kiedy dobrodziej ma wznieść na Podniesienie Hostię Przenajświętszą -
wystrzelił z nagła głos skowronkowy...
Wyrwał się gdziesik z roli, zatrzepotał skrzydłami i jął świergotać, jako ta z czystego srebra sygnaturka,
jako ten wonny pęd wiośniany tlił się w bladym niebie, bił w górę, głośniał, iż w onej świętej cichości
wschodów rozdzwaniał się na świat cały.
Wraz i drugie jęły się zrywać, skrzydełkami bić, w niebo się drzeć i śpiewać zawzięcie, a poranek głosić
wszemu stworzeniu czującemu.
 
A po nich wnet i czajki zakwiliły jękliwie na moczarach.
Boćki też wzięły klekotać rozgłośnie gdziesik po wsiach, jeszcze nie rozpoznanych w szarościach.
Słońce zaś było już ino, ino...
Aż i ono pokazało się zza lasów dalekich, wychylało się z przepaści i kieby tę ogromną, złocistą i
rozgorzałą ogniami patynę wynosiły Boże, niewidzialne ręce nad sennymi ziemicami i żegnając
światłością świat, żywe i umarłe, rodzące się i struchlałe, rozpoczynało świętą ofiarę dnia, że wszystko
jakby z nagła padło w proch przed majestatem i zamilkło przywierając oczy niegodne.
I oto dzień się stał, jako to nieobjęte morze weselnej światłości.
Mgły kiej wonne dymy z trybularzów biły z łąk ku rozzłoconemu niebu, a ptactwo i stworzenie wszelkie
uderzyło w wielki krzyk śpiewań, jakoby w ten pacierz serdecznych dziękczynień.
Słońce zaś urastało wciąż, wynosiło się nad bory czarne, nad wsie nieprzeliczone, coraz wyżej, i
wielkie, gorejące, ciepłe kiej to święte oko miłosierdzia Pańskiego brało we władną i słodką moc
panowanie nad światem.
W ten czas właśnie, na wzgórzu piaszczystym pod lasem, spod dworskich stogów łubinowych, stojących
wpodle szerokiej i wyboistej drogi, pokazała się stara Agata, powinowata czy krewniaczka Kłębów.
Powracała ona z żebrów, na któren to chleb Jezusowy była poszła jeszcze w kopania, a teraz ci z
nawrotem do Lipiec ciągnęła jako ci ptakowie, zawżdy wracający o wiośnie do gniazd swoich.
Stare to było, schuchrane, słabe i ledwie dychające, iż się widziała jako ta wierzba przydrożna,
pokrzywiona, spróchniała, co to się już ledwie tli i domiera w piachach; w łachmanach juści była, z
kosturem dziadowskim w ręku, z tobołkami na plecach, obwieszona różańcami.
Wylazła spod brogów o samym wschodzie i śpiesznie drepcąc podnosiła do słońca twarz szarą i wyschłą
jako te płone ugory zeszłoroczne; jeno jej siwe, zaczerwienione oczy rozbłyskiwały radością.
Jakże!... po długiej i ciężkiej zimie do swojej wsi rodzonej wracała, to biegła aż truchcikiem, że ino
torbeczki wyskakiwały po bokach i dzwoniły różańce, ale iż ją spierało, a zadychliwość raz wraz
chwytała się bolących piersi to musiała przystawać, wolnieć i już szła ciężko, z utrudzeniem, jeno tymi
głodnymi oczyma latając po świecie i pośmiechując się do tych pól szarych, w zielonawe mgły
przysłonionych, do wsi wynurzających się z wolna z mgielnych topieli, do tych nagich jeszcze drzew
stróżujących nad drogami lebo samotne stójki odbywających po polach, do całego świata!
Słońce się już było podniesło na parę chłopów, że dojrzał choćby i najdalsze kraje pól; wszystko
błyszczało różaną rosą, czarne role połyskiwały się w słońcu, wody grały po rowach, skowronkowe
głosy dzwoniły w chłodnym powietrzu, gdzie zaś pod kamionkami tliły się ostatnie płaty śniegów, żółte
bazie na poniektórych drzewach trzęsły się kieby te bursztynowe paciorki, w zaciszach zaś albo i pod
nagrzanymi kałużami spośród rdzawych, zeszłorocznych liści przedzierały się złotawe źdźbła traw
młodych, gdzie znów patrzyły żółte oczy kaczeńców, wiaterek też wziął przygarniać leciuchno i
roztrząsał wilgotne, rzeźwe zapachy pól, pławiących się leniwie w słońcu, a wszędy było tak wiośniano,
rozlegle, jasno, chociaż i jeszczech ździebko szarawo, i taką lubością tchnęło, że już się dusza Agaty
wyrywała, by lecieć, jako ten ptak radością opity niesie się z krzykiem w cały świat.
- Jezus mój! Jezusiczku kochany! - pojękiwała ledwie przysiadując nieco i jakby zgarniając ten świat
wszystek w roztrzęsione radością i wielce czujące serce.
Hej! zwiesna ci to szła przeciech nieobjętymi polami, skowronkowe pieśnie głosiły ją światu i to słońce
święte, i ten wiater pieszczący, słodki a ciepły kiej matczyne całunki, i to przytajone jeszczech dychanie
ziemic, tęsknie czekających na pługi i ziarno, i to wrzenie wesela unoszące się wszędy, i to powietrze
ciepłe, orzeźwiające i jakoby nabrzmiałe tym wszystkim, co wnetki się stanie zielenią, kwiatem i kłosem
pełnym.
Hej! zwiesna ci to szła, jakoby ta jasna pani w słonecznym obleczeniu, z jutrzenkową i młodą gębusią,
z warkoczami modrych wód, od słońca płynęła, nad ziemiami się niesła w one kwietniowe poranki, a z
rozpostartych rąk świętych puszczała skowronki, by głosiły wesele, a za nią ciągnęły żurawiane klucze z
 
klangorem radosnym, a sznury dzikich gęsi przepływały przez blade niebo, że boćki ważyły się nad
łęgami, a jaskółki świegotały przy chatach i wszystek ród skrzydlaty nadciągał ze śpiewaniem, a kędy
tknęła ziemię słoneczna szata, tam podnosiły się drżące trawy, nabrzmiewały lepkie pęki, chlustały
zielone pędy i szeleściły listeczki nieśmiałe, i wstawało nowe, bujne, potężne życie, a zwiesna już szła
całym światem, od wschodu do zachodu, jako ta wielmożna Boża wysłanniczka, łaski i miłosierdzie
czyniąca...
Hej! zwiesna ci to ogarniała przyziemne, pokrzywione chaty, zaglądała pod strzechy miłosiernymi
oczyma, budząc struchlałe, omroczone role serc człowiekowych, że dźwigały się z utrapień i ciemnic,
poczynając wiarę na lepszą dolę, na obfitsze zbiory i na tę wytęsknionej szczęśliwości godzinę...
Ziemia się rozdzwaniała życiem kieby ten dzwon umarły, gdy mu nowe serce uwieszą, serce ze słońca
uczynione, że bije górnie, dzwoni, huczy radośnie, budzi struchlałe i śpiewa takie rzeczy i sprawy, takie
cuda i moce, aże serca biją do wtóru weselnego, aże same łzy leją się z oczu, aże dusza człowiekowa
zmartwychwstaje w nieśmiertelnych mocach i klęczący ze szczęścia ogarnia sobą oną ziemię, ów świat
cały, każdą grudkę napęczniałą, każde drzewo, każden kamień i chmurę każdą, wszystko ano, co
uwidzi i co poczuje...
Tak ci to i czuła Agata kusztykając z wolna i żrąc spragnionymi oczyma tę ziemię kochaną, tę ziemię
świętą, że szła jak pijana.
Aż dopiero gdy sygnaturka zaświegotała na lipieckim kościele kiej ten ptaszek zwołujący na modlitwę,
ocknęła stara z nagła padając na kolana.
...iżeś swoją świętą przyczyną sprawił, jakom powróciła...
...iżeś, Panie, pokazał miłosierdzie nad sierotą...
Mogła to mówić! kiej łzy jako ten deszcz rzęsisty zalały jej serce i spływały po wynędzniałej twarzy, że
jeno mamrotała cosik, a tak się trzęsła w sobie, że ani weź naleźć różańca, ni tych słów pacierza, które
się rozsuły po duszy palącą rosą, to porwała się z mocą i poszła, pilnie patrząc po polach i powiadając
w głos jakie słowo modlitwy, przypomniane z nagła...
Że zaś dzień był już duży i mgły całkiem spadły, Lipce jawiły się przed nią jakby na dłoni, leżały nieco
w dole nad ogromnym stawem modrzącym się kiej lustro spod białawej a leciuchnej przysłony, obsiadły
wodę kręgiem niskich, szerokich chałup, co jak kumy w sobie wielce podufałe, przysiadły w sadach
jeszcze nagich, dymy kajś niekaj rwały się nad strzechami, gdzie zaś szyby przebłyskiwały w słońcu
albo bieliły wskroś czarniawych sadów świeżo pobielone ściany.
Każdą chałupę mogła już dojrzeć z osobna. Młyn ano, którego bełkotliwy turkot dochodził coraz żywiej,
stał na kraju wsi przy drodze, którą szła, a naprzeciw prawie, na drugim końcu kościół wznosił wysokie,
białe mury wśród drzew olbrzymich i grał oknami i złotym krzyżem na bani, a wpodle niego czerwieniły
się dachówki plebanii. Wokół zaś, jak jeno dojrzeć, stały sinym wiankiem lasy i rozlewały się pola
nieprzejrzane, leżały wsie dalekie, wsie kieby te szare liszki przywarte do ziemi, a w sady pochowane;
drogi kręto powyciągane, kamionki, rzędy drzew przechylonych, piaszczyste wydmy, z rzadka porosłe
jałowcami, i wąska przędza rzeczki, ciekącej połyskliwie i wlewającej się do stawu, między chałupami.
Bliżej zaś, dokoła wsi, wielgachnym kręgiem leżały lipeckie ziemie, pokrajane w pasy, kieby te postawy
zgrzebnego płótna, rozciągnięte pod wzgórza i poćwiartowane na działki. Pola wiły się i wydłużały przy
polach, porozdzielane krętymi miedzami, na których gęsto rozrastały się grusze rozłożyste, górzyły się
kamionki cierniem obrosłe, w złotawym świetle ostro wyrzynały się szare i utytłane kiej ścierki ugory;
to płachty zielonawe ozimin, to zeszłoroczne kartofliska czerniały abo i już latosie podorówki, miejscami
zaś w dołkach siwiały wody i wlekły się kiej to szkliwo roztopione; za młynem rozlewały się łąki rudawe
po których brodziły bociany raz wraz poklekujące, i kapuśniska tak jeszczech pod wodą, że jeno
grzbiety zagonów przemiękłych łyśniły się kiej piskorze, czajki białobrzuszne kołowały nad nimi, a po
rozstajach stróżowały święte drzewa krzyżowe i jensze wyobrażenia Pańskie, zaś nad tym całym
światem, zaklęsłym ździebko w miejscu, kędy wieś przywarła, wisiało rozgorzałe, złotawe słońce,
pobrzmiewały skowronkowe śpiewania, rozlegały się niekiedy od obór tęskliwe ryki bydła, to gęsi
gdziesik pokrzykiwały gęgliwie i leciały rozgłośne wołania ludzkie, a wraz i wiater tchnął lubym, ciepłym
powiewem zgarniając wszystkie te głosy, że ziemia stawała niekiedy w takiej cichości a zadumaniu,
jakoby w tej świętej chwili rodów i poczynań.
Jeno na polach mało gdzie dojrzał robotę, tyle tylko, co zaraz pod wsią gmerało się kilka kobiet
 
rozrzucających nawóz, że ostry, przenikliwie w nozdrzach wiercący zapach płynął smugą całą.
- Zaspały próżniaki czy co, dzień taki wybrany, a na rolę mało kto ciągnie... ziemia aż się prosi pługa! -
mruczała zgorszona.
I aby być bliżej jeszcze zagonów, zlazła z drogi na ścieżkę ciągnącą się za rowem, gdzie już czerwone
rzęsy stokrotek otwierały się do słońca i gęściej zieleniła się trawa.
Juści, że tak pusto było na polach, aże dziw brał! Przecie dobrze baczyła, jako po inne lata w tę porę to
jeno się czerwieniło po zagonach od kiecek i aż się trzęsło od przyśpiewek i wrzasków dzieuszych;
rozumiała też, jako przy takiej pogodzie najwyższy już czas do wywożenia gnojów, do podorówek, do
siewów, a dzisiaj co? Jeden jedyny chłop, którego dojrzała gdziesik w pośrodku pól, siał cosik, szedł
pochylony i zawracał, rozrzucający w półkole jakieś ziarno.
- Musi być, że groch sieje, kiej tak wcześnie... Dominikowej chłopaki, widzi mi się, bo akuratnie tam ich
pola wypadają... A niech wama darzy i plonuje Bóg miłosierny, gospodarze kochane! - szeptała
serdecznie.
Ścieżka była ciężka, nierówna, zawalona świeżymi kretowiskami, kamieniem, a miejscami błotna, ale
nie zwracała na to uwagi wpatrując się z lubością i rozczuleniem w każden zagon, w każde pólko z
osobna.
- Księże żyto, bujne, sielnie się ruszyło!... Prawda kiej wędrowała we świat orał pod nie rolę parobek, a
dobrodziej siedzieli se gdzieś tutaj, baczę dobrze...
I znowu kusztykała wzdychając ciężko i łzawo wlokąc oczyma.
- Cie, Płoszkowe żyto... musi być późne albo i wymiękło ździebko.
Nachyliła się z trudem, dotykając drżącymi, starymi palcami wilgotnych ździebeł i głaszcząc je z
miłością, jakoby te włosy dziecińskie.
- Borynowa pszenica, sielny kawał! Juści!... bo to nie gospodarz pierwszy na Lipce?... ale cosik
przyżółta, musiało ją przemrozić czy co... ciężką zimę tu przeszła... - medytowała spostrzegając po
przypłaszczonych zagonach i wbitych w ziemię, obwalanych mułem źdźbłach ozimin ślady wielkich
śniegów i wód roztopowych.
- Wycierpieli się ludziska niemało, nabiedowali! - westchnęła przysłaniając oczy dłonią, bo naprzeciw od
wsi szły jakieś chłopaki.
- Juścić, co Michał organistów z którymś organiściakiem. Po wielkanocnym spisie do Woli idą, kiej z
tylachnymi koszykami... Juści, że nie kto drugi.
Pochwaliła Boga, gdy nadeszli, rada wielce zagadać z nimi coś niecoś, ale chłopcy odburknęli
pozdrowienie i przeszli prędko, rozgadani ze sobą.
- Dyć od tylich skrzatów, baczę ich, a nie poznali mnie! - Markotność ją przejęła. - Cie! a skąd by i taką
dziadówkę pamiętały! Ale Michał wyrósł galanto, pewnikiem już dobrodziejowi przygrywa na
organach...
Rozmyślała wpatrując się znowu w drogę, że to wyszedł ze wsi Żyd jakiś pchając przed sobą sporego
cielaka.
- A od kogo to kupione? - zagadnęła.
- Od Kłębowej! - odparł mocując się z biało-czerwonym ciołkiem, któren się opierał, zawracał i
pobekiwał żałośnie.
- To ani chybi po granuli... juści... pognała się była jeszcze przed żniwami... a może i po siwej... Sielny
ciołek...
 
Obejrzała się za nim z gospodarską lubością, ale już ich nie było na drodze: ciołek wyrwał się z rąk,
skoczył na pole i podniósłszy ogon rwał ku wsi na przełaj, a Żyd z rozwianym chałatem zabiegał mu
drogę.
- W ogon go pocałuj, a poproś pięknie, to ci wróci... szepnęła z kuntentnością przyglądając się
gonitwie.
- A i na Kłębowych morgach ni żywej duszy! - zauważyła przy tym, ale nie było już czasu na
pomyślunki: wieś była już tak blisko, że poczuła zapach dymów i dojrzała po sadach wietrzące się
pierzyny, to jeno ogarniała oczyma wieś całą i najgłębsza, wdzięczna radość zatrzęsła jej sercem, że to
Jezus pozwolił dożyć tej zwiesny i powraca ją oto do swoich, powraca do rodzonych...
A przeciech mogła zamrzeć zimą między obcymi, chorzała bowiem ciężko, ale Jezus ją powrócił...
Dyć tym ano żywiła duszę przez długą zimę, tym się jeno krzepiła w każdej godzinie i tym się broniła
od mrozów, nędzy i śmierci...
Przysiadła pod krzakami, aby się ździebko przygarnąć, nim wejdzie między chałupy, ale miała to siły,
kiej ją tak rozebrała radość, że każda kosteczka trzęsła się z osobna i serce tłukło się boleśnie niby ten
ptak duszony?
- Są jeszczech dobre i miłosierne ludzie, są... - szeptała opatrując troskliwie torbecki. Jakże, uciułała
sobie tyla, że musi starczyć na pochowek.
Przeciech od dawnych już lat o tym jeno deliberowała i w to całą duszę kładła, że skoro śmierci porę
Pan Jezus spuści, aby się to mogło stać we wsi swojej, w chałupie, na łóżku zasłanym pierzynami, pod
rzędem obrazów, tak jako umierały gospodynie wszystkie. Całe życie zbierała na chwilę oną świętą i
ostatnią.
Miała ci już u Kłębów na górze skrzynię, a w niej pierzynę sporą, poduszki i prześcieradła, i wsypki
nowe, a wszystko czyste, nie używane zgoła, by nie marać, zawsze mieć gotowe, no i że nie było gdzie
rozłożyć tej pościeli. Miała to kiej swoją izbę albo i łóżko? Kątem zawżdy, na barłogu jakim, to w
obórce, jak się zdarzyło i kaj ludzie dobre pozwolili przytulić głowę. Nie cisnęła się ta ona nigdy
naprzód, między możne i władne, nie wyrzekała na dolę, bo wiedząca była dobrze, że wszystko
urządzenie na świecie z woli Bożej pochodzi, a nie zmienić go człowiekowi grzesznemu.
To se jeno tajnie, po cichuśku, przepraszając Boga za pychę, o tym jedynie marzyła, by mieć
gospodarski pochowek - o to jeno prosiła lękliwie...
Nie dziwota więc, że skoro się teraz przywlekła do wsi ostatkami sił, czując, że już ten czas ostatni
przychodzi na nią, to wzięła sobie przypominać, czy aby czego nie przepomniała.
Ale nie, wszystko miała potrzebne - gromnicę niesła z sobą, co ją ano wyprosiła stróżując jakiegoś
umarlaka, i buteleczkę z wodą święconą miała, i nowe kropidło kupiła, i obrazik poświęcany
Częstochowskiej, jaki musi mieć w ręku w skonania godzinie, i te kilkadziesiąt złotych na pochowek... a
może i starczy na mszę świętą przy trumnie, ze światłem i pokropieniem choćby w kruchcie! Juści, że i
myśleć nie śmiała, by ją ksiądz eksportował na cmentarz.
Gdzieby zaś to mogło być!... Nie każden gospodarz dostępuje takiego honoru i szczęścia, a przy tym i
wszystkich pieniędzy na to jedno by nie starczyło!
Westchnęła żałośnie podnosząc się na nogi.
Dziwnie jednak zasłabła, kłuło ją w piersiach, kaszel męczył, że ledwie się mogła ruchać, odpoczywając
co chwila.
- Żeby choć do sianokosów dociągnąć albo i do żniw pierwszych - marzyła, słodko przywierając oczyma
do chałup coraz bliższych.
- A potem już się położę i zamrę ci, Jezu kochany, zamrę... - jakby się tłumaczyła lękliwie z tych
grzesznych nadziei.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin