Wojnarowski Zbigniew - Copyright.rtf

(158 KB) Pobierz
Zbigniew Wojnarowski

Zbigniew Wojnarowski

 

Copyright

 

 

 

  Czasami lało, czasami mżyło. Sine, nisko wiszące niebo odbijało się w biurowcach ze szkła i w nie­przejrzystych od zewnątrz oknach apartamentowców. Z góry widziało się wielobarwną rzekę parasoli, pły­nącą chodnikami w poblasku sklepowych witryn. Żółte damskie, przezroczyste naganiackie, czarne męskie, dzie­cięce w grochy, pstrokate dilerskie, sekciarskie białe, ciemnozielone męskie, w pajacyki dziecięce, różowe kurewskie, granatowe policyjne, czerwone damskie...

  Choć nie było jeszcze siedemnastej, Passat zapalił jarznik na stole. „Zasrana pogoda, pieska i zasrana! Za jakie grzechy?", myślał bez emocji, włączając telewizor na ścia­nie. Deszcz padał od piętnastu lat. Najgorzej mieli ci, któ­rzy pamiętali słońce.

 

  Szram dostał zaproszenie na dziewiętnastą trzydzie­ści, toteż zadzwonił do drzwi o dziewiętnastej trzy­dzieści pięć. Uczono go, że należy przybywać z nie­wielką zwłoką, żeby pozwolić gospodarzowi na włożenie marynarki i przyczesanie włosów. Ale Marabut - ten, któ­ry go zaprosił - otworzył drzwi błyskawicznie, jakby cze­kał z okiem przy judaszu. Nic dziwnego, skoro na flanelo­wej koszuli nie nosił marynarki, a przyczesywać nie miał czego. Pomarszczony i zżółkły wyglądał zupełnie inaczej niż lata temu, aż Szramowi przyszło do głowy, żeby go wy­legitymować. Ale po namyśle uznał żart za głupi. On sam przyczesał się bez trudu gołą dłonią, idąc z wizytą do Marabuta.

Mimo że okno otwarte było na letni wieczór, w pokoju  pachniało papierosowym dymem. Na ławie stała butelka  koniaku i dwa przygotowane kieliszki, po oparciu wersalki łaził kot, w telewizorze pokazywano wojskowy konwój przemierzający iracką pustynię. Marabut wyłączył telewi­zor, zanim usiedli. A kota zamknął w kuchni. Wypili niedużo, bo jeden miał zgagę, drugi skaczące ciśnienie, za to pogadali do woli, porechotali, powspominali (poprawiając się nawzajem co do zamierzchłych faktów). Choć nie odnal­eźli w sobie małolackiej wspólnoty dusz, czas upływał sympatycznie. Tyle że trochę bez celu, co w ich wieku nie bywa już niewinną błahostką. Toteż kiedy Marabut, zapa­liwszy papierosa, wyjaśnił, że teraz będzie opowiadał i że­by mu nie przerywać, Szram uznał, że to musi być powód, dla którego go zaproszono. Nie miał żadnych podstaw, że­by tak pomyśleć. Po prostu był najwyższy czas na jakiś po­wód.

 

  Markiza wróciła z przejażdżki o piątej po południu. Po deszczu zrobiło się słonecznie, w powietrzu pachniało mokrym bzem, ale skórzane resory w landzie najwyraźniej wyrobiły się i na wypłukanych wy­bojach trzęsło. Trudno było mówić o udanej wycieczce. To­też markiza zrobiła awanturę stangretowi zaraz po dro­dze, żeby sobie ulżyć. Potem nastąpił podwieczorek. Kru­che ciasteczka nie były kruche, lecz sypały się z palców jak piasek, kawa smakowała goryczką, bo kucharka domie­szała do niej dla oszczędności palonego grochu. Wskutek nalegań żony już pół roku temu markiz zakazał fałszowa­nia kawy. Bez skutku. Markiza podejrzewała w rozdraż­nieniu, że służba nigdy nie będzie liczyła się z kimś tak pobłażliwym jak jej małżonek. Kolacja (solą z wody ze szpi­nakiem i baranie jąderka na winie - bo nie tuczą, czyszczą zaś wapory) została podana jak należy, ale przed snem markiza zrobiła dla zasady dwie następne awantury. Ona osobiście nie zamierzała pobłażać.

 

  Od jakiegoś czasu doznawała napięcia nerwowego, co nie powinno dziwić u zdrowej kobiety lat dwudziestu sied­miu, której mąż przebywa służbowo w Paryżu, kochanek padł w pojedynku, drugiemu odnowił się zaleczony szankier, natomiast kamerdyner Żorż złapał koszmarny katar i nie może oddychać przez nos. Wszystko to psuło marki­zie trzeci tydzień z rzędu.

Tak w każdym razie ustalił oficjalista z merostwa, przy­słany dla oględzin zwłok wraz z medykiem. Te ustalenia pominął w urzędowym raporcie przez wzgląd na powino­wactwo markiza z królową. Skupił się na opisie straszli­wie okaleczonych zwłok jego małżonki.

 

Obnażone ciało markizy znaleziono nazajutrz w połu­dnie w ogrodowej altanie. Leżało z oberżniętymi piersiami w odurzającym zapachu szlamowych róż. Nosiło ślady wy­myślnych tortur dokonanych przez co najmniej dwie oso­by, działające z różną siłą. Donatien Peret, ów oficjalista z merostwa, spróbował na własną rękę ustalić przebieg wydarzeń.

Markiza przespała noc spokojnie, rano zjadła lekkie śniadanie i po porannej modlitwie wyszła na przechadzkę do ogrodu. Towarzyszyła jej pokojówka Nanette, niosąc za markizą książkę romansową o Wirginii i Hipolicie, dzieją­cą się w idyllicznej Nowej Anglii. Markiza lubiła tę po­wieść, nie lubiła zaś niczego nosić. Nie licząc biżuterii i wachlarza ze strusich piór. Choć nie przed południem, naturalnie. Kiedy zagłębiła się w lekturze, pokojówka przestała być potrzebna. Chwilowo. Dlatego Nanette usia­dła z tyłu altany, w zasięgu głosu. Tam zdrzemnęła się. Obudziło ją brzęczenie chmary much nad stygnącym cia­łem markizy.

 

  Tak brzmiała relacja zszokowanej i usmarkanej od pła­czu Nanette, której nikt nie dał wiary. Było nieprawdopo­dobne, żeby obudziło ją bzyczenie much, nie obudziły zaś krzyki mordowanej pani. Bo ta bez wątpienia krzyczała niemiłosiernie. Niestety, ogród jest wielki, a głos grzęźnie wśród strzyżonych żywopłotów, toteż w domu niczego nie usłyszano.

  Oficjalista Peret uznał za pewnik współudział Nanette w zabójstwie. Jako człowiek sumienny zajął się następnie szukaniem motywu i wspólnika. Oba elementy kryminal­nej układanki odnalazł jednocześnie.

  Tydzień wcześniej markiza przyłapała Nanette w sytu­acji intymnej z masztalerzem. Zawsze uważała za nie­smaczne, gdy służba czyniła sobie awanse, które powinny pozostać miłą rozrywką jaśniepaństwa. Krzyknęła ze zgrozy, zakrywając oczy, ale zdążyła wszak zauważyć, że coś, co krzepko dzierży Nanette, to nie miotełka do kurzu. Masztalerz stracił posadę bez zbędnych wyjaśnień. Poko­jówce darowano, niemniej markiza zarekwirowała jej oszczędności w ramach kary. „Żeby jeszcze ich potrzebo­wała! - wyłkała Peretowi przyparta do muru Nanette. - Dała je na tackę! Swoich tyle nie dawała! W kaplicy, w której miałam ślubować!". Okazało się, że Nanette ciu­łała pieniądze na ślub. Właśnie z masztalerzem służącym u jej pani. Ten z kolei po stracie posady zdążył wziąć tęgą chłostę za kradzież chleba. Oboje zatem skrycie a szczerze życzyli porywczej markizie wszystkiego najgorszego.

 

  W ten sposób oficjalista Peret znalazł motyw i wspólni­ka. Sam królewski minister złożył mu listowne gratulacje z powodu sprawnie przeprowadzonego śledztwa.

 

  Raport przesłany na jego ręce zawierał szczegółowy opis wydarzeń.

 

  „Ziejący chęcią zemsty masztalerz już nocą zakradł się do znanego doskonale ogrodu. Czatował obok altany, któ­rą wskazała mu zawczasu wspólniczka Nanette. Ona sa­ma podstępnie zaprowadziła panią na miejsce zasadzki. Poczekali, aż markiza zagłębi się w lekturze. Następnie przystąpili do realizacji zbrodniczego planu".

 

  W tym miejscu raport szczegółowo wyliczał rodzaje za­danych mściwie ran. Niewiele oszczędzono biednej marki­zie. Miała na sobie ślady przypalania, kąsania, nawet wy­sysania krwi. Rozmiary bestialstwa Peret określił jako „niepojęte dla myślącego człowieka". Tym bardziej że ani Nanette, ani masztalerz nie wyglądali na krwiożercze be­stie. Raczej na ludzi oszołomionych skutecznością prawa. Powieszono ich oboje po krótkim procesie. U stóp szu­bienicy Nanette odwołała swoje poprzednie zeznania jako wymuszone i zaklęła się, że jest niewinna. Masztalerz, okazując wzgardę przewodowi sądowemu, splunął pod no­gi królewskiego kata, oddelegowanego na egzekucję z Paryża. Ze względu na powinowactwo markiza i królowej. Śląc go, król odwlókł ścięcie hrabiego de Boutfort, przewo­dzącego opozycyjnej frakcji. Miał nadzieję dodatkowo upo­korzyć opozycję, przyznając pierwszeństwo pokojówce i masztalerzowi.

 

  Sędzia z merostwa Sur le Surę, prowadzący rozprawę z wielkim doświadczeniem, nie zdołał rozwikłać jednej za­gadki. Na ramieniu markizy odnaleziono rysunek księży­ca w ostatniej kwadrze, wykonany nieścieralną substan­cją. Jeszcze poprzedniego dnia go tam nie było, co zeznała pod przysięgą łaziebna, pomagająca markizie w wieczor­nej kąpieli. Oboje oskarżeni, potrafiący pod wpływem tor­tur objaśnić najwymyślniejszą ranę, w sprawie księżyca stawali się niewiarygodni. Jego pojawienie się na ciele markizy tłumaczyli na różne, ale mało przekonujące spo­soby. Jakby naprawdę nie mieli związku z zastanawiają­cym piętnem. Ostatecznie uznano, że było to naturalne znamię skórne, które pojawiło się samoistnie pod wpły­wem wstrząsu emocjonalnego.

 

  - Stary notes sapnął Szram.

Nie wiedział, co powiedzieć, a Marabut zdawał się czekać na jego opinię, zapalając bez pośpiechu papierosa. Notes faktycznie wyglądał na wiekowy. Znisz­czoną okładkę odczyszczono z grzyba tak dawno, że wybie­lone miejsca zamieniły się w sczerniałe plamy.

  -  Po pradziadku - przytaknął Marabut. - Nie moim. Znajomej. Sprzed wojny. Rozumie się, notes sprzed wojny, nie znajoma. Choć zapis późniejszy. O, jest data!

  Odwoływał się do danych, nie otwierając notesu, lecz znacząco stukał palcem w jego zaplamioną okładkę. Jak­by zaręczał, że opowiada o czymś, co łatwo udowodnić. Ale mówił z głowy. Miał w pamięci każde słowo ze starego no­tesu. Tak to wyglądało z punktu widzenia Szrama. Tyle pojmował z opowieści. Niewiele.

  - Pradziadek był domorosłym detektywem - objaśnił Marabut. - Do czterdziestego siódmego roku życia kierow­nik poczty, w wolnych chwilach zbierał marki pocztowe. Takie w Maserach, rozumie się. Po czterdziestych siód­mych urodzinach stał się domorosłym detektywem. Widać było mu pisane.

  - Skoro tak, to tak - zgodził się Szram. Nadal nie rozu­miał.

  - Ty byłeś policjantem aż do emerytury. Policjantem, milicjantem, łapsem, jak zwał, tak zwał. W każdym razie kimś takim.

  W słowach Marabuta nie było zachwytu nad życiowymi kolejami Szrama. Ale nie czuło się też potępienia. Dlatego Szram odpowiedział wymijająco:

  - Bo mnie widać było pisane inaczej.

  - Wcale nie - zaprzeczył Marabut. - Tak samo.

  - Tak samo? Czyli jak?

  - Co za różnica, policjant czy detektyw amator?

  - Jak dla kogo... - uniósł się honorem Szram.

  - Dla mnie, rozumie się - wyjaśnił Marabut bez złośli­wości. - Dla starszego księgowego. Pradziadkowi byłoby po drodze bardziej z tobą niż ze mną, może nie?

  Szram odniósł wrażenie, że zaczyna rozumieć. Przypomniał sobie spostrzeżenie, które poczynił, wcho­dząc, ale w trakcie pogawędki wyleciało mu z głowy. Książki. Księgozbiór Marabuta, zwłaszcza w porównaniu z powierzchnią małego mieszkanka, wydawał się imponu­jący. Dwie i pół ściany wy tapetowano tomami od podłogi do sufitu. Leżały poziomo, pionowo, skosem, ciasno poupy­chane w najmniejsze wolne szczeliny i gdzieniegdzie poprzetykane bibelotami z porcelany albo starymi zdjęcia­mi. Wszystko, na co miałbyś ochotę, od poezji miłosnej do astrofizyki. Poświadczały tak zwane renesansowe zainteresowania gospodarza.

  Ale wyjęte z półek książki, które leżały na biurku Mara­buta (czyli te używane przez niego ostatnio), okazywały się zdumiewająco monotematyczne. Szram widział tytuły na wytartych grzbietach. Seryjni mordercy, sataniści, psychopaci, krwiożercze sekty religijne, lykantropia, obłą­kani zabójcy. Na wierzchu leżał cienki tomik, którego li­ternictwo naśladowało ściekającą krew. „Wiek wampi­rów". Szram nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chodzi o stulecie, czy raczej o długość życia wampira, która jak wiadomo różni się od ludzkiej przeciętnej.

 

  Senacka komisja przybyła przed zachodem słońca. W jej składzie nie było ani jednego senatora, co nie dziwiło Repullusa z uwagi na oddalenie od Rzymu. Bardziej żałował, że pojawili się dopiero pięć tygodni po pogrzebie Trivii. Większość śladów skutecznie zatarł czas. Ale i tak Repullus miał szczęście. Gdyby nie jego chwaleb­na polityczna przeszłość, śmiercią córki nie zaintereso­wałby się pies z kulawą nogą. W gorzkich słowach powoły­wał się na swoje zasługi, śląc listy do Rzymu. Żądał, żeby kompetentne osoby zajęły się koszmarem, jaki spuścił na niego zły los, ponieważ on sam utracił wiarę w sprawiedli­wość. Lokalni urzędnicy, którzy powinni go wesprzeć, oka­zali się bezsilni. Nieznane wcześniej poczucie bezradności odebrało mu nawet sen.

 

  Zdrożona komisja najpierw zażyczyła sobie posiłku, po­tem odpoczynku. Wszyscy trzej byli otyłej kompleksji, spo­ceni, pokryci pyłem drogi nie mniej niż liczny orszak służ­by, choć ich chroniły zasłony lektyk. Do obowiązków przy­stąpili nazajutrz rano, po śniadaniu złożonym z placków, winogron, przepiórek, sera i wina. Zasiedli w cieniu porty­ku, dokąd docierał orzeźwiający powiew od zatoki, widocz­nej w dole poza gąszczem migdałowych drzew, i zażyczyli sobie od Repullusa szczegółowego sprawozdania.

 

  Mimo podenerwowania, które nie opuszczało go od tam­tego dnia, postarał się nie pominąć najmniejszego szczegó­łu.

 

  Wrócił z objazdu winnic wcześnie rano, zatrzymał się jeszcze przy tłoczniach, żeby wydać polecenia nadzorcy. Idąc stamtąd, usłyszał głos Trivii i jej młodszego brata Rejusa. Śmiali się w atrium, bawili, może grali, jak często, w łapki - nie zastanawiał się wówczas, co robią.

W każ­dym razie wstali już z łóżek. Nawet do nich nie zajrzał, wracając do gabinetu. Zdawało mu się, że będzie jeszcze tysiąc okazji, żeby to zrobić. Trivia ledwie co przestała no­sić kusą tunikę i zdjęła z szyi dziecięcą bullę przeciwko de­monom. Wyrastała na piękną, wkraczającą w szczęśliwe życie kobietę - wyznał Repullus komisji ze łzami w oczach - w najgorszych snach nie przyszłoby mu do głowy, że sły­szy śmiech córki po raz ostatni. Chyba żeby on sam miał umrzeć. Ale przecież i on nie był stary, trzymał się krzep­ko, do tamtego dnia nie miewał nawet starczych łzawień, które teraz prześladują go codziennie. Komisja przytaknęła współczująco i poprosiła o coś zim­nego do picia. Słońce grzało nawet w cieniu portyku. Zanim służący przyniósł dzban i puchary, Repullus opowie­dział, co jedli na ostatni obiad (nic nadzwyczajnego, co­dzienny posiłek z odrobiną baraniny i mnóstwem owo­ców), o czym rozmawiali (w gruncie rzeczy rozmawiali o niczym, tyle że już nic więcej nie mieli sobie powiedzieć). Mówił, jak wyprawił syna z majordomusem do wąwozu, gdzie chłopiec wprawiał się w konnej jeździe i fechtowaniu, jak zabrał się za przeglądanie rachunków, jak córka w pomieszczeniu naprzeciw ćwiczyła grę na harfie. Sły­szał ją grającą, jakby siedziała obok. Miała talent do me­lodii. Umiała je ułożyć. To były piękne pieśni o bogach i do bogów. Niekiedy robiła pauzę - na pewno piła wodę z so­kiem albo jadła figi - po czym słyszał ją dalej. Chwile ci­szy nie były długie. Repullus ręczył, że niedługie. Krótkie.

 

  Nie przerywano mu, aczkolwiek tu i ówdzie odbiegał od tematu. Ponosiły go tamte niedobre emocje. Był roztrzę­siony. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, komi­sja uznała za stosowne uszanować jego ojcowski ból.

 

  Ciało znalazła matka Trivii, kiedy wróciła znad zatoki. Lekarze przepisali jej codzienne kąpiele w morskiej wo­dzie, pośród parzących meduz. Na nerwy. Bo cierpiała na nie już przedtem, a teraz stało się to wprost nie do zniesie­nia...

 

  Jeden z członków komisji dał znak dłonią, żeby wrócić do rzeczy. Do ciała Trivii. Repullus przeprosił za rozkojarzenie i zastanowił się, szukając w głowie tego, o czym mówił.

 

  Więc ciało Trivii było nagie i zmasakrowane. Nie sposób tego opisać. W każdym razie człowiek tego nie opisze, na­wet jeżeli człowiek się tego dopuścił. Ponieważ nie ma ta­kich ludzi na świecie. Nie powinno być takich, jeżeli bogo­wie są sprawiedliwi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin