Fortier Anne - Julia.doc

(1895 KB) Pobierz

 

 

 

ANNE FORTIER

 

JULIA


EPIGRAF

Ponurą zgodę ranek ten skojarzył;

Słońce się z żalu w chmur zasłonę tuli;

Smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzył

Jak ta historia Romea i Julii.

Szekspir

William Szekspir, Romeo i Julia

(przypisy tłumaczki).

 

 

Przekłady Stanisława Barańczaka:

Rozdziały: I.III; II.I; II.II; II.III; III.I; III.III; III.IV; IV.I; IV.III; IV.IV; IV.V; VI; VIV; VII.I; VII.II; VIII.I; IX.I; X.

Przekłady Józefa Paszkowskiego:

Rozdziały: II; I.II; III.II; IVII; VII; VIII; V.V; VI.I; VI.II; VIII.II; VIII.III; IX.II; IX.III.


Prolog

Powiedzieli, że umarłam.

Me serce stanęło i przestałam oddychać - w oczach świata byłam prawdziwie martwa. Niektórzy twierdzą, że odeszłam na trzy minuty, inni - że na cztery. Osobiście zaczynam podejrzewać, że śmierć to w dużej mierze kwestia umowna.

Będąc Julią, zapewne powinnam nie mieć złudzeń, ale tak bardzo chciałam uwierzyć, że tym razem nie powtórzy się znowu ta sama żałosna tragedia... Wreszcie połączymy się na zawsze, Romeo i ja, a nasza miłość nigdy więcej nie znajdzie się w zawieszeniu na całe mroczne stulecia wygnania i śmierci.

Ale nie oszukasz Barda. Zatem zmarłam, jak było mi przeznaczone, gdy skończyły się moje kwestie. Znowu wpadłam w otchłań stworzenia.

O, szczęsne pióro. Oto jest kartka.

Oto zaś atrament, a zatem zacznijmy.


I.I

Na miłość boską, czyjaż to krew broczy Kamienne wnijście do tego grobowca?

Nie od razu zdecydowałam, skąd zacząć. Można by zauważyć, że moja historia zaczęła się ponad sześćset lat temu od rabunku na gościńcu w średniowiecznej Toskanii. Albo, nieco później, od tańca i pocałunku w Castello Salimbeni, gdzie moi rodzice spotkali się po raz pierwszy. Ale nigdy bym się o tym nie dowiedziała, gdyby pewne wydarzenie nie zmieniło gwałtownie mego życia i nie zmusiło mnie do podróży do Włoch w poszukiwaniu przeszłości. Tym wydarzeniem była śmierć mojej ciotecznej babci Rose.

Umberto szukał mnie trzy dni, by mi przekazać tę smutną wiadomość. Biorąc pod uwagę moją wirtuozerię w sztuce znikania, zadziwia mnie, że w ogóle mu się udało. Ale Umberto zawsze miał nadprzyrodzoną umiejętność czytania mi w myślach i uprzedzania moich ruchów, poza tym w Wirginii nie ma aż tyle szekspirowskich letnich obozów.

Nie wiem, jak długo stał, przyglądając się przedstawieniu. Ja byłam jak zawsze za kulisami, zbyt zajęta dziećmi, ich kwestiami i rekwizytami, by dostrzegać cokolwiek, dopóki nie opadła kurtyna. Po kostiumowej próbie popołudniowej ktoś zgubił fiolkę z trucizną, w związku z czym Romeo był zmuszony do popełnienia samobójstwa za pomocą tic taców

- Ale ja mam od nich zgagę! - zaprotestował z całą urażoną dumą czternastolatka.

- I bardzo dobrze! - rzuciłam, powstrzymując matczyny odruch, nakazujący poprawić mu aksamitny kapelusz. - To pomoże ci się utrzymać w roli.

Dopiero gdy światła się zapaliły, a dzieci wyciągnęły mnie na scenę, żeby obsypać wyrazami wdzięczności, dostrzegłam koło drzwi znajomą sylwetkę. Umberto, surowy i posągowy, w ciemnym garniturze i krawacie, wyróżniał się niczym samotny przyczółek cywilizacji w prehistorycznym bagnie. Jak zawsze. Odkąd pamiętam, nigdy nie włożył nic, co by można nazwać strojem nieformalnym. Szorty khaki i koszulki polo uważał za odzież tych, którzy nie mogą się pochwalić żadną cnotą, nawet poczuciem wstydu.

Później, gdy fala wdzięcznych rodziców cofnęła się i wreszcie mogłam zejść ze sceny, zatrzymał mnie na chwilę dyrektor, który potrząsnął mną serdecznie - znał mnie zbyt długo, żeby pozwalać sobie na uściski.

- Dobra robota, Julie! - zawołał wylewnie. - Mogę na ciebie liczyć w przyszłe wakacje?

- Oczywiście - skłamałam, ruszając przed siebie. - Będę w okolicy.

W końcu podeszłam do Umberta, na próżno szukając iskierek, jakie pojawiały się w jego oczach na mój widok po dłuższej rozłące. Ale nie było w nich uśmiechu, nawet śladu, i zrozumiałam, dlaczego się zjawił. Bez słowa weszłam w jego objęcia, żałując, że nie potrafię odwrócić świata do góry nogami jak klepsydrę i że życie nie jest zjawiskiem skończonym, lecz raczej nieustającym przechodzeniem przez mały otwór w czasie.

- Nie płacz, principessa - powiedział w moje włosy. - To by się jej nie spodobało. Nie możemy żyć wiecznie. Miała osiemdziesiąt dwa lata.

- Wiem. Ale... - Cofnęłam się i otarłam oczy. - Janice przy niej była? Umberto zmrużył oczy, jak zawsze na myśl o mojej bliźniaczce.

- Jak sądzisz?

Dopiero z bliska dostrzegłam, jaki jest znękany i wymizerowany - jakby przez parę nocy pił do poduszki. Ale może to naturalne? Kim miał się stać bez cioci Rose? Odkąd pamiętam, oboje byli złączeni w przymusowym związku pieniędzy i siły - ona odgrywała starzejącą się ślicznotkę, on - cierpliwego majordomusa, i pomimo wszystkich dzielących ich różnic żadne z nich nie próbowało ułożyć sobie życia bez drugiego.

Lincoln był zaparkowany dyskretnie przy ognisku i nikt nie widział, jak Umberto wkłada mój stary plecak do bagażnika, po czym otwiera przede mną drzwi z uniżoną elegancją.

- Chcę usiąść z przodu, dobrze?

Pokręcił głową z dezaprobatą i otworzył drugie drzwi.

- Wiedziałem, że wszystko się rozpadnie.

Ale to nie ciocia Rose upierała się przy zachowaniu etykiety. Umberto był jej pracownikiem, lecz zawsze traktowała go jak kogoś z rodziny. Jednak on sam nigdy nie odwzajemnił tego gestu. Gdy ciocia Rose proponowała, by usiadł z nami przy stole, on tylko spoglądał na nią z rozbawioną cierpliwością, jakby nie przestawało go zdumiewać, że ciocia ciągle go zaprasza i jakoś nie pojmuje przyczyn jego odmowy. Jadał wszystkie posiłki w kuchni, zawsze tak było i zawsze będzie, i nawet wzywanie imienia boskiego - z coraz większą desperacją - nie mogło go przekonać, by usiadł razem z nami, nawet w Święto Dziękczynienia.

Ciocia Rose zwykle uważała, że Umberto jest tak zasadniczy, ponieważ pochodzi z Europy, i gładko przechodziła do wykładu o tyranii, wolności i niepodległości, co nieodmiennie prowadziło do wycelowania w nas widelca i oznajmienia:

- I dlatego nie pojedziemy do Europy na wakacje. A już na pewno nie do Włoch. Koniec, kropka.

Osobiście byłam całkowicie pewna, że Umberto lubił jeść sam, ponieważ swoje towarzystwo ceni ponad wszystko. Siedział niewzruszenie spokojny w kuchni, przy dźwiękach opery, winie i idealnie dojrzałym bloku parmezanu, my zaś - ciocia Rose, ja i Janice - kłóciłyśmy się i dygotałyśmy z zimna w pełnej przeciągów jadalni. Biorąc pod uwagę plusy i minusy tej sytuacji, gdyby ode mnie zależało, też bez wahania wybrałabym kuchnię.

Tego wieczoru, przejeżdżając przez mroczną dolinę Shenandoah, Umberto opowiedział mi o ostatnich godzinach cioci Rose. Zmarła spokojnie, we śnie, po całym wieczorze słuchania ulubionych piosenek Freda Astaire'a, jednej trzeszczącej płyty po drugiej. Gdy ucichł ostatni akord, usiadła i otworzyła wychodzące na ogród balkonowe drzwi, może chciała jeszcze raz poczuć zapach wiciokrzewu. Umberto powiedział, że gdy tak stała z przymkniętymi oczami, długie koronkowe firanki zawirowały wokół niej, jakby już stała się duchem.

- Czy postąpiłam właściwie? - spytała cicho.

- Oczywiście - odpowiedział dyplomatycznie.

Na podjazd cioci Rose dotarliśmy o północy. Umberto uprzedził mnie, że Janice już przyjechała z Florydy, z kalkulatorem i butelką szampana. Jednak to nie wyjaśniało obecności drugiej wypasionej gabloty, stojącej dokładnie przed drzwiami.

- Mam szczerą nadzieję - odezwałam się, wyjmując plecak z bagażnika, zanim Umberto zdołał się tym zająć - że to nie przedsiębiorca pogrzebowy.

Zaledwie usłyszałam własny głos, przeklęłam się za ten lekceważący ton, zupełnie nie w moim stylu. Wyrywał mi się tylko wtedy, gdy na horyzoncie pojawiała się moja siostra.

Umberto zerknął na tajemniczy samochód i poprawił marynarkę niczym kamizelkę kuloodporną tuż przed akcją.

- Obawiam się, że w grę może wchodzić inne przedsięwzięcie. Ledwie przeszliśmy przez próg domu cioci Rose, zrozumiałam, o co mu

chodzi. Wszystkie wielkie portrety z korytarza zostały zdjęte i stały pod ścianą jak skazańcy przed plutonem egzekucyjnym. A wenecki wazon, który zawsze ozdabiał okrągły stolik pod żyrandolem, już zniknął!

- Halo! - ryknęłam w przypływie furii, który nie nawiedził mnie od ostatniego spotkania z moją siostrą. - Jest tu jeszcze ktoś żywy?

Mój głos odbił się echem w cichym domu, ale ledwie ucichł, usłyszałam tupot stóp na korytarzu na piętrze. Zaraz potem, w niespieszny sposób, zupełnie kontrastujący z niedawnym pośpiechem, pojawiła się Janice, jak zwykle robiąc wielkie wejście. Miała na sobie cienką letnią sukienkę, uwydatniającą jej bujne kształty o wiele lepiej niż nagość. Zatrzymała się, jakby dawała chwilę fotoreporterom, odrzuciła długie włosy leniwym, zadowolonym ruchem i posłała mi uśmieszek pełen wyższości.

- Coś takiego - rzuciła słodkim, lodowatym głosem. - Ta czysta dusza jeszcze żyje.

Dopiero teraz zauważyłam wlokącą się za nią męską atrakcję tygodnia.

- Przykro mi, że cię rozczarowałam - warknęłam i upuściłam plecak na podłogę. Upadł z głuchym stukotem. - Mam ci pomóc odzierać dom z kosztowności czy chodzisz na włamy sama?

Śmiech Janice brzmiał jak melodyjny brzęk wietrznych dzwoneczków, takich, co to je sąsiedzi wieszają na swoim ganku wyłącznie po to, żeby doprowadzać cię do szału.

- To Archie - powiadomiła mnie rzeczowo. - Da nam za te rupiecie dwadzieścia patyków.

Spojrzałam na nich z obrzydzeniem.

- Jakiż on hojny. Najwyraźniej lubuje się w śmieciach.

Janice rzuciła mi złe spojrzenie, ale szybko się opanowała. Doskonale wiedziała, że jej sympatię mam gdzieś, a jej gniew mnie tylko bawi.

Urodziłam się cztery minuty przed nią i choćby wyskoczyła ze skóry, zawsze pozostanę cztery minuty starsza. Nawet jeśli Janice miała się za superszybkiego zająca, a mnie za ospałego żółwia, obie wiedziałyśmy, że może biegać wokół mnie, ile chce, a nigdy nie pokona tego malutkiego odstępu między nami.

- No tak - odezwał się Archie, zezując na otwarte drzwi. - To ja się zbieram. Miło cię poznać, Julie. Julie, prawda? Janice wiele mi o tobie opowiadała... - Roześmiał się nerwowo. - Działaj dalej! Czyń pokój, nie miłość, jak powiadają.

Janice pomachała mu słodko, lecz ledwie drzwi się za nim zamknęły, jej twarz z anielskiej zmieniła się w demoniczną, jak halloweenowy hologram.

- Nie waż się tak na mnie patrzeć! - syknęła. - Staram się skombinować pieniądze. Ty w końcu nie zarabiasz, co?

- Ale i nie mam twoich... wydatków - mruknęłam, wskazując jej piersi, ewidentnie podrasowane. - Powiedz, Janice, którędy ci wepchnęli te balony? Przez pępek?

- Powiedz, Julie - przedrzeźniła mnie - jak się czujesz taka zupełnie płaska? Od zawsze?

- Panie wybaczą - odezwał się Umberto, stając z uszanowaniem między nami, tak jak to robił tyle razy wcześniej. - Czy mogę zaproponować, by przenieść tę porywającą wymianę zdań do biblioteki?

Gdy dogoniliśmy Janice, już zdążyła się ułożyć w ulubionym fotelu cioci Rose. Postawiła szklankę dżinu z tonikiem na poduszce w motywy łowieckie, które wyhaftowałam krzyżykami w liceum, gdy ona zajmowała się poważniejszymi łowami.

- Co? - warknęła, spoglądając na nas z kiepsko skrywaną niechęcią. - Nie sądzisz, że połowę wódy zostawiła mnie?

Klasyczne zagranie Janice: kłócić się nad czyimiś zwłokami. Odwróciłam się i podeszłam do balkonowych drzwi. Ukochane terakotowe donice cioci Rose stały na tarasie niczym rząd żałobników. Kwiaty pochyliły główki jak w nieutulonym żalu. Niezwykły widok. Umberto zawsze otaczał ogród troskliwą opieką - lecz może nie znajdował już przyjemności w tej pracy, odkąd zabrakło jego pracodawczyni i najlepszej słuchaczki.

- Dziwne - powiedziała Janice - że nadal tu jesteś, Ptasiu. Na twoim miejscu już bym była w Vegas. Z rodowymi srebrami.

Umberto nie odpowiedział. Już wiele lat temu przestał się odzywać do Janice. Spojrzał na mnie.

- Pogrzeb jest jutro.

- Nie do wiary - rzuciła Janice, kołysząc przerzuconą przez oparcie nogą. - Zaplanowałeś wszystko, nie pytając nas o zdanie.

- Tego sobie życzyła.

- Powinnyśmy wiedzieć coś jeszcze? - Janice dźwignęła się z fotela i poprawiła sukienkę. - Czy wszyscy coś dostaniemy? Nie zakochała się w jakimś schronisku dla zwierząt czy czymś podobnym?

- A obchodzi cię to? - warknęłam i przez jakieś pół sekundy Janice wyglądała, jakby zrobiło się jej naprawdę wstyd. Potem wzruszyła ramionami, jak zawsze, i znowu sięgnęła po butelkę.

Nawet nie chciało mi się komentować, kiedy uniosła idealnie wypielęgnowane brwi, okrutnie się dziwiąc, że nalało się tak dużo. Gdy słońce osunie się za horyzont, Janice także osunie się na szezlong, zostawiając odpowiedź na wielkie życiowe pytania innym - jeśli nie zabraknie jej procentów.

Od zawsze taka była: nienasycona. Gdy byłyśmy dziećmi, ciocia Rose śmiała się z zachwytem i wołała: „Ta mała mogłaby zjeść konia z kopytami, zwłaszcza piernikowego!", jakby żarłoczność Janice była czymś godnym pozazdroszczenia. No ale ona znajdowała się na szczycie łańcucha pokarmowego i w przeciwieństwie do mnie nie miała się czego bać. Odkąd pamiętam, Janice potrafiła wywęszyć moje zapasy cukierków, choćbym je schowała nie wiadomo jak dobrze, a wielkanocne poranki w naszej rodzinie kończyły się szybko, brutalnie i żałośnie dla mnie. Zawsze tym, że Umberto karcił ją za zagarnięcie moich czekoladowych jajek, a Janice, oblewając czekoladę łzami, syczała spod łóżka, że nie jest jej tatą i nie będzie jej rozkazywał.

Najbardziej frustrujące było to, że jej wygląd w ogóle nie zdradzał wszystkich tych wybryków. Skóra, gładka jak lukier na weselnym torcie, nadal strzegła jej brzydkich tajemnic. Rysy pozostały tak delikatne jak delikatne są malutkie marcepanowe kwiaty i owoce w rękach mistrza cukiernic - twa. Dżin, kawa, wstyd ani skrucha nie przebijały się przez tę gładką fasadę; całkiem jakby biło w niej wieczne źródło życia i jakby Janice codziennie wyłaniała się odrodzona z otchłani wieczności, ani o dzień starsza, ani o deko cięższa i nadal drapieżnie złakniona świata.

Niestety, nie byłyśmy identycznymi bliźniaczkami. Niegdyś na szkolnym boisku podsłuchałam, jak ktoś mówi o mnie „Bambi na szczudłach", i choć Umberto śmiał się i powiedział, że to komplement, jakoś nie miałam takiego wrażenia. Nawet gdy etap największej niezdarności przeminął, w porównaniu z Janice dalej wyglądałam chudo i anemicznie. Zawsze i wszędzie ona była mroczna i wylewna, a ja blada i wycofana.

Gdy razem wchodziłyśmy do pokoju, wszystkie oczy natychmiast zwracały się na nią, choć stałam tuż obok. Z czasem przywykłam do mojej roli. Nigdy nie musiałam się trudzić kończeniem kwestii, bo Janice nieodmiennie wpadała mi w słowo. Jeśli ktoś przypadkiem spytał mnie o marzenia i nadzieje - przeważnie podczas towarzyskiej herbatki z sąsiadkami cioci Rose - Janice ciągnęła mnie do fortepianu, gdzie usiłowała grać, a ja miałam odwracać strony nut. Nawet teraz, w wieku dwudziestu pięciu lat, podczas rozmów z obcymi nadal utykałam w pół słowa, czekając w rozpaczy, aż ktoś mi przerwie, zanim będę musiała wypowiedzieć zdanie złożone.

Podczas pogrzebu cioci Rose lało, a cmentarz wyglądał niemal tak ponuro, jak się czułam. Stałam nad grobem, wielkie krople deszczu skapywały mi z włosów, mieszając się ze łzami na policzkach. Papierowe chusteczki, które przyniosłam z domu, już dawno rozmiękły w kieszeniach na papkę.

Choć płakałam całą noc, nie byłam gotowa na to uczucie smutnej ostateczności, które mnie ogarnęło, gdy trumna legła krzywo na ziemi. Taka duża trumna dla chudziutkiej cioci Rose... Nagle pożałowałam, że nie chciałam zobaczyć jej zwłok, nawet jeśli jej to nie robiło różnicy. A jeśli? Może patrzyła na nas z daleka, pragnąc nam powiedzieć, że dotarła na miejsce bezpiecznie. Była to pocieszająca myśl, mile widziana chwila wytchnienia od rzeczywistości. Szkoda, że nie potrafiłam w nią uwierzyć.

Jedyną osobą, która pod koniec pogrzebu nie wyglądała jak zmokły gryzoń, była Janice, która włożyła plastikowe buty na dziesięciocentymetrowych obcasach i czarny kapelusz, kojarzący się ze wszystkim oprócz żałoby. Ja natomiast włożyłam strój, który Umberto nazwał kiedyś czarną rozpaczą. O ile buciki i dekolt Janice mówiły „podejdź bliżej", o tyle moje buciory i zapięta pod szyję sukienka z całą pewnością warczały „won".

Nad trumną stanęła garsteczka osób, ale tylko pan Gallagher, nasz prawnik, zatrzymał się, żeby porozmawiać. Janice i ja dotąd go nie spotkałyśmy, lecz ciocia Rose mówiła o nim tak często i ciepło, że facet mógłby nas zaskoczyć już tylko in minus.

- Rozumiem, że jest pani pacyfistką? - zwrócił się do mnie, gdy razem wychodziliśmy z cmentarza.

- Julcia uwielbia walczyć - odpowiedziała Janice, krocząca z zadowoleniem między nami i kompletnie nieświadoma, że woda ścieka na nas z ronda jej kapelusza. - I rzucać czym popadnie. Słyszał pan, co zrobiła Małej Syrence...?

- Dość - syknęłam, usiłując znaleźć suchy kawałek rękawa, by otrzeć oczy po raz ostatni.

- Nie bądź taka skromna! Pisali o tobie na pierwszej stronie!

- Jak słyszę, pani firma dobrze sobie radzi? - Pan Gallagher spojrzał z ostrożnym uśmiechem na Janice. - Uszczęśliwianie ludzi musi być wyzwaniem?

- Uszczęśliwianie? Błe! - Janice zgrabnie wyminęła kałużę. - Szczęście jest największym zagrożeniem dla mojej firmy. Nam chodzi o marzenia. Frustracje. Fantazje, które nigdy się nie urzeczywistnią. Mężczyzn, którzy nie istnieją. Kobiety, których się nigdy nie zdobędzie. W tym są pieniądze!

Janice gadała i gadała, a ja przestałam słuchać. Niebywała ironia - moja siostra, najmniej romantyczna osoba na świecie, zajmowała się zawodowo kojarzeniem małżeństw. Mężczyzn - z którymi nieodmiennie usiłowała flirtować - uważała jedynie za gadające narzędzia elektryczne, które można włączyć, gdy się ich potrzebuje, i wyłączyć natychmiast, gdy spełnią swoje zadanie.

Dziwne, ale w dzieciństwie Janice miała obsesję układania wszystkiego parami - dwa misie, dwie poduszki, dwie szczoteczki... nawet kiedy się kłóciłyśmy, sadzała nasze lalki obok siebie na półce, czasami nawet tak, że trzymały się w ramionach. Być może to jednak nie dziwne, że wybrała karierę swatki, bo dobierała pary lepiej od Noego. Ale, w przeciwieństwie do niego, już dawno zapomniała, po co to robi.

Trudno ustalić, kiedy wszystko się zmieniło. Jakoś tak w liceum obrała sobie za cel zniszczenie wszystkich moich marzeń o miłości. Swoich chłopców zmieniała jak tanie rajstopy, z upodobaniem obrzydzając mi sprawę opisywaniem wszystkiego w tak pogardliwy sposób, że zaczęłam się zastanawiać, po co kobiety w ogóle zadają się z mężczyznami.

- No - powiedziała w noc przed naszym balem maturalnym, zakręcając mi włosy na różowe wałki. - To twoja ostatnia szansa.

Spojrzałam na nią w lustrze, zaskoczona. Na szczęście nie mogłam odpowiedzieć, bo na twarzy zastygła mi miętowozielona błotna breja.

- No wiesz. - Skrzywiła się niecierpliwie. - Ostatnia szansa, żeby się pozbyć wianuszka. Po to wymyślono bal maturalny. Bo dlaczego chłopaki się tak stroją? Żeby sobie potańczyć? Litości!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin