Clancy Tom - Jack Ryan 02 - Czas patriotów.rtf

(3170 KB) Pobierz
Tom Clancy

Tom Clancy

Czas Patriotów

 

 

Dla Wandy

Kiedy zło zaczyna się organizować, dobrzy ludzie

muszą połączyć swe siły; inaczej zginą jeden po

drugim, jako niewarte współczucia ofiary niegodnej

szamotaniny.

Edmund Burkę

Cała ta polityczna retoryka płynąca do nas z zagranicy, nie jest w stanie przesłonić jednego

bezspornego faktu - według wszelkich norm

cywilizowanego świata terroryzm jest zbrodnią,

popełnianą na niewinnych ludziach, często z dala

od sceny danego konfliktu politycznego i jak

zbrodnia musi być traktowany...

To zrozumienie zbrodniczej natury terroryzmu leży

u podstaw naszej nadziei na uporanie się z tym

zjawiskiem...

yjmy więc dostępnych nam środków. Wezwijmy

do współpracy, bo mamy prawo oczekiwać jej od

całego świata. Wspólnymi siłami starajmy się

ograniczać obszary, na których ci tchórzliwi

szubrawcy mogą czuć się bezpieczni, aż wreszcie

jako zwykli przestępcy zostaną postawieni przed

obliczem sprawiedliwości i w publicznym procesie

osądzeni za popełnione zbrodnie. I otrzymają karę,

na jaką po wielokroć zasłyli.

William H. Webster, Dyrektor Federalnego Biura Śledczego ~ 15.10. 1985

 

 

1

oneczne popołudnie w Londynie

W ciągu pół godziny Ryan dwukrotnie znalazł się o krok od śmierci.

Dzień był piękny, pogodny, popołudniowe słce wisiało nisko na bezchmurnym niebie. Po kilku godzinach wysiadywania na niewygodnym krześle, Ryan chciał się przejść, rozprostować zesztywniałe stawy, toteż kazał zatrzymać taksówkę kilka przecznic wcześniej. Ruch na ulicach był stosunkowo niewielki. Trochę go to zdziwiło, ale i ciekaw był, jak też wygląda miasto w porze wieczornego szczytu. Tutejszych ulic najwyraźniej nie budowano z myś o samochodach i Jack był pewien, że za kilka godzin zapanuje na nich nielichy chaos. Londyn od samego początku wydał mu się miastem stworzonym do spacerów, szedł więc swym zwykłym, energicznym krokiem, nie zmienionym od czasów słby w piechocie morskiej, podświadomie wystukując rytm marszu grzbietem notebooka o nogę.

Zanim dotarł do skrzyżowania, ulica zrobiła się całkiem pusta i można było przejść na drugą stronę. Tak jak czynił to od dziecka, machinalnie spojrzał w lewo, w prawo, potem znów w lewo i wkroczył na jezdnię...

Prosto pod czerwony, piętrowy autobus, który ochryple porykując klaksonem minął go w odległci nie większej niż pół metra.

-  Za pozwoleniem szanownego pana...

Ryan odwrócił się, stając oko w oko z policjantem, tutaj nazywanymi posterunkowymi, jak sobie przypomniał, w mundurze i hełmie jak z komedii Macka Senneta.

-  Proszę zachować ostrożność i przechodzić ulicę na skrzyżowaniu. Zechce pan także zwrócić uwagę na znaki na jezdni. W ten sposób będzie pan wiedział, czy patrzeć w lewo, czy w prawo. Staramy się nie tracić zbyt wielu turystów w wypadkach drogowych.

-  Skąd pan wie, że jestem turystą?

Policjant uśmiechnął się pobłliwie. Teraz, słysząc akcent Jacka, nie mó mieć już żadnych wątpliwości.

-  Ponieważ spojrzał pan w niewłciwym kierunku i jest pan ubrany jak Amerykanin. Jeszcze raz proszę o ostrożność. Życzę miłego dnia. - Przyjaźnie skinąłową i odszedł, zostawiając Ryana sam na sam z pytaniem, co takiego jest z jego nowiutkim, trzyczęściowym garniturem, że poznają w nim Amerykanina.

Posłusznie pomaszerował do skrzyżowania. Namalowany na asfalcie napis ostrzegał: SPÓJRZ W PRAWO. Dla dyslektyków wymalowano odpowiednią strzał. Jack zaczekał na zielone światło i ruszył przez jezdnię, pilnując się, by nie przekroczyć linii wyznaczającej przejście dla pieszych. Musi pamiętać, żeby bardzo uważ na ulicy, zwłaszcza że w piątek zamierzał wynająć samochód. Anglia była jednym z ostatnich krajów świata, gdzie ludzie nie nauczyli się jeździćciwą stroną drogi. Jack czuł, że szybko do tego nie przywyknie.

Niemniej z innymi sprawami radzili sobie tutaj całkiem dobrze, myślał leniwie, próbując uporządkować swoje spostrzeżenia z pierwszego dnia pierwszej podróży do Brytanii. Ryan był bystrym obserwatorem i umiał szybko wyciągać wnioski. Znajdował się w dzielnicy, stanowiącej część handlowo-usługowego centrum Londynu. Przechodnie byli ubrani lepiej, niż przeciętni Amerykanie, jeśli nie liczyć punków o nastroszonych, pomarańczowych albo szkarłatnych włosach. Architektura dzielnicy tworzyła nieprawdopodobną mieszaninę stylów, od klasycyzmu po Miesa van der Rohe ((1886-1969) - niemiecki architekt, obok Gropiusa, Wrighta i Le Corbusiera zaliczany do twórców architektury współczesnej), ale większość domów miała specyficzny wdzięk starych budowli, w Waszyngtonie czy Baltimore dawno już zastąpionych równymi rzędami bezdusznych, szklanych pudeł.

Wygląd miasta i jego mieszkańw doskonale harmonizował z powszechną tu uprzejmością. Jak dotąd Ryan nie miał powodów do narzekania na maniery Brytyjczyków. I choć jego wakacje zapowiadały się pracowicie, wszystko wskazywało na to, że bęwnież przyjemne.

Mimo wszystko pewne szczegóły londyńskiej ulicy wydawały się odrobinę irytujące. Choćby te parasole widoczne u większości przechodniów. Przed wyjściem z domu Ryan skrupulatnie sprawdził aktualną prognozę pogody. Zapowiadano ni mniej ni więcej tylko pogodny dzień, prawdęwiąc użyto słowaupał", chociaż temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni. Istotnie, to ciepło jak na tę porę roku, ale żeby od razu „upał"? Jack był ciekaw, czy używają tu określenia „babie lato". Pewnie nie. Tak czy inaczej, po co im te parasole? Czyżby nie ufali lokalnej słbie meteorologicznej? Może to po braku parasola ten gliniarz poznał w nim Amerykanina?

Czego jeszcze się nie spodziewał, to takiego mnóstwa Rolls-Royce'ów na ulicach. Przez całe życie widział nie więcej niż tuzin samochodów tej marki. Tu zaś, chociaż może nie jeździły stadami, było ich naprawdę sporo. On sam jeździł pięcioletnim Volkswagenem Rabbitem, amerykańską wersją Golfa.

Zatrzymał się przy stoisku z gazetami i kupił egzemplarz „The Economist". Obliczanie należności zabrało mu kilka sekund. Grzebał w drobnych, wydanych mu przez kierowcę taksówki, a tymczasem sprzedawca czekał cierpliwie i niewątpliwie także poznał w nim Jankesa. Ruszył dalej, przeglądając w drodze gazetę i w pewnym momencie stwierdził, że znajduje się w połowie niewłciwej przecznicy. Stanął jak wryty i próbował przypomnieć sobie plan miasta, który studiował przed opuszczeniem hotelu. Jack nigdy nie pamiętał nazw ulic, miał natomiast fotograficzną pamięć do map. Doszedł teraz do końca ulicy i skręcił w lewo. Dwie przecznice dalej w prawo i oto miał przed sobą St. James Park. Zerknął na zegarek, przyszedł piętnaście minut za wcześnie. Teren obok pomnika Księcia Yorku łagodnie opadał w głąb parku. Ryan minąługi, lśniący bielą marmuru klasycystyczny budynek i przeszedł na drugą stronę ulicy.

Kolejną zaletą Londynu była obfitość zieleni. Park wyglądał na dość rozległy. Uwagę Jacka zwróciły wypielęgnowane trawniki. Tego roku cała jesień musiała być wyjątkowo ciepła. Drzewa wciąż pokrywała masa liści. Ludzi było jednak niewielu. Cóż, Jack wzruszył ramionami, środa. Środek tygodnia. Dzieciaki w szkole, dla dorosłych normalny dzień pracy. Zresztą, tak było najlepiej. Celowo przyjechali po zakończeniu sezonu turystycznego. Ryan nie znosiłoku. To też zostało mu po słbie w Korpusie Piechoty Morskiej.

-  Tatoo!

Ryan odwrócił się i ujrzał swojąreczkę wybiegają spomiędzy drzew. Pędziła ku niemu, zapominając oczywiście o bożym świecie. Dopędziła ojca i jak zwykle skoczyła mu w objęcia. Również jak zwykle, Cathy Ryan pozostała daleko w tyle, bo nikt nie byłby w stanie dotrzymać kroku ich małej błyskawicy. Żona Jacka i owszem, wyglądała na turystkę. Przez ramię przewieszony miała swój aparat fotograficzny marki Canon, wraz z futerałem, który na wakacjach sł jej dodatkowo jako pojemniejsza torebka.

-  Jak poszło, Jack?

Ryan pocałował żonę. A może Anglicy nie robią tego publicznie? - przemknęło mu przez myśl.

-  Świetnie. Traktowali mnie, jakbym był u siebie. Wszystkie notatki siedzą sobie bezpiecznie tutaj. - Poklepał swój notebook. -Niczego nie kupił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin