DEAN R. KOONTZ Opiekunowie Przelozyl: MIROSLAW KOSCIUK Tytul oryginalu: WATCHERSData wydania oryginalnego: 1987 Data wydania polskiego: 1993 Ksiazke te poswiecam Lenartowi Sane, Ktory jest nie tylko najlepszy w tym, co robi, Ale rowniez niezwykle sympatyczny. A takze Elizabeth Sane, Ktora jest rownie czarujaca jak jej maz. Czesc pierwsza KRUSZENIE PRZESZLOSCI Przeszlosc to nic innego jak poczatek poczatku i wszystko, co jesti bylo, stanowi tylko brzask switania. H.G. Wells Spotkanie dwoch osobowosci przypomina kontakt dwoch substancji chemicznych: jezeli nastapi jakakolwiek reakcja, obie ulegajazmianie. C.G. Jung I 1 W dniu swych trzydziestych szostych urodzin, osiemnastego maja, Travis Cornell wstal o piatej rano. Ubral sie w dzinsy i bawelniana koszule z dlugimi rekawami w niebieska krate, na nogi nalozyl mocne buty do pieszej wedrowki. Wsiadl do polciezarowki przed swym domem w Santa Barbara i ruszyl w strone Santiago Canyon, drogi biegnacej przez tereny rolnicze, ciagnace sie wzdluz wschodnich obrzezy Orange County, na poludnie od Los Angeles. Zabral ze soba jedynie paczke ciastek, duzy pojemnik z napojem pomaranczowym oraz nabity rewolwer Smith and Wesson, kaliber 38 Chiefs Special.Podczas dwuipolgodzinnej podrozy ani razu nie wlaczyl radia. Nie nucil, nie gwizdal ani nie spiewal pod nosem, jak zazwyczaj czynia ludzie samotni. Po prawej stronie przez jakis czas mogl ogladac Pacyfik. W poblizu horyzontu ocean mial ciemna barwe, wydawal sie twardy i zimny niczym skala, ale przy brzegu poranne swiatlo zdobilo jego powierzchnie jasnymi plamami w kolorach mosiadzu i rozu. Nawet na chwile widok morza, ktore blask slonca przyozdobil wspaniale tysiacami cekinow, nie wzbudzil w Travisie uczucia zachwytu. Byl szczuplym, muskularnym mezczyzna o gleboko osadzonych ciemnobrazowych oczach i tej samej barwy wlosach. Mial waska twarz, patrycjuszowski nos, wystajace kosci policzkowe oraz ostro zakonczony podbrodek. Ascetyczne rysy pasowalyby znakomicie do jakiegos mnicha z zakonu, w ktorym wciaz jeszcze wierzono w zbawienne skutki samobiczowania i moznosc oczyszczenia duszy poprzez cierpienie. On sam zreszta niemalo juz w zyciu wycierpial. A przeciez ta twarz potrafila byc mila, ciepla i otwarta, jej usmiech czarowal kobiety. Ale to bylo kiedys. Juz od dawna sie nie usmiechal. Ciastka, napoj i rewolwer wlozyl do malego zielonego plecaka z nylonu, ktory lezal teraz na fotelu obok. Od czasu do czasu posylal spojrzenie w jego strone, jakby poprzez tkanine potrafil dojrzec naladowana bron. Z Santiago Canyon Road skrecil na wezsza szose, ktora wkrotce przeszla w fatalna droge gruntowa. Kilka minut po wpol do dziewiatej zaparkowal swoj czerwony woz na poboczu, w cieniu galezi rozlozystego swierka. Zarzucil plecak na ramiona, po czym ruszyl w kierunku podnoza gor Santa Ana. Od dziecinstwa znal tutaj kazde zbocze, doline, grzbiet czy waski parow. Jego ojciec mial kamienny domek w gornej czesci kanionu Holy Jim, polozonego najdalej sposrod wszystkich zamieszkanych kanionow, totez Travis calymi tygodniami przemierzal dzikie tereny w promieniu wielu mil od chaty. Uwielbial te dzikie kaniony. W czasach jego dziecinstwa okoliczne lasy zamieszkiwaly czarne niedzwiedzie; dzis nie bylo juz po nich sladu. Spotykalo sie tu jednak jeszcze zwierzyne plowa, choc rowniez nie tak czesto jak przed dwudziestu laty. Na szczescie krajobraz nie utracil nic ze swej urody: wspaniale faldy tektoniczne i glazy narzutowe, oszalamiajace swa bujnoscia krzewy i drzewa pozostaly takie jak dawniej; w wielu miejscach droga biegla pod prawdziwymi baldachimami kalifornijskich debow i sykomor. Co jakis czas mijal chaty stojace samotnie lub cale ich skupiska. Czesc mieszkancow kanionu stanowili osobnicy przekonani, ze zbliza sie kres cywilizacji, ktorzy szukali przed nim schronienia w tej gluszy, nie majac dosc odwagi, by udac sie w miejsca jeszcze bardziej odludne. Wiekszosc tworzyli jednak zwyczajni ludzie, ktorym obrzydl zgielk nowoczesnego zycia i ktorzy woleli mieszkac tutaj pomimo braku instalacji sanitarnych czy elektrycznosci. Chociaz owe kaniony polozone byly w znacznej odleglosci od osrodkow miejskich, juz wkrotce mogly do nich dotrzec szybko rozrastajace sie przedmiescia. Wewnatrz kola o promieniu stu mil, w przenikajacych sie nawzajem okregach Orange i Los Angeles, ktorych rozwoju nic nie bylo w stanie pohamowac, zylo bowiem prawie dziesiec milionow ludzi. W tej chwili jednak te nie tknieta przez nowoczesna cywilizacje ziemie zalewaly promienie krystalicznego swiatla i w jego blasku wszystko wydawalo sie czyste i dzikie. Dotarlszy do pozbawionego drzew grzbietu wzniesienia, gdzie rozwijajaca sie podczas krotkiej pory deszczowej trawa zdazyla juz wyschnac i zbrazowiec, Travis przysiadl na szerokiej plycie skalnej, po czym sciagnal z grzbietu plecak. Dlugi na piec stop grzechotnik wygrzewal sie na odlamku skaly oddalonym o jakies piecdziesiat stop. Waz uniosl odrazajaca, kanciasta glowe i obrzucil go uwaznym spojrzeniem. Bedac chlopcem zabil posrod tych wzgorz dziesiatki grzechotnikow. Wydobyl z plecaka rewolwer, po czym podniosl sie ze skaly. Postapil kilka krokow w strone gada. Grzechotnik wyciagnal glowe jeszcze wyzej, ani na chwile nie spuszczajac zen oczu. Travis zrobil jeszcze dwa kroki i przyjal postawe strzelecka, z obiema dlonmi zacisnietymi na kolbie broni. Waz zaczal zwijac cialo. Wkrotce uswiadomi sobie, ze nie zdola uderzyc z takiej odleglosci i wowczas sprobuje ucieczki. Choc Travis byl pewien, ze trafi w tak latwy cel, poczul ze zdumieniem, ze nie bedzie w stanie nacisnac na spust. Przybyl do tych wzgorz nie tylko po to, by przypomniec sobie czasy, gdy cieszyl sie zyciem, ale takze po to, by zabijac weze, jesli tylko je napotka. Ostatnio, doznajac ciagle napadow depresji i frustracji na przemian, wywolanych samotnoscia oraz poczuciem bezsensu wlasnej egzystencji, mial nerwy napiete niczym cieciwa kuszy. Musial sie rozladowac w jakims gwaltownym dzialaniu, a zabicie paru wezy - akt, ktory nikomu nie mial przyniesc szkody - wydawalo sie doskonala recepta na dolegliwosci. Tymczasem, wpatrujac sie w weza doszedl do wniosku, ze jego wlasne istnienie jest czyms mniej sensownym niz zycie tego gada; grzechotnik zajmowal wlasciwa sobie ekologiczna nisze i prawdopodobnie czerpal z tego o wiele wiecej radosci niz Travis. Reka zaczela mu drzec, a rewolwer co chwila zsuwal sie z celu. Nie potrafil znalezc w sobie dosc sily, aby wystrzelic, totez w koncu opuscil bron i wrocil do skaly, na ktorej zostawil plecak. Waz byl najwyrazniej pokojowo usposobiony, gdyz przytknal glowe do powierzchni glazu, ponownie popadajac w odretwienie. Travis rozerwal opakowanie ciastek. Byly przysmakiem jego dziecinstwa, ale nie probowal ich juz od pietnastu lat. Smakowaly niemal tak dobrze, jak to zapamietal. Popil je napojem z pojemnika, lecz tym razem spotkalo go rozczarowanie. Plyn byl zdecydowanie zbyt slodki dla jego doroslego podniebienia. Przyszlo mu na mysl, ze niewinnosc, entuzjazm, radosci i zarlocznosc mlodosci mozna wydobyc z glebi pamieci, lecz zapewne nigdy nie da sie ich w pelni przezyc powtornie. Zarzucil plecak ponownie na ramiona i pozostawiajac za soba plawiacego sie w sloncu grzechotnika, zaczal schodzic poludniowym zboczem w obszar cienia rzucanego przez drzewa rosnace u wylotu kanionu. Dotarlszy do nachylonego w kierunku zachodnim mrocznego dna kanionu, skrecil na sciezke wydeptana przez jelenie. Kilka minut pozniej, przeszedlszy pomiedzy dwiema okazalymi kalifornijskimi sykomorami, ktorych pochylone ku sobie pnie tworzyly jakby sklepione przejscie, wkroczyl na niewielka zalana sloncem polane. Po drugiej stronie przesieki opadajaca lagodnie w dol sciezka niknela z powrotem w gestwinie swierkow, laurowcow i sykomor. Kiedy tak stal na skraju slonecznej plamy, mogl stad dojrzec tylko niewielki odcinek biegnacego wsrod zaskakujaco gestych ciemnosci szlaku. Tra vis zamierzal wlasnie wkroczyc w obszar cienia, gdy spomiedzy suchych zarosli po prawej wypadl zadyszany pies i skierowal sie prosto ku niemu. Sadzac z wygladu, byl to rasowy zlocisty retriever. Mogl miec najwyzej okolo roku, bo chociaz rozmiarami przypominal dorosle zwierze, pozostalo mu jeszcze cos ze zwawosci szczeniaka. Gesta siersc byla zmierzwiona i mokra, poprzetykana kawalkami galezi i lisci. Pies zatrzymal sie na wprost Travisa, przysiadl, przekrzywil glowe, a nastepnie popatrzyl na niego bardzo przyjaznie. Choc niezwykle brudny, retriever sprawial sympatyczne wrazenie. Tra vis pochylil sie, poklepal go po glowie, podrapal za uszami. Byl prawie pewien, ze lada moment wyloni sie z zarosli zasapany i wsciekly wlasciciel czworonoga, jednak nie pojawil sie nikt. Zwierze nie mialo ani obrozy, ani zadnego znaczka. -Z pewnoscia nie jestes dzikim psem, prawda, chlopie? Retriever parsknal. -Nie, jestes zbyt przyjazny, zeby byc dzikim. I raczej sie nie zgubiles, co? W odpowiedzi pies obwachal mu reke. Na jego prawym uchu Travis dostrzegl ciemna plame zaschnietej krwi. Swieza krew widac bylo na przednich lapach, jak gdyby zwierze, wedrujac dlugo przez skalisty teren, pozdzieralo z nich sobie skore. -Wyglada na to, ze miales, bracie, ciezka podroz. Pies zaskomlal cicho, jakby zgadzajac sie ze slowami Travisa. Nadal gladzil retrievera po grzbiecie i drapal go za uszami. Po paru minutach przylapal sie na tym, ze spodziewa sie po nim czegos, czego czworonog z pewnoscia nie byl w stanie mu dac; ze dzieki niemu odnajdzie sens zycia, uwolni sie od poczucia rozpaczy. -Ruszaj w swoja strone. - Poklepal go lekko po boku, podniosl sie i rozprostowal kosci. Pies nie ruszyl sie z miejsca. Wyminal go i ruszyl przed siebie tonaca w mroku sciezka. Retriever szybko obiegl go dokola i zastapil mu droge. - Odsun sie, chlopie. Zwierze obnazylo zeby, a z glebi jego gardla dobiegl ostrzegawczy, niski pomruk. Tra vis zmarszczyl czolo....
majkelman1