Susan Howatch - Cashelmara - cz. 5-6.pdf

(1185 KB) Pobierz
5825921 UNPDF
Susan Howatch
5825921.001.png
Część piąta
Maxwell Drummond
Ambicja 1884 1887
[Roger Mortimer był\ pełen determinacji,
ambitny [...] bez skrupułów [...] cieszył się sławą za brawurę [...]
umiejętność postępowania z kobietami [...]
wydaje,się, że posiadał wszelkie instynkty współczesnego gangstera...
Thomas Costain, Trzech Edwardów
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I
Odeszła od niego.
Odeszła od męża, zostawiła dom i porzuciła nawet dzieci. Oczywiście
miała jakiś plan odzyskania ich później, ale kiedy zrozumiała, że
MacGowan nigdy nie pozwoli jej wyjechać z czwórką dzieci czepiających
się spódnic, wyruszyła do Ameryki sama.
Ja już tam byłem, czekałem na nią. Nigdy nie zapomnę tego czekania.
Przez całe tamto lato czekałem i przez całą jesień, aż do zimy. Czekałem
tak, aż wydało mi się, że zostanę tu już na zawsze, uwięziony w tym
piekielnym mieście, w którym z całą pewnością było goręcej niż w piekle.
Koszula kleiła się do pleców już o ósmej rano, a noce były tak duszne, że
łatwiej było wyzionąć ducha niż spać. Sądziłem, że przeszedłszy przez
więzienie hrabstwa Galway, wiem już wszystko o czekaniu—Jezu, ta cela
w Galway! — ale tak naprawdę nie wiedziałem nic, dopóki razem
z imigrantami nie zostałem wyrzucony z tego statku w Nowym Jorku
w czerwcu 1884 roku.
Sporo musiałem się nauczyć, ale uczyłem się szybko, a przez cały ten
czas czekałem — żeby Sara przemknęła się przez sieci MacGowana, żeby
lody na rzece Hudson ruszyły, żeby jej luksusowy statek wpłynął do portu
nowojorskiego. Czekałem, aż w końcu nie potrafiłem sobie wyobrazić
chwili, kiedy już nie będę musiał czekać. A gdy wreszcie ta chwila
nadeszła, nie musiałem już dłużej czekać. Poszedłem na nabrzeże
i ujrzałem jej luksusowy statek wchodzący do portu. Zdało mi się, że to
tylko sen. Rzeczywiście mógłbym przysiąc, że to był sen, gdyby od
błękitnej rzeki nie zalatywał ranie taki fetor i gdyby od hałasu nabrzeża
nie bolały mnie uszy. To miasto było nieprawdopodobne. Było miejscem
nienormalnym — bezpańskim, rozwrzeszczanym, swobodnym we wszy­
stkim i dla każdego, koszmarną wyprawą do czyśćca. „Dobry Boże
— zwykłem się modlić — uchroń mnie od zła, niebezpieczeństwa i całego
miasta Nowy Jork. Amen."
Zaczęli schodzić pomostem, bardzo eleganckim, białym i błysz­
czącym. Oficerowie w mundurach ze złotymi galonami skłaniali głowy
i trzaskali obcasami przed wytwornymi pasażerami, a ja czekałem,
427
wytężając wzrok, aby ją dojrzeć. Bolała mnie szyja, zaciskałem pięści,
w ustach czułem pustynną suchość. Czekałem i czekałem, aż nagle, jak
cud, objawiła się.
Wtedy oszalałem. Rozpychałem się łokciami przez tłum — Nowy Jork
przynajmniej tego mnie nauczył. Usłyszałem, jak ktoś powiedział:
„Chryste, jeszcze jeden pijany Irlandczyk!" —ponieważ w tym mieście
panują straszliwe uprzedzenia, co przy tak wielu narodowościach kot­
łujących się u stóp drabiny fortuny powinno być w pełni zrozumiałe. Nie
obchodziły mnie jednak potwarze, nie obchodziło mnie nic, pragnąłem
tylko dostać się do Sary przed tym jej nadętym braciszkiem, który
zgarnąłby mi ją sprzed nosa do swego marnego pałacyku. Zobaczyłem
Charlesa Mariotta i jego pachołków przecierających dla niego ścieżkę
w tłumie. Dostrzegł mnie, ponieważ wzdrygnął się, jakby zobaczył wesz.
S otarłem jednak do pomostu przed nim, pokonałem go — i ja pierwszy
II
Moi wrogowie twierdzą, że jestem zwykłym zbrodniarzem i dziesię­
cioletni wyrok powinienem odsiedzieć co do dnia; nawet moja żona
Eileen, która nigdy nie przeczyła, że mnie skazano niesprawiedliwie,
prawdopodobnie wciąż powtarza naszym dzieciom, że w niczym nie
jestem lepszy od wieśniaka i nigdy nie otrzymałem porządnego wykształ­
cenia. Ale to wszystko kłamstwa, ponieważ chodziłem do najlepszej
szkoły wiejskiej na zachód od Shannon — w każdym razie nazywaliśmy ją
szkołą wiejską, gdyż mieściła się w tej samej stodole co za starych złych
czasów, kiedy anglosascy tyrani zabronili Irlandczykom pobierać nauki
katolickie. W rzeczywistości jedhak była ona czymś więcej niż zwykłą
szkółką wiejską, a jej sława rozciągała się aż po Clonbur i Cong. Poza tym
zanim jeszcze poszedłem do szkoły, ojciec nauczył mnie czytać i pisać.
Ojciec pochodził z Ułsteru i do Connaught przyjechał tylko dlatego, że
był najmłodszym z dziewiątki rodzeństwa i w domu jego ojca niedaleko
Donaghadee nie było dla niego ziemi. Teraz moi wrogowie mówią, że był
lałem powitać Sarę z powrotem w tym jej jak piekło śmierdzącym
rojnym mieście. Pędziła po kładce pomostu, potykając się z pośpiechu,
a ja pędziłem ku niej, i wszystko co najgorsze poszło w niepamięć
— wygnanie, czekanie i dręcząca tęsknota, która noc w noc zalewała mnie
potem. Złapałem ją tak gorączkowo, że tylko cudem nie wpadliśmy do
wody, a wszystko, co pamiętałem, gdy przywarłem do niej całym ciałem,
to widok lorda de Salisa przysięgającego w sądzie w dniu, w którym
skazano mnie na więzienie, że pobiłem jego kochanka i okłamałem żonę
czy zrobiłem inne takie świństwa, które okryją mnie hańbą aż po grób.
Szkotem, lecz to też jest kłamstwo; ludzie z Connaught mówią tak
o każdym z Ulsteru, ale powszechnie wiadomo, że w przeszłości
Drummondowie byli biskupami w hrabstwie Fermanagh, a rodzina
mojej matki, 0'Malleyowie, to potomkowie samej królowej Grace
0'Malley, cieszącej się wiekopomną sławą i chwałą.
Jestem więc Irlandczykiem z krwi i kości, a co do mojego imienia,
przez wszystkich mylnie uważanego za anglosaskie, to mogę tylko
powiedzieć, że otrzymałem je po dobrym przyjacielu mojego ojca, który
może i był potomkiem szkockich heretyków, ale musiał być dobrym
katolikiem, ponieważ ojciec nigdy nie dalby mi imienia po czarnym
protestancie. Poza tym mnie się podoba. Dobrze brzmi i dodaje mi
pewności siebie, której być może nie miałbym, gdybym nazywał się
Paddy Murphy. Kiedy zalecaliśmy się do siebie, Eileen powiedziała mi,
że brzmi jak imię dżentelmena. Zapamiętałem to na zawsze. Prawdą jest,
że urodziłem się na skromnej farmie w Connaught, lecz otrzymałem imię
dżentelmena.
Ta farma zresztą nie była taka znowu skromna. Eileen twierdziła, że
tak, ale było to zawsze najlepsze gospodarstwo w dolinie, odkąd mój
ojciec wżenił się dobrze w rodzinę 0'Malleyów i zaczął się zaharowywać,
uprawiając pszenicę i owies, miast zadowalać się tylko kartoflami.
Mieliśmy dwadzieścia pięć akrów ornej ziemi i tyle samo trzęsawisk,
a z tych gruntów ornych dziesięć było pod uprawą, resztę zaś zarastała
trawa. Teren na pastwiskach był zbyt nierówny i za stromy na jakąkol­
wiek uprawę, odpowiadał jednak owcom, a i krowy jakoś tam sobie
radziły. W zimie krowy schodziły na dół, na trzęsawisko, i wyciągały
czarne pędy, które miały białe soczyste korzenie długie na ponad sześć
cali — przypuszczam, że wtedy odżywiały się lepiej niż na trawie.
Z trzęsawiska był także inny pożytek — dostarczało mi wrzosów na
podściółkę dla osła i sutego zapasu opału; zawsze zgodzę się z tymi, którzy
twierdzą, że odrobina trzęsawiska to wspaniała rzecz dla mądrego
farmera.
W starych czasach czynsz, który płaciliśmy, wynosił dwadzieścia
sześć funtów (funt za każdy akr ziemi ornej i funt za trzęsawiska), lecz
po klęsce głodu stary lord de Salis wyróżnił mojego ojca specjalną
darowizną ziemi z obniżonym czynszem. Była to długoletnia dzier­
żawa, co znaczyło, że ziemie są jakby nasze przez następne pięćdzie­
siąt lat. Przestaliśmy być zwykłymi dzierżawcami — to było jak cud.
Wciąż jeszcze pamiętam moją matkę roniącą łzy radości i ojca trium­
fującego z butelką samogonu i wychwalającego pod niebiosa lorda
de Salisa.
Żyliśmy zatem dobrze, mieliśmy w domu nawet książki, a lady de
Salis (druga żona starego) wstępowała do nas regularnie. Byliśmy
szacownym rodem, może nie tak świetnym, jak by chciała Eileen, ale
świetniejszym niż jakakolwiek inna rodzina majątku
.
429
Zgłoś jeśli naruszono regulamin