Beatrice Saubin - Próba nadziei.pdf

(1058 KB) Pobierz
Saubin Béatrice - Próba nadziei PROLOG
Cela śmierci
Pinang, Malezja, 17 czerwca 1982 r.
(iłośno i wyraźnie, sine ira et studio, sędzia Lee odczytuje: Sąd zarządza, aby
oskarżoną Beatrice Saubin przewieziono z sali mpraw do więzienia, a stamtąd
na miejsce egzekucji, gdzie zostanie na niej wykonany wyrok śmierci przez
powieszenie.
Sala sądowa nie drgnęła z miejsca. To ja zniknęłam. Wszystko zastygło. Nawet
publiczność. Przenika mnie lodowate zimno. Dlaczego śmierć?
Nie kojarzę jej sobie (jeszcze nie) z wyobrażeniem stryczka łamiącego moje
kręgi szyjne. Powodującego pęknięcie jajników. Smierc. Zwierzęcy strach, a
potem czysta abstrakcja. Umysł też lodowacieje.
Czy to moja skradziona niewinność została rzucona na pastwę tego sprośnego
tłumu, któremu najwyraźniej sprawia rozkosz moja trupio blada twarz?
Trupio blada. . .
Szczególna chwila. Dzwon, który zapowiada kres każdego życia,
bije każdemu z nas.
Umrę. Oni to powiedzieli. Oni tego chcą. Dlaczego?
Nic już nie istnieje. Totalny koszmar przeżywany na jawie. Bicz grozy, w pełni
uświadomionej.
1
Wszystko zapomniałam. Moje dzieciństwo, Babkę, moje poprzednie życie. I
nawet sąsiadów.
Długi wewnętrzny krzyk niczym ostrze sztyletu, który rani tylko mnie.
Dopiero gdy mnie zamkną na oddziale izolacyjnym dla skazańców, pamięć
powoli wskrzesi tę dwudziestoletnią dziewczynę, która ma być stracona.
Co się stało?
Kiedy?
Gdzie?
Dzieciństwo. Mrok
Romilly-sur-Seine. 7 września 1959 r.
Otwieram na Babkę i świat — taki brzydki za tą ścianą — duże brązowe oczy
podobne do oczu Josette, mojej matki.
7 września 1966. Kończę siedem lat. Jest bardzo ciepło. Siedzę na stopniach
ganku z książką na kolanach. Pustka niedzielnego popołudnia. Cisza. Słychać
tylko przytłumione dźwięki tranzystorów. Jakiś samochód zatrzymuje się tuż
koło mnie. Ledwo poznaję moją matkę. Jak ją nazwać? Nie mogę się do niej
zwracać mamo ani Josette, ani proszę pani. Nie mogę, nic nie mogę. Więc
milczę, a przecież serce wyrywa mi się z piersi. To ona; rozpoznaję jej
charakterystyczną twarz ze starannym makijażem, jej czarne, błyszczące od
lakieru włosy. Obcisłe spodnie z mieniącego się materiału, czerwony sweter
podkreślają jej figurę. Pasek ze złotego łańcuszka jest dobrany do biżuterii. Idzie
pewnym krokiem, na bardzo wysokich obcasach. Na jej przegubach pobrzękują
takie same łańcuszki jak wokół talii. Podchodzi do mnie trzymając dużą paczkę
przewiązaną różową wstążeczką: to prezent dla mnie.
Pochyla się; ciężki zapach konwalii, bzu, nie wiem czego, unosi się wokół tej
niezwykle pięknej kobiety, której paznokcie są pomalowane na
jaskrawoczerwony kolor. Muska moje policzki, zasłaniając się tą wielką paczką
„Wszystkiego najlepszego,
11
Beatrice!" — byle tylko nie przytulić mnie do siebie, i unika mojego wzroku,
którym uparcie się w nią wpatruję.
— Wchodzę na górę! — woła do swojej matki.
Wbie ga po schodach jak strzała, nie czeka na mnie, nie bierze za rękę.
Przerażona, spieszę za nią. Drzwi zamykają się z trzaskiem. Natychmiast Babka
i ona przybierają kłótliwy ton, który jak natrętna muzyka towarzyszy mi przez
całe dzieciństwo.
— Zostawiłaś mi ją na karku!
— Nigdy mnie nie rozumiałaś — złości się moja matka. — Chciałaś, żebym
zgniła w Romilly, wymyślałaś mi, kiedy się wybierałam na potańcówkę albo
jakiś chłopak po mnie przychodził!
— Aha! Aha! Widzisz, do czego cię doprowadziło szlajanie się po zabawach,
uganianie się za tymi świntuchami!
Zachowałaś się jak kurwa. I tyle. Zresztą wyglądasz jak kurwa. I jak kurwa
podrzuciłaś mi bachora...
Zatykam sobie uszy. W piersiach wzbiera mi gwałtowny szloch. Scenariusz tych
dzikich awantur, których jestem przyczyną, się nie zmienia.
Nawet nie rozpakowuję prezentu. Babka gniewnie rozerwie sznurki. Lalka, lalka
w ubranku z aksamitu i różowej tafty, otwiera i zamyka oczy, i mówi „mamo".
Josette się ulotniła. Trzasnęły drzwiczki samochodu. Ulica znów opustoszała.
Moje serce także. Rzuciłam z impetem lalką o ścianę, rozbijając jej głowę.
Babka znów krzyczała. Wtedy wybuchłam płaczem, tym gwałtowniejszym, że
wiedziałam, iż Josette nie pojawi się przynajmniej do moich następnych urodzin.
Przez całą noc będę o niej śnić, trzymając w objęciach strzępy lalki. Potłuczona
lalka... czy to może moja matka, czy może ja, czy Babka w dawnych czasach,
gdy była młoda i nosiła w swoim łonie Josette? Matki zarazem nienawidzę i
marzę o niej. Nienawidzę za to, że mnie porzuciła. Dlaczego nie porwałaś mnie
w ramiona i nie zaniosłaś do tego samochodu, który czekał i odjechał? Dokąd
odjechał?
Zaszywam się w najciemniejszym kącie pokoju. Nie zapalam światła. Gdzie
mieszka Josette — moja matka? Nie mam pojęcia. Nic mi nie mówią. Tylko
krzyczą na mnie.
Cisza zamyka się nade mną jak klatka.
Mam tylko lalkę z rozbitą głową, jedyną pamiątkę moich siódmych urodzin.
Czas leci. Z czarnymi dziurami, krótkimi okresami zapomnienia. Na szczęście
odkrywam doskonałą ucieczkę: lekturę. Uczę się szybko i dobrze. Podoba mi się
szkoła. Nauczycielka pozwala mi wypożyczać książki z biblioteki. U
Babki poza fotokomiksami nie ma żadnych książek; przynoszę je ze szkoły,
coraz więcej, i pogrążam się z rozkoszą w lekturze. Kształtuje się moja wolność
wewnętrzna: tkwię nadal w tych miejscach, których nie cierpię, ale wymykam
się z nich. Wyrywam się z tej szarej codzienności, która na pewno usidliła
Josette. Ona nic nie czytała oprócz tych bzdurnych powieścideł w odcinkach,
które ją tak upajały, że uciekała do knajp, do swoich prymitywnych bohaterów.
Najbardziej pociągają mnie opisy podróży. Przepadam za Baśniami Andersena,
zwłaszcza Małą syrenką. Czy kiedyś zobaczę magiczne oceany, różnobarwne
kwiaty, błyszczące w słońcu gładkie skały? Czy i ja doznam olśnienia na widok
wielkich okrętów, piany morskiej i czy spotkam księcia z bajki, który mnie
zabierze gdzieś daleko? Płaczę rzewnie nad Dziewczynką z zapałkami; bo czy
bez Babki i jej ubogiego domu nie umierałabym z zimna i z głodu pod oknami
obcych ludzi?
Na Boże Narodzenie Babka kupuje choinkę, przystraja ją trzema girlandami,
paroma bombkami. Nie zostałam ochrzczona i nie chodzimy do kościoła. Ani
żłobka, ani pasterki. Jest za to indyk z kasztanami, którego będziemy jadły przez
tydzień wciąż na nowo podgrzewanego.
Raz jeden Josette zjawiła się na Gwiazdkę.
Obserwuję ją skrycie jak złe bóstwo, na które nie mam żadnego wpływu. Jeszcze
nie zdążyłyśmy skosztować ciasta świątecznego i wypić szampana, które ona
przyniosła, gdy około północy wybuchła sprzeczka. Nad moją głową świszczą
słowa matki i córki. Już nie rozróżniam, kto komu wymyśla, kim jest jedna, kim
jest druga...
Niemal odczułam ulgę, gdy matka nagle wyszła z mieszkania. Babka osunęła się
na krzesło, uderzyła czołem w ceratę i głośno
3
zaszlochała, wycierając ścierką oczy. Josette wymknęła się nie całując mnie, nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin