Reavis Cheryl - Zostań moją mamą.pdf

(353 KB) Pobierz
160348680 UNPDF
Cheryl Reavis
Zostań moją mamą
160348680.002.png
Rozdział 1
Szeptanie.
Ktoś szeptał – i nie był to sen. Okno w sypialni było lekko uchylone i Jessica
Markham wyraźnie słyszała dochodzący z zewnątrz głos. Choć nie potrafiła
rozróżnić poszczególnych słów, wiedziała, że to ludzki głos. Nie szum wiatru,
odgłos przejeżdżającego samochodu czy cokolwiek innego.
Otworzyła oczy, szept ustał. Usiadła i zerknęła na zegarek. Była szósta
trzydzieści rano. Kto mógł być na werandzie jej domu o tej porze?
Wstała z łóżka i, uważnie nasłuchując, boso ruszyła długim korytarzem do
drzwi wejściowych. Żałowała, że nie ma przy sobie broni, którą, zdaniem jej
kolegów z banku, powinna posiadać każda mieszkająca samotnie kobieta. W
dużym mieście wydawało się jej to oczywiste, ale przecież nie tu, w Silk Hope,
małej mieścinie na skrzyżowaniu dwóch dróg, na płaskowyżu Piedmont w
Północnej Karolinie. Wszelkie przestępstwa były tu bardzo rzadkie i głównie ten
fakt nakłonił ją do powrotu. To chyba ironia losu, pomyślała. Póki mieszkała w
dużym mieście, stale trzymała w zasięgu ręki mały, automatyczny pistolet i nigdy
nie musiała z niego korzystać. Teraz, gdy wróciła do domu i czuła się na tyle
bezpieczna, by go sprzedać, ktoś kręcił się w pobliżu.
Było już niemal widno. Od starego, zniszczonego parkietu w przedpokoju bił
nieprzyjemny chłód. Widziała, jak w dużym staroświeckim salonie wiatr
wybrzusza koronkową firankę. Ubiegłej nocy było tak parno i gorąco, że
postanowiła zostawić uchylone okna. Teraz jednak, nad ranem, najchętniej
rozpaliłaby w kominku. Jej matka nazywała taką pogodę „jeżynową zimą”. To
właśnie w porze kwitnienia jeżyn, w maju, często zdarzały się takie gwałtowne
ochłodzenia.
Zastanawiała się, jak zimno mogło być tej nocy. Czy na tyle, by zaszkodzić
brzoskwiniom? Szybko odsunęła od siebie tę myśl. Nie było już powodu, dla
którego miałaby interesować się brzoskwiniami.
Podeszła do drzwi wejściowych i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Nie mogła
niczego dostrzec. Może był to jednak tylko sen? Przez kilka chwil nasłuchiwała, po
czym ostrożnie otworzyła wypaczone, skrzypiące drzwi. Nie miała najmniejszego
zamiaru spędzić reszty poranka niepokojąc się z powodu czegoś, co być może tylko
jej się przyśniło. Drugie drzwi były tylko przymknięte, więc szybko przekręciła
zasuwkę, zanim przez siatkę dokładnie zlustrowała werandę.
160348680.003.png
Pusto.
Spojrzała w dół. Tuż przy drzwiach migotał w podmuchach chłodnego wiatru
płomień małej, białej świecy. Po chwili dostrzegła drugą świeczkę, tuż obok
czegoś, co wyglądało na małą kupkę liści, orzechów i jakichś długich patyków.
Bacznie popatrzyła na duży dziedziniec przed domem i na kępę krzewów
rosnących między domem a drogą. Również tam nie zaobserwowała najmniejszego
ruchu. Z bijącym sercem szybko zamknęła drzwi.
Kto robił jej coś takiego? Nie miała żadnych wrogów. Odebrała wychowanie
typowe dla mieszkańców Południa: okazywała szacunek starszym, była miła dla
małych dzieci i zwierząt. Zresztą mieszkała tu za krótko, by zdążyć kogokolwiek
obrazić.
Przymknęła oczy i gorączkowo zastanawiała się, co robić. Potrzebowała czyjejś
pomocy, a jedyną osobą, która przychodziła jej do głowy, był Jacob. Tyle, że
właśnie jego nie mogła poprosić o pomoc. A raczej nie chciała. Gwałtowne
zerwanie ich ledwie pączkującego romansu nastąpiło cztery miesiące temu, i to
wyłącznie z jego winy. Do tej pory nie wiedziała, co było tego przyczyną. Coś, co
powiedziała? Jakaś niemiła cecha charakteru, którą nieopatrznie przed nim
odkryła? Wyglądało na to, że się polubili. W każdym razie ona bardzo go polubiła,
tak jak i jego syna, Thomasa. Aż tu nagle, z minuty na minutę, została sama, nie
znając nawet wytłumaczenia takiej sytuacji. Ostatnie słowa, jakie od niego
usłyszała, to „zadzwonię do ciebie”. Ze swoim doświadczeniem powinna wiedzieć,
że była to jedynie zdawkowa formułka rzucona na pożegnanie. Pusty gest ze strony
mężczyzny, który pragnie jak najszybciej uwolnić się od krepującego go związku.
Była na tyle głupia, że początkowo uwierzyła mu i gdy przez kilka dni nie dzwonił,
odezwała się pierwsza. Wciąż jeszcze skręcała się na wspomnienie tej rozmowy.
Jacob był niezwykle chłodny i potraktował ją z dystansem. Dopiero wtedy dotarło
do niej, że została wystawiona do wiatru.
Problem polegał jedynie na tym, że bardzo za nim tęskniła. Brakowało jej
wspólnych zimowych spacerów po sadach, które pielęgnował co roku z takim
poświęceniem. Brakowało jej dyskusji o uprawie brzoskwiń i problemach
związanych z wychowywaniem jego dorastającego syna. Zresztą zarówno o
jednym, jak i o drugim miała jedynie mgliste pojecie. Brakowało jej wzajemnych
przekomarzań, które czyniły flirt tak interesującym. I pocałunków. A raczej tego
jedynego, jakim ją obdarzył podczas ich ostatniego spotkania. Wciąż miała w
pamięci tamtą gwiaździstą, styczniową, zimną noc, żar jego ciała i rąk. Wciąż czuła
słodycz ust Jacoba i zapach jego skóry.
160348680.004.png
Kogo chcę oszukać? – spytała sama siebie.
Próbowała zapomnieć o przeszłości, usunąć ją na bok... Na próżno. Minęło
osiemnaście lat, odkąd wyjechała z Silk Hope. Uczyła się w college’u „na
Północy”, jak określiłaby to miejscowa społeczność. Po ukończeniu szkoły nie
wróciła już do domu. Dostała dobrą pracę. Spotykała mnóstwo interesujących
ludzi, również mężczyzn, z których kilku było jej kochankami. Żadnego z nich nie
zdecydowała się jednak poślubić. Zajmowała się sprzedażą papierów
wartościowych i udziałów w nieruchomościach. Osiągnęła taki etap w życiu, w
którym nie liczyła już na zamążpójście. Nie spodziewała się zresztą, iż
kiedykolwiek powróci w rodzinne strony. Dopiero kiedy jej brat – podróżnik –
zaczaj przebąkiwać o sprzedaży ich rodzinnego domu, gdyż miał kłopoty z jego
wynajmowaniem, poczuła, że nie chce odcinać się od swych korzeni.
Miała dosyć świata finansów, rządzącego się własnymi, bezwzględnymi
prawami, i życia z bronią pod poduszką. Świadomość, że gdzieś tam, w Silk Hope,
czeka na nią rodzinne gniazdo, w którym dorastała, marzyła i budowała plany na
przyszłość, dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Zmęczona i wewnętrznie wypalona, zdecydowała się kupić stary dom,
położony wśród mirtu i pekanowych drzew. Wróciła w rodzinne strony i – o dziwo
– była z tego bardzo zadowolona. Podjęła spokojną pracę jako doradca do spraw
inwestycji kapitałowych banku w pobliskim Siler City i tam też poznała Jacoba
Brennera.
Był jednym z klientów banku, ale też wyjątkowym – hodowcą brzoskwiń.
Mimo że przez te wszystkie lata z dala od domu nie brak jej było kontaktów z
mężczyznami, w tym z tak zwanymi ludźmi sukcesu, nigdy nie odczuwała wobec
żadnego z nich tego, co czuła wobec Jacoba Brennera. Uśmiechnęła się do siebie.
Jacob i jego brzoskwinie. Wszyscy w Silk Hope i okolicy wiedzieli, że prawdziwe
pieniądze leżą w hodowli drobiu. On zupełnie o to nie dbał, nie znosił kurczaków.
Kochał natomiast widok kwitnącego wiosną sadu owocowego i dorodnych,
dojrzałych owoców w lipcu i sierpniu.
– Jake, zajmując się brzoskwiniami nigdy nie dojdziesz do pieniędzy –
przypominał mu za każdym razem jeden ze starszych mężczyzn przesiadujących w
jedynym sklepie miasteczka.
– Tak – odpowiadał mu Jake z lekkim uśmiechem. – Ale za to jak pięknie
pachną.
Jego nagła rejterada bardzo ją zabolała. Nadal bolała, ale teraz miała coś
pilniejszego na głowie. Zdecydowanym krokiem ruszyła w głąb domu i podniosła
160348680.005.png
słuchawkę telefonu.
– Gdzie to jest? – rzucił zastępca szeryfa, zanim zdążyła spytać go o nazwisko.
Liczyła na to, że przyjedzie Sonny Cook, z którym chodziła do szkoły średniej.
Miała wtedy opinię osoby poważnej i zrównoważonej. Sonny z pewnością nie
podejrzewałby, iż zwariowała wzywając na pomoc policję. Nie znała mężczyzny,
którego przysłał szeryf. Był bardzo młody i bardzo rzeczowy. Pewnie myślał, że
robiła wiele hałasu o nic, wciąż bacznie się jej przyglądał. Zastanawiała się, co
przydałoby jej w jego oczach więcej wiarygodności: oznaki histerii czy właśnie ich
brak.
– Od frontu, na werandzie. Przykro mi, że zepsułam panu niedzielne
przedpołudnie – stwierdziła idąc przodem.
– Cóż, taka praca. O której pani to odkryła?
– Około szóstej trzydzieści rano.
– Czy zazwyczaj wstaje pani tak wcześnie?
– Nie. A raczej tak, ale w tylko ciągu tygodnia. Obudziły mnie jakieś szepty.
Nie skomentował tego.
– Widzi pan – powiedziała, wskazując świeczki i kupkę liści na werandzie.
– Dotykała pani czegoś?
– Zgasiłam tylko świece.
– Prawdopodobnie to jakiś głupi kawał miejscowych dzieciaków – stwierdził
pochylając się nad znaleziskiem.
– Ale to już nie pierwszy raz. To znaczy coś takiego pierwszy, ale kiedyś już...
Mężczyzna podniósł jeden z liści i powąchał go.
– Dzieciaki oglądają za dużo filmów i... – nagle urwał. – Wezmę to –
powiedział, wyjmując z tylnej kieszeni spodni plastikową torebkę.
– Co to takiego?
– Nie jestem pewien. Te patyczki to jakiś rodzaj kadzidła, jak sądzę. Mówiła
pani, że to nie pierwszy raz? – Nie patrzył na nią, a rzucone od niechcenia pytanie
zirytowało ją nieco.
– Tak, w dzień świętego Walentego znalazłam bambusową tyczkę.
– W świętego Walentego?
– Tak. Świętego Walentego. Czternastego lutego – podkreśliła, gdyż wydawało
jej się, iż wyczuwa w jego głosie niedowierzanie.
– Wiem, kiedy to jest. I co z tą tyczką?
– To był po prostu... kawał bambusa. Długi, podobny do wędki. Zatknięty na
tyłach domu. Przyczepiono do niego dzwoneczki.
160348680.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin