McIntosh J. T.
Dziesiąte Podejście
Błogosławieństwo samotności
Ord siedział na obrotowym krześle i spoglądał na Układ Słoneczny. Wyrazistość obrazu, nie zniekształconego przez trzystukilometrowy woal ziemskiej atmosfery, pozwalała mu, ze stanowiska na orbicie Plutona, widzieć gołym okiem wszystkie planety z wyjątkiem samego Plutona, ukrytego w skupisku jasnych gwiazd, oraz Merkurego, który w tej chwili znajdował się po drugiej stronie Słońca. No, ale Ord wiedział dokładnie, gdzie ma patrzeć. Każdego dnia, przez ponad dwa tysiące dni spoglądał na Układ Słoneczny. Widział, jak Merkury pośpiesznie okrążył Słońce dwadzieścia pięć razy, Wenus - bardziej statecznie - dziewięć, Ziemia wykonała sześć owych znajomych kursów w Kosmosie, z których każdy równał się jednemu rokowi, Mars był w swej czwartej podróży, ale Jowisz nie skończył nawet połowy jednej. - To chyba pomaga, gdy można je oglądać - rozległ się z tyłu delikatny, wesoły głos. Nawet kiedy Una mówiła najpoważniejsze rzeczy, jej głos śmiał się. - Gdybyś nie mógł widzieć planet, zapewne dawno już nadawałbyś się do kaftana bezpieczeństwa. - A skąd wiadomo, że już się nie nadaję? - spytał Ord. - Ty na pewno tego nie możesz powiedzieć. Nie obrócił się jeszcze. Odwlekał ten moment, przeciągając go bez mała ekstatycznie z sekundy na sekundę - niczym namiętny palacz, który celowo wstrzymuje papierosa w ustach, zanim go zapali. - Uważam - odparła, dalej ze śmiechem w głosie - że póki potrafisz rozsądnie mówić o szaleństwie, nie jest jeszcze z tobą tak źle. Nadszedł ów moment. Nie można było tego przeciągać w nieskończoność. Obrócił się gwałtownie i spojrzał na nią z nonszalanckim, ironicznym uśmiechem. Poznał w życiu wiele pięknych kobiet, ale chyba żadna z nich nie uświadamiała sobie tak dobrze swych braków, jak Una. Zawsze miała na sobie ową nieskazitelną białą bluzkę, rozpiętą przy szyi i ciasno wepchniętą w talii do jej ostro zaprasowanych ciemnozielonych spodni. Może pesymizmem było myśleć jak najgorzej o tym, o czym nie miało się pojęcia, ale Ord z góry założył, iż jedyne partie jej figury możliwe do przyjęcia, to zgrabna talia, dekolt i ten fragment nogi, którego jej codzienny strój nie ukrywał. W jej czole była drobna nieregularność, którą zręcznie ukrywała opuszczając kaskadę swych pięknych, popielatych włosów na jedną stronę twarzy. Jej zęby wyglądały doskonale w subtelnym półuśmiechu; na więcej nigdy sobie nie pozwalała. W najniższym miejscu dekoltu jej nieskazitelnej bluzki znajdował się minimalny ślad wskazujący, iż jej skóra nie jest na całej powierzchni gładka, ale owemu podejrzeniu nigdy nie dane było przerodzić się w pewność. - Jak długo jeszcze, Colin? - spytała Una. - Nie śledzę czasu tak jak ty. Gdzie mogą być, jeśli wystartowali w momencie zaniku sygnału? - Od tamtego czasu, gdy o to pytałaś, jeszcze tego nie obliczyłem. - Nie potrafił uspokoić drżenia głosu. - Ale mogą być bardzo blisko. Skinęła głową; wyczuł w tym geście jakiś cień żalu. Ord popatrzył poza jej plecami na pustą ścianę naprzeciwko okien obserwacyjnych. Nie odczuwał ciasnoty. Stacja kosmiczna położona pięć tysięcy osiemset milionów kilometrów od Słońca przeznaczona była dla jednego człowieka, który zawsze będzie sam, który spędzi dwa lata we własnym towarzystwie za dość bajeczne wynagrodzenie oficera dowodzącego stacją, gdzie zrobiono wszystko, by było tu zacisznie i wygodnie bez jednoczesnego odstręczającego wrażenia pustki. Znajdowało się więc tu obserwatorium, maszynownia, pokój wypoczynkowy, pracownia, sypialnia, łazienka, magazyny, nawet pokój gościnny, w którym znikała Una, choć nie dla niej, ani dla nikogo w jej rodzaju go nie przeznaczono. Kiedy Ord spoglądał na pustą ścianę, myślał o zamieszaniu na Ziemi, jakie sześć lat temu spowodował zanik sygnału kierunkowego - jednego z trzech, jakie umieszczono na orbicie Plutona. Sygnałów nawigacyjnych w Kosmosie było dość, by statki kosmiczne mogły się nimi posługiwać, ale nagły zanik sygnału ze Stacji nr 2 z pewnością miał znaczny wpływ na większość rejsów międzyplanetarnych. Wydłużenie lotu na Księżyc o pięć minut, w zależności od pory; o dwa do trzech dni w przypadku Wenus czy Marsa przy uwzględnieniu miejsca startu, portu przeznaczenia oraz dwóch pozostałych sygnałów nawigacyjnych; tygodnie, a nawet miesiące w rejsach do niektórych asteroidów i satelitów planet zewnętrznych. Dwie "szprychy" owego koła nawigacyjnego pozostały, ale ziała w nim ogromna, studwudziestostopniowa wyrwa, którą z ledwością tylko wspomagały sygnały kierunkowe z portów przeznaczenia statków, nie wzmocnione potężnym sygnałem nawigacyjnym. Taka sytuacja nie była nowa. Kiedyś w Układzie Słonecznym ustawi się tyle sygnałów nawigacyjnych, że statki kosmiczne nie będą musiały rozpoznawać tych, z których korzystają. Po prostu skierują się tam, dokąd chcą lecieć, i wystartują niczym starożytne galeony z wiatrem. Ale jak dotąd przestrzeń kosmiczna nie wypełniła się ruchem międzyplanetarnym do tego stopnia, by zwiększanie liczby sygnałów nawigacyjnych było opłacalne. Kiedy sygnał zawodził, to zawodził i mijało ponad sześć lat, nim można było ponownie uruchomić - chyba że awaria następowała w dogodnej porze, powiedzmy, kiedy ku stacji leciał statek z nowym oficerem na zmianę oraz w celu przeprowadzenia okresowego przeglądu aparatury. Jednakże historia dowodzi, że awarie urządzeń zbudowanych przez ludzi następowały bez wyjątku w najmniej odpowiednich momentach. Ord prześledził w pamięci cały sześcioletni okres podróży z Ziemi na stację. Tydzień przygotowań. Dwa dni lotu na Księżyc. Trzy tygodnie - na Marsa, z których można by urwać pięć dni, gdyby Stacja nr 2 wysyłała swój sygnał. Potem już niedobrze. Tylko maleńki Ganimedes wciąż wysyłał swój sygnał, wspomagający statek naprawczy w drodze z Marsa. Prawie dziewięć miesięcy do Jowisza. Ale przynajmniej wówczas statek osiągnie jakiś rozpęd, by pokonać pozostające mu do przebycia pół miliarda kilometrów... po których nastąpi długie i żmudne poszukiwanie owego pyłka w Kosmosie, który był stacją sygnału. W sumie jedenaście miesięcy przy działającym sygnale; a ponad sześć lat bez niego. Wśród niewielu rzeczy, które pomogły Ordowi przetrzymać dodatkowe pięć lat samotności na pokładzie stacji o miliardy kilometrów od najbliższego człowieka, była myśl o nagromadzonej pensji, którą odbierze. Oficerowie obsługujący stację byli niezbędni i różne linie lotów kosmicznych musiały przyjmować odpowiedzialność za to, co im się może przydarzyć. Kiedy wróci w końcu na Ziemię, mając lat dwadzieścia dziewięć, będzie urządzony na całe życie. Una wzruszyła ramionami. - No, trudno. Miło było cię poznać. Mówię szczerze. - Nie wątpię, Una. Ale to dlatego, że przed tobą były inne. Wiele się nauczyłem. - Właśnie złamałeś Zasadę nr 1 - odparła lekkim tonem. - Nigdy nie mów o "innych". Uważaj też, żebyś nie złamał Zasady nr 2. - Co to za zasada? - Powinieneś wiedzieć. Chcesz, żebym ja ją złamała? Brzmi ona: "W szczególności nie mów o tych innych, które dopiero będą". Gestem zbyła ten temat; zupełnie jakby wydarła go z notatnika, zgniotła i wyrzuciła. - Zagramy w szachy? - spytała. - Dawno nie graliśmy. - Dobrze. Ale nie tutaj. Chodźmy do salonu. Poszedł pierwszy, niby to wskazując drogę; tak jakby ona nie znała jej równie dobrze, jak on. Szybko rozstawił figury; miał wszak wieloletnią praktykę. Una nie usiadła naprzeciwko, lecz przycupnęła na skraju sofy. Zawsze starała się zachować nieskazitelną swoją wdzięczną postawę. Dopiero co wypowiedzieli pierwsze, niejasne jeszcze aluzje dotyczące czegoś, co narastało od dłuższego czasu. Bez wątpienia Ord zaczynał nużyć się Uną. Nie była to niczyja wina; jeśli zaś musiała być czyjaś, to jego. Partia szachów miała w sobie coś z pożegnania. Jedna na drogę, jeśli można tak powiedzieć. Una grała szybko i zdecydowanie. Jedno, szczególnie pośpieszne posunięcie, wywołało zwykły komentarz Orda. - Wolałbym, żebyś więcej uważała - zaprotestował. - Kiedy wygrywasz, wychodzę na głupca, skoro się tyle namyślam. A kiedy ja wygrywam, to ty nic nie tracisz, bo wychodzi na to, że się nie koncentrowałaś. Una zaśmiała się. - To tylko gra - odparła. Wygrała pierwszą partię. - Udało ci się - mruknął Ord. - Nawet nie zauważyłaś, że wieża zagraża gońcowi. - Może i nie. Ale widzisz, jak dobrze z tego wyszłam? Więc chyba tamto nie ma znaczenia, prawda? Zagrali również nieuchronną drugą partię i równie nieuchronnie wygrał ją Ord. Jak wszyscy szachiści, którzy wygrywają partie kiedy i jak chcą, poczuł się odprężony i zadowolony z siebie. Ziewnął. Una wstała. - Pojęłam aluzję - stwierdziła. - Nie, proszę... Uśmiechnęła się i zniknęła w swoim pokoju. Ord przez dłuższy czas patrzył na zamknięte drzwi. Przed odlotem na stację ostrzegano go przed solitozą (łacińskie solitanus od solus i grecka końcówka), ale u niego nie przybrała ona stanu zbyt poważnego. Nadal był świadom prawdy; może to o to chodziło. W końcu po tylu latach spędzonych na stacji nadal nie groziło mu niebezpieczeństwo uwierzenia w to, czego nie ma. Na przykład... Podniósł się i poszedł do maszynowni. W pomieszczeniu tym można było, między innymi, zapoznać się z warunkami panującymi w dowolnym miejscu na stacji. Mógł usiąść przed wskaźnikami, przełącznikami, licznikami i sprawdzić wszystko - od temperatury na zewnątrz do ciśnienia powietrza w najdalszym magazynie. Widział, na przykład, całkiem jasno, że w tej chwili temperatura w pokoju Uny wynosiła -110°C. Niewątpliwie znacznie powyżej zera absolutnego, ale dużo mniej niż powinna wynosić temperatura w sypialni. Poza tym ciśnienie atmosferyczne wynosiło tam nieco ponad 500 hPa. Jednym słowem, choć Ord widział, jak Una wchodzi do pokoju i może zobaczy jeszcze, jak z niego wychodzi, Uny tam nie było. Drzwi nigdy się nie otworzyły. Nie było żadnej Uny. Świadomość tego była bardzo ważna. Kiedyś, bardzo dawno, obawiał się, że przyjdzie taki czas, gdy nie zdoła już odróżnić tego od rzeczywistości. Wciąż jeszcze czasem się tego bał. A jednak, gdyby w tamtym pokoju podniósł ciśnienie powietrza i temperaturę do normalnego poziomu, a potem wszedł do środka, znalazłby ją uśpioną w łóżku. Gdyby jej dotknął, wydałaby mu się rzeczywista. Gdyby uderzył ją w twarz, zabolałoby ją to i obudziłaby się, oburzona. Gdyby przebił ją nożem, umarłaby i musiałby zadać sobie trud wyrzucenia jej ciała w Kosmos. Wszystko to było realne - dla niego. Potrafił jednak dostrzec i uznać fakty sprawdzalne przez aparaturę. A mimo to, choć znużył się już Uną, nie mógł tak po prostu powiedzieć jej, żeby sobie zniknęła i już by jej nie było. Nie - skoro stworzył sobie statek, który ją tu przywiózł, musiał stworzyć następny, który ją zabierze. Solitozą nie była niczym nowym; odkryto ją wkrótce po rozpoczęciu lotów kosmicznych. Niestety, nie odkryto jednocześnie sposobu jej zwalczania poza zmianą warunków, które ją powodowały. Kosmos nie jest po prostu pustką - jest znacznie bardziej pusty, pozbawiony horyzontu, nieboskłonu, łagodnego światła słonecznego, podłoża zieleni, budynków, czasu i ciągłości historycznej poszczególnych jednostek. A co najgorsze, pozbawiony jest również ludzi. Pustelnik może z wyboru uciekać przed cywilizacją, ale pozostawiony samotnie na pustej planecie zostaje ogarnięty psychozą. Na tym, w skrócie, polega solitozą. Istniały powody, dla których stacja kosmiczna miała swego oficera - zajmującego się jej obsługą - oraz inne, dla których był on sam. Dwoje ludzi nie wystarczyło, by uchronić się wzajemnie przed solitozą. Trzeba było co najmniej czterdzieścioro. Ale budowanie stacji dla czterdziestu osób było nieopłacalne. Natomiast pozostawienie mniejszej liczby, choć większej od jednego, było niebezpieczne dla wszystkich, bowiem człowiek ogarnięty solitozą zdradzał skłonności mordercze. Naturalne rozwiązanie polegało na tym, że zostawiało się jednego człowieka, który oczywiście zapadał na solitozę, ale zwykle nie robił sobie nic złego i można go było przywrócić do stanu normalnego po prostu przenosząc go po zakończeniu zmiany na Ziemię. Było to bardzo proste i dawało dobre wyniki. Oczywiście oficerowie stacji musieli otrzymywać odpowiednie wynagrodzenie za dwa lata szaleństwa. Solitozą rzadko była całkowicie przyjemna lub całkowicie nieprzyjemna. Przybierała różne formy, ale zawsze zdarzały się blaski i cienie. Żaden oficer nigdy nie był świadom tego, na co się godzi podpisując kontrakt, bowiem nikomu nie pozwolono na dwukrotne obcowanie z solitozą. Orda jednak bardziej zajmował problem Uny. Wiedział, oczywiście, że nie wymyśli żadnego rozwiązania, by to jakoś załatwić. Jego osobista solitoza nie działała w ten sposób. Z pewnością, gdzieś tam w jego umyśle jakaś decyzja została podjęta. Ale jego świadomość nic o niej nie wiedziała. Musiał czekać na to, co się stanie. Tym niemniej, skoro znużył się Uną, ogólne zarysy tego planu były mu znane. Włożywszy skafander Ord wyszedł na zewnątrz. Piędziesiąt lat temu przybyły tu dziesiątki statków, wiedzione sygnałem ze stacji, którą na kursie utrzymywało sześć transportowców. Każdy statek ciągnął lub pchał odłam skalny, którego nikt nie potrzebował, bowiem stacja, kiedy będzie ukończona, musi opierać się na jakiejś masie. Stopniowo powstała planeta - bardzo mała planeta, wystarczająca jednak, by służyć za bazę dla stacji i umożliwić jej podążenie po orbicie Plutona przy minimalnym wydatkowaniu energii. Stacja na samym Plutonie już działała, a Stacja nr 3 powstawała jednocześnie z Drugą. Odbijając się łagodnie od skał mrocznej, pozbawionej atmosfery planetki, która miała zaledwie taką masę, by utrzymać niewielki statek kosmiczny, Ord zatrzymał się przy maleńkim patrolowcu, którym przyleciała Una. Był on ani mniej, ani bardziej rzeczywisty niż ona. Ord zapomniał już szczegółów opowieści Uny, którą tłumaczyła swoje przybycie. Pomysł, że jakakolwiek dziewczyna mogłaby przybyć sama na jakąkolwiek stację kosmiczną, w dowolnym statku, był tak absurdalny, że Ord nie miał na to żadnego rozsądnego wyjaśnienia. Una, podobnie jak inne, po prostu zjawiła się. Miała jakąś historię, którą chciała opowiedzieć, ale przerwał jej. To było najlepsze wyjście. Statek, jak widział, nie sprawiał wrażenia uszkodzonego. By to sprawdzić, wskoczył na kadłub. Zdawało mu się, że na nim stanął, gdy zawisł prawie cztery metry nad powierzchnią planetki. Leniwie szukał w głowie jakiegoś wyjaśnienia. Może zobaczył gdzieś iglicę skalną i zrobił z niej statek kosmiczny? Może jego oczy zmyśliły czterometrową wysokość? Nigdy z bliska nie przyglądał się statkowi i teraz też nie zamierzał; wymagałoby to od niego dużej dozy nużącego wysiłku umysłowego. Świadomość nie powie mu, że stwarza sobie wszystko, co widzi, ale właśnie tak będzie. Wrócił do wnętrza stacji i wszedł do pozbawionej powietrza maszynowni, by jeszcze raz przyjrzeć się wysyłającej sygnał nawigacyjny aparaturze. Nie była to żadna poważna awaria. Sam by ją naprawił w kilka godzin, gdyby miał odpowiednie narzędzia i sześcioro rąk. A większość oficerów ze stacji kosmicznych nawet tego nie mogła o sobie powiedzieć. Na tym polegała właśnie trudność w przypadkach takich prac, jakie wykonywał Ord: obsługa stacji musiała być doświadczona, ale jak można było to osiągnąć, skoro nigdy przedtem z taką pracą się nie spotkał? Po raz ostatni obrzucił wzrokiem maszynownię i wyszedł. Myślał nawet, by wrócić do statku Uny, znaleźć tam jakiś defekt i naprawić go, aby mogła odlecieć. Ale tym samym ustąpiłby wobec własnej solitozy, a wolał zachować tyle równowagi umysłu, ile będzie można. Kiedyś, mimowolnie, stwarzał sobie towarzystwo mężczyzn, ale to nie wychodziło. Nigdy nie potrafił wzbudzić w sobie tyle zainteresowania ich wyględem zewnętrznym, by mężczyźni ci wyglądali jak ludzie z krwi i kości. Mógł z nimi rozmawiać i to z przyjemnością, ale wyglądali jak duchy, którymi wszak byli. Kobiety nigdy nie zdawały mu się duchami. Kiedyś bał się, że nadejdzie czas, gdy naprawdę w nie uwierzy. I oczywiście, często się także zastanawiał nad tym, co to będzie, gdy faktycznie ktoś przyleci na stację, a jemu się będzie wydawać, że to kolejna halucynacja. Nie miał się jednak czego obawiać, skoro w dalszym ciągu z łatwością mógł sobie udowodnić, że na stacji nie ma nikogo poza nim. Zdjął skafander i starannie umył się i ogolił; dawno już postanowił, że należy starannie przestrzegać normalnych zwyczajów ludzkiej egzystencji. Mimo że na stacji było ciepło i odzież była właściwie niepotrzebna, ubierał się starannie, a do snu wkładał piżamę. Był kiedyś czas - czas Suzy i Margo - kiedy pozornie życie na stacji toczyło się w taki sposób, jakiego można by się spodziewać po człowieku samotnym. Odkrył jednak, całkiem zwyczajnie i po prostu, że jest z tym zbyt wiele komplikacji. Una natomiast przechyliła się trochę za bardzo w drugą stronę. Ich wspólne życie, Ord pomyślał kwaśno, nie obraziłoby dobrego smaku, gdyby je opisać w książce dla chłopców i dziewcząt z epoki wiktoriańskiej, z wyjątkiem może tego, że nie strofował jej za palenie papierosów. Spał dwanaście godzin. Raz się obudził, na wpół przekonany, że coś usłyszał, ale chciało mu się spać, nie zamierzał się ruszać i współpracować ze swą neurozą. Dopiero kiedy był już na nogach od dobrych paru godzin, zaczął się zastanawiać, dlaczego Una nie pojawiła się jeszcze. Może zachorowała. Może, choć sam tego nie chciał, jego podświadomość postanowiła uśmiercić ją na długo i skutecznie. Westchnął, wszedł do maszynowni i podwyższył temperaturę i ciśnienie powietrza w pokoju Uny do normalnego poziomu. Potem wszedł do środka. Nie było jej tu, choć pozostał jeszcze zapach jej perfum. Wyszedł do obserwatorium, by poszukać jej statku. Również go nie było. Poczuł lekki niesmak, ale nie obarczał siebie winą. Łatwiej i przyjemniej było winić Unę. Mogła się chociaż pożegnać. W każdym razie lubił ją. Gdyby gdzieś istniała prawdziwa Una, z chęcią by ją poznał. Znużyła go głównie dlatego, że nie stała się postacią prawdziwą, wiarygodną. Zawsze postępowała zgodnie ze swoim charakterem, podczas gdy prawdziwym ludziom często zdarzają się odstępstwa. Został jeszcze w obserwatorium i rozejrzał się po niebie, szukając statku. Uśmiechnął się na myśl o tym, że to, co zobaczy na niebie oczekując kolejnej dziewczyny z fantastyczną opowieścią o tym, jak to zagubiła się w Kosmosie, może okazać się autentycznym statkiem naprawczym. Cieszył się, że jego solitoza nie przybrała takiej formy jak u Bensona. Benson zatracił poczucie czasu. W wyobraźni czekał miliony lat na zmianę, choć jego dyżur trwał tylko normalne dwa lata. Bensonowi to nie przeszkadzało. Zdawało mu się, że stał się tytanem umysłu. Okazało się, że faktycznie jego aktywny współczynnik inteligencji wzrósł o jakieś piętnaście punktów. Spadł potem o jedenaście, ale z pewnością Benson nie miał powodu żałować swoich dwóch lat samotności. Tym niemniej Ord był zadowolony, że jemu się coś takiego nie przytrafiło. Tak jak się spodziewał, zobaczył statek schodzący do lądowania. Nie mógł być to statek ze zmiennikiem, bo był zbyt mały. Mówiąc szczerze, zbyt mały na to, by pokonać całą drogę z Ziemi bez pomocy sygnału nawigacyjnego. Ord znów wpadł w swój diabelski młyn. Nawet jeśli jego podświadomość spaprała ostatnie chwile z Uną, powetowała sobie to w czasie pierwszych godzin z tym nowym przybyszem. Mały stateczek miał trudności z lądowaniem, dokładnie takie, jakie często przydarzają się kobietom. Zszedł na powierzchnię planetki długą, pięciogodzinną spiralą, w czasie której Ord niemal do kości obgryzł sobie paznokcie. Poza tym nie był to w ogóle statek o napędzie rakietowym. Być może tym razem dziewczyna - bo będzie to oczywiście dziewczyna - znajdzie wyjaśnienie tych nieprawdopodobieństw, które przewyższy wszystkie poprzednie wytłumaczenia. A już z pewnością trzymała go w niepewności. W końcu jednak statek wylądował i Ord, już w skafandrze, pośpieszył w jego kierunku. Kiedy dotarł na miejsce, we włazie pojawiła się postać, której twarz, widoczna przez szybę hełmu, wcale go nie zaskoczyła. Dziewczyna skinęła w stronę statku, ale nie zrozumiał. Pokazał na budynek stacji. Potrząsnęła głową wewnątrz ogromnego hełmu, ponownie wskazując na statek. Zdziwił się. To było coś nowego. Nagle, by wyjaśnić, o co jej chodzi, pochyliła się i uniosła brzeg statku, po czym spojrzała na Orda. W końcu zrozumiał. Bała się, że pozostawienie statku w tym miejscu może być niebezpieczne. Myślała, że mógłby oderwać się od powierzchni planetki. Roześmiał się i starał się zapewnić ją gestami, że statkowi nic nie grozi. Oczywiście, że nawet lekki wietrzyk wystarczyłby, aby zerwać słabe nici siły ciążenia na planetce. Ale na tym sztucznie utworzonym maleństwie, na którym nie było atmosfery, nic nie groziło. Zademonstrował jej to wchodząc pod statek i wypychając go w górę. Pojazd poszybował wolno w górę i przez chwilę Ord niemal podzielał strach dziewczyny, iż, statek nie wróci. Ale potem siła ciążenia pochwyciła go i łagodnie opadł na powierzchnię. Jasne było, że rozerwanie więzów grawitacji tej małej planetki wymagało jednak znacznej siły. Dziewczyna obróciła się, gotowa wejść za Ordem do wnętrza stacji. Ord zamknął śluzę i zaczął zdejmować skafander. Dziewczynie jednak nadal czegoś brakowało. Rozejrzała się dookoła, szukając wskaźników, by upewnić się, że ciśnienie wewnątrz śluzy jest już wystarczające. Ord z poważną miną pokazał jej tarcze wskaźników. Dziewczyna zdjęła hełm i wzięła powolny, ostrożny oddech. - Pan to na pewno Baker - powiedziała. Był to kolejny wstrząs. Baker był poprzednim oficerem na stacji i Ord nieomal zapomniał już jego nazwiska; dopiero wymienione przez dziewczynę, wróciło do pamięci. Przez chwilę Ord zastanawiał się głupio, czy dziewczyna nie pochodzi z którejś halucynacji Bakera sprzed siedmiu lat. Ale solitoza Bakera nie przybierała takich form. - Nie, Ord - odrzekł - Colin Ord. - Zanim przejdziemy dalej - powiedziała - chciałabym zapytać, jak się objawia pańska solitoza? To również było coś nowego. ...
emil120