U progu śmierci.pdf

(401 KB) Pobierz
707067611 UNPDF
Lidia Grzegórska
Anna Kowalczyk
U PROGU ŚMIERCI
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1986
Okładkę projektował: Jerzy Rozwadowski
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor teczniczny: Grażyna Woźniak
707067611.001.png
Martwa litera prawa
Na procesie norymberskim postawiono im zarzut, że z cynicznym wyrachowaniem odwrócili
humanitarne posłannictwo medycyny, której głównym zadaniem była i jest troska o zdrowie i życie
człowieka. Zarzut ciężki, ale w pełni uzasadniony i potwierdzony licznymi przykładami. Kończąc uczelnie i
szkoły specjalistyczne, składali przecież ślubowanie, komu mają służyć i co będzie ich najwyższą
powinnością zawodową. Do szlachetnej misji zobowiązywały ich tytuły personelu lekarskiego i sanitarnego,
nabyta wiedza i etyka. Biały kitel miał wzbudzać zaufanie, koić cierpienia, krzewić wiarę w możliwą do
odzyskania radość życia, bo z tym kolorem łączą się zwykle takie skojarzenia, znane każdemu od
najmłodszych lat. To wszystko okazało się jednak mitem w zestawieniu z okrutną rzeczywistością za drutami
obozów koncentracyjnych i obozów zagłady.
Na terenie okupowanej Polski hitlerowcy utworzyli sześć głównych ośrodków masowej eksterminacji i
niewolniczej pracy: Oświęcim, Majdanek, Treblinka, Bełżec, Sobibór i Stutthof, nie licząc wielu innych,
porównawczo mniejszych, choć w jednakowym stopniu zasługujących na miano kaźni. Z tych wszystkich
obozów najbardziej ponurą sławę zdobył Oświęcim, zamieniony w gigantyczną „fabrykę śmierci” z ciągle
doskonaloną techniką zabijania i palenia ofiar. Do jego komór gazowych kierowano transporty ludzi z całej
Europy, skazanych na przymusowe wysiedlenie, ograbienie i unicestwienie z rozkazu władz hitlerowskich.
Jadąc w zaplombowanych wagonach do Oświęcimia, nie mieli żadnej nadziei. Prosto z rampy kolejowej byli
pędzeni do miejsca stracenia. Selekcję prowadzono pobieżnie bądź — najczęściej — w ogóle jej nie
prowadzono, skoro tak czy inaczej na wszystkich ciążył nieodwołalny wyrok śmierci. Potwierdził to w
swych zeznaniach obozowy lekarz SS, profesor doktor Hermann Kremer, który osobiście brał udział w tzw.
akcjach specjalnych, czyli przyjmowaniu transportów i kierowaniu ich do komór gazowych, także w porze
nocnej, kiedy w masie ludzi nie można było odróżnić ani jednej twarzy.
Nieco dokładniejsza selekcja obejmowała tylko więźniów z wyrokiem czasowego pobytu w obozie lub
bez wyroku, aresztowanych pod byle jakim pretekstem bądź zatrzymanych podczas łapanek ulicznych. Im
także nie czyniono złudzeń, że kiedykolwiek wyjdą na wolność, ale wyniszczanie tych ludzi przebiegało
inaczej i trwało dłużej. Stanowiąc niewolniczą siłę roboczą, byli potrzebni do wykonywania najcięższych
prac, podlegali ponadto sadystycznej „edukacji”, która — według głoszonych przez hitlerowców sloganów
— miała ich nauczyć przede wszystkim posłuszeństwa i całkowitego podporządkowania się decyzjom władz
niemieckich. Za drutami więzień był tylko „żywym numerem”, jeśli szczęśliwie ominęła go śmierć
bezpośrednio po przekroczeniu obozowej bramy. Wstępna selekcja była każdorazowo osobliwą loterią,
jednym ruchem palca lekarza SS rozstrzygał się wybór: komora gazowa czy życie.
Dla stworzenia pozorów wewnętrznego porządku komenda obozu dysponowała własnymi
regulaminami, które w szczegółowo rozpisanych punktach określały wszystkie nakazy i zakazy obejmujące
więźniów. W osobnej instrukcji ujęto zadania i obowiązki służby zdrowia SS. Wynikało z nich, że
przybywających do obozu należy dokładnie badać, a podejrzanych o choroby natychmiast umieszczać w
szpitalu, poddawać obserwacji i leczyć. Okresowym badaniom profilaktycznym powinien podlegać personel
zatrudniony w kuchniach i magazynie żywnościowym. Więźniowie chorzy mogli zgłaszać swoje
dolegliwości na porannym apelu i korzystać z doraźnej pomocy lekarskiej bądź też — w przypadkach
poważniejszych — należało kierować ich do szpitala. Do obowiązków lekarzy obozowych należała troska o
przestrzeganie warunków higienicznych w barakach mieszkalnych i kuchni, kontrola jakości artykułów
żywnościowych i posiłków. O dostrzeżonych brakach i nieprawidłowościach na bieżąco miał być
informowany komendant obozu. Naczelny lekarz wewnętrznej służby zdrowia był jego doradcą do spraw
medycznych, sanitarnych i higienicznych.
Z takiego ujęcia wyłaniał się obraz zgoła krzepiący, istota problemu tkwiła jednak w tym, że między
zapisem a rzeczywistością znajdowała się przepaść. Instrukcja służby zdrowia była od początku do końca
kamuflażem, obliczonym na oszukanie światowej opinii publicznej, zaniepokojonej losem więźniów w
obozach koncentracyjnych. Dla nich samych te wszystkie uprawnienia i obietnice, przełożone na język
urzędowego dokumentu, pozostawały jedynie martwą literą, pustosłowiem bez żadnego pokrycia, jak
bowiem przedstawiały się te sprawy w praktyce?
Przywożonych transportami do obozu ludzi umieszczano po 700 do 1000, nierzadko nawet 1200, w
blokach obliczonych na około 400 osób. Po odliczeniu przestrzeni przeznaczonej na pomieszczenia dla
starszego blokowego i kapo oraz na magazyn żywnościowy na jednego więźnia przypadało około 0,28 m 2
powierzchni i około 0,75 m 3 powietrza.
O ile w Oświęcimiu, gdzie murowane bloki wyposażone były w piece, więźniowie radzili sobie jakoś z
ogrzewaniem pomieszczeń, to w barakach obozu w Brzezince sytuacja pod tym względem wyglądała
tragicznie. Prymitywne piece blaszane, z ciągami kominowymi prowadzącymi wzdłuż całego baraku, nie
były w stanie ogrzać wnętrza, do którego przez szpary w deskach wdzierały się wilgoć i chłód. W
początkowym okresie w blokach mieszkalnych nie było podłóg. Więźniowie spali na siennikach rozłożonych
na ziemi (pięciu na dwóch siennikach), przykryci strzępami koca, który służył dwóm lub trzem osobom.
W późniejszym okresie w obozie macierzystym założono instalację wodną i klozety, ale w Brzezince
urządzeń tych aż do końca istnienia obozu nie uruchomiono w pełni.
Obóz męski w Brzezince podzielony był na odgrodzone od siebie drutem odcinki (po 32 baraki) i na
każdym z nich znajdowały się trzy baraki-ustępy. Czas korzystania z tych prymitywnych urządzeń był ściśle
regulowany i kontrolowany przez funkcyjnych ze specjalnego komanda. Ponieważ przeciętnie około 30%
więźniów chorowało na biegunkę głodową, to niedostateczne wyposażenie w klozety stało się dla nich jedną
z wielu udręk obozowego życia. Musieli oni przedwcześnie ustęp opuszczać i ustawiać się w kolejce
ponownie. Papieru oczywiście nie było. Więźniowie używali więc kawałków szmat wyrywanych z bielizny,
jeśli taką posiadali.
Odzież wydawana więźniom nie chroniła ich przed zimnem i wilgocią. Zarówno ci, którzy pracowali
pod dachem, jak i zatrudnieni na wolnym powietrzu, otrzymywali drelichowy pasiak i musieli go nosić bez
względu na stan pogody. Jeśli chodzi o obuwie, to nie odpowiadało ono zupełnie wymaganiom higieny.
Większość więźniów pracowała w drewniakach, które wywoływały bolesne otarcia nóg. Do otarć tych
dołączały się zakażenia i stany ropne, które stanowiły duży odsetek schorzeń chirurgicznych.
Bielizna pościelowa i osobista więźniów, jeśli taką posiadali, była rzadko i nieregularnie zmieniana.
Bieliznę tę prano niedokładnie i zdarzało się często, że więzień otrzymywał bieliznę zawszoną. To
powodowało, iż w obozie szerzyła się wszawica i świerzb.
Z autentycznych dokumentów niemieckich, a przede wszystkim z ksiąg Instytutu Higieny w Rajsku,
wynika, że żywność wydawana więźniom obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu ani pod względem
jakościowym, ani ilościowym nie odpowiadała podstawowym normom żywienia. Mięso dostarczane do
kuchni więziennej było często zepsute, pokryte pęcherzami, gnijące, w wielu wypadkach zaopatrzone w
stemple oznaczające, że nie nadaje się do spożycia. Była to zwykle konina, łby bydlęce, krew zwierzęca oraz
inne produkty o niskiej wartości.
Ziemniaki i brukiew nadchodziły do kuchni w stanie zgniłym.
W 1944 roku zaczęto więźniom wydawać konserwy, ale i one bardzo często były zepsute.
Do przyrządzenia pożywienia w kuchni obozowej wykorzystywano produkty znalezione podczas
sortowania rzeczy odebranych więźniom kierowanym do obozu. Nic więc dziwnego, że w zupie znajdowano
guziki, żyletki, sznurowadła itp. Warto zaznaczyć, że wszystko to, co było smaczne i jadalne, władze obozu
konfiskowały natychmiast i w formie darów wysyłały swoim bliskim w głąb Rzeszy.
Wydawane więźniom pożywienie było mało wartościowe pod względem kalorycznym i wyjątkowo
ubogie w witaminy. Ponadto niewielkie obozowe racje nigdy nie docierały w całości do więźniów.
Uszczuplane były przez esesmanów oraz więźniów funkcyjnych, przez których ręce produkty te
przechodziły. Nic więc dziwnego, że w ciągu krótkiego czasu organizmy ludzi przebywających w
Oświęcimiu ulegały znacznemu wyniszczeniu.
Niedostateczne odżywianie powodowało zmniejszenie odporności ustroju, a co za tym idzie —
kolosalną zapadalność na najrozmaitsze schorzenia. Nagminną chorobą była choroba głodowa,
charakteryzująca się obrzękami ogólnymi (zaczynały się od kończyn dolnych i posuwały coraz wyżej) lub
występująca w postaci suchej (głodujący wyglądał jak szkielet z naciągniętą nań skórą; ludziom tym
wiotczały mięśnie, twarz przybierała wyraz maski, robiła się ziemistoszara, oczy o rozszerzonych źrenicach
były zapatrzone w dal; tacy ludzie źle widzieli i słyszeli; tok myślenia i wszystkie inne reakcje były u nich
zwolnione; zachowanie ich charakteryzowało się apatią i sennością; stąd nazywano ich później
„muzułmanami”).
Przy olbrzymiej zapadalności na choroby i śmiertelności wśród więźniów opieka lekarska w obozie była
niedostateczna. W początkowym okresie Niemcy w ogóle nie zorganizowali szpitala obozowego, a
przebywającym w obozie lekarzom-więźniom nie wolno było wykonywać swojego zawodu. Stan ten zmienił
się dopiero wiosną 1942 roku w związku z rosnącym zapotrzebowaniem na siłę roboczą dla przemysłu
wojennego Rzeszy. Wówczas wprowadzono oficjalne pojęcie lekarza-więźnia.
W 1940 roku zorganizowano szpital obozowy, który zajmował powierzchnię dwu parterowych bloków.
Stan liczebny więźniów wynosił około 500 000 osób, z których przeciętnie około 1000 kwalifikowało się do
leczenia szpitalnego, najczęściej z powodu zupełnego wyczerpania oraz na skutek pobicia przez esesmanów
i funkcyjnych. Chorych stłaczano po kilku na jednym sienniku.
Ilości leków wydzielane dla szpitala więziennego miały znaczenie symboliczne. Miesięczny ich
przydział nie wystarczał nawet na jeden dzień. Tak samo było z opatrunkami. Podkreślić należy, że
przywożone przez ludzi z całej Europy lekarstwa były zabierane dla Niemców.
W początkowym okresie w szpitalu nie było żadnych narzędzi. Później, dzięki pomysłowości i
zapobiegliwości lekarzy-więźniów, zorganizowano kilka noży, pincet i kocherów, które stanowiły cały
zestaw do dokonywanych po kryjomu nawet poważnych zabiegów chirurgicznych. Dopiero pod koniec 1941
roku, kiedy rozszerzono nieco powierzchnię obozowego szpitala, lekarz SS doktor Entress, chcąc uczyć się
chirurgii, zorganizował salę operacyjną. Wyposażenie jej było prymitywne i dopiero później sami
więźniowie zaopatrzyli ją w odpowiednie przyrządy, pochodzące z bagaży wymordowanych transportów.
Bloków szpitalnych nie wyposażyli Niemcy w żadne urządzenia sanitarne i higieniczne.
W pierwszym okresie istnienia szpitala właściwie w nim nie leczono. Była to instytucja, mająca na celu
wystawianie fikcyjnych historii chorób i zaświadczeń zgonu.
W obozie systematycznie prowadzono akcję „oczyszczania” z elementu nieproduktywnego. Polegało to
na wybieraniu z masy więźniów ludzi (tak zwane selekcje), których na ogół wysyłano do gazu. Nie
kierowano się przy tym wynikami badań lekarskich, lecz po prostu lekarz SS decydował „na oko”, kto jest
zdrowy i nadaje się do pracy, a kto chory, więc zbyteczny. Zresztą w ten sposób postępowali Niemcy nie
tylko z ludźmi chorymi, lecz również z transportami zwożonymi z całej Europy, kiedy to już na rampie
kolejowej wskazywano tych, którzy mieli zginąć w komorach gazowych.
Równie tragiczny los zgotowano więźniom chorym na tyfus. Pod pozorem zwalczania tej choroby
kierownictwo obozu postanowiło zniszczyć roznosicielki tyfusu, to jest wszy, wraz z zakażonymi ludźmi.
Podstawą tej niszczycielskiej akcji był zaszyfrowany tajny rozkaz z grudnia 1941 roku.
Innym przykładem zabijania ludzi było uśmiercanie za pomocą zastrzyków — trucizn. Początkowo
wstrzykiwano więźniom wodę utlenioną, benzynę, ewipan i fenol. Później stosowano wyłącznie fenol. W
pierwszym okresie były to zastrzyki dożylne, potem dosercowe.
Lekarze niemieccy wbrew w całym cywilizowanym świecie przyjętym zasadom i obowiązującej stan
lekarski etyce nie leczyli chorych, wiadomo natomiast, że bez wskazań lekarskich dokonywali na nich
zabiegów, których rodzaj i okoliczności, w jakich były przeprowadzane, dowodzą, że miały charakter
eksperymentów nienaukowych. Wysyłali na śmierć tysiące ludzi, nakazywali pisanie sfingowanych kart
chorobowych, podawali fałszywe przyczyny śmierci.
Akcja biologicznego niszczenia więźniów odbywała się przez sterylizację, kastrację i podawanie
środków narkotycznych, które miały wprowadzać w stan silnego podniecenia maniakalnego. Stosowano
silnie działające środki toksyczne, naświetlanie promieniami Rentgena — u mężczyzn jądra, u kobiet jajniki,
dokonywano również zabiegów chirurgicznych na ludziach całkowicie zdrowych, nie wymagających
interwencji chirurga.
Warto tu podkreślić, że stosowanie zastrzyków z fenolu w mięsień sercowy w początkowym okresie
stanowiło również formę eksperymentu. Ponieważ jednak śmierć zadawana w ten sposób była dość prostym
i monotonnym zabiegiem, przestały te iniekcje pełnić rolę doświadczenia i stały się jednym ze sposobów
łatwego zabijania.
Nie sposób wymienić wszystkich metod, jakimi dysponowała armia oprawców w białych kitlach.
Prześcigając się w pomysłach zabiegali oni o uznanie w oczach mocodawców, a co za tym idzie, walczyli,
być może, o czołowe miejsca w hierarchii przyszłego narodu panów.
Ten, którego dosięgła kara
Lekarz SS Horst Fischer studia lekarskie ukończył w 1937 roku na Uniwersytecie w Berlinie. Tytuł
doktora medycyny uzyskał w roku 1941. W związku z doktoratem podpisał następujące przyrzeczenie:
„Uroczyście przyrzekam i obiecuję, że zawsze będę głęboko poważał wiedzę medyczną i, ile mi tylko sił
starczy, będę o nią walczył, a także wypełnię z wiernością i sumiennie obowiązki lekarskiego stanu wobec
żądających mojej pomocy, jak też w stosunku do kolegów-lekarzy w myśl idei humanistycznej”.
W listopadzie 1933 roku wstąpił do SS. W maju 1937 roku był już członkiem NSDAP. W roku 1940
przeszedł w Stralsundzie ośmiotygodniowe przeszkolenie wojskowe. Tutaj też poznał swojego przyszłego
przełożonego w Oświęcimiu, lekarza SS doktora Eduarda Wirthsa. W kwietniu tego samego roku został
untersturmführerem. Krótko przebywał w Pradze, Bernie, Berlinie, a następnie w oddziale dywizji SS
„Wiking” w Wiedniu.
W czerwcu 1941 roku przeniesiono go do Lublina, po czym wziął udział w ataku na Związek Radziecki.
Awansował i w styczniu 1942 roku został obersturmführerem — jednocześnie był lekarzem oddziału
pancernego. Kilkakrotnie zmieniał miejsce pracy, aż 6 listopada 1942 roku trafił do obozu zagłady w
Oświęcimiu. Tu spotyka dawnego znajomego — doktora Wirthsa. Pełni różne funkcje i po kolejnym
awansie, tym razem na hauptsturmführera, zostaje zastępcą lekarza garnizonu. W tym samym czasie jest
lekarzem obozu macierzystego Oświęcim I i III.
Zadaniem Fischera jako lekarza obozowego było kierowanie szpitalem dla więźniów, nadzorowanie
pracy lekarzy-więźniów i sanitariuszy-więźniów oraz kontrolowanie pomieszczeń więziennych, kuchni,
urządzeń sanitarnych i stanu higienicznego obozu. Podlegali mu również sanitariusze SS. Podczas swej
działalności w Oświęcimiu Fischer „troszczył się” szczególnie o „obniżenie statystyki chorych”. Ta jego
dbałość znajdowała wyraz w regularnych selekcjach, po których część chorych wędrowała do komór
gazowych lub umierała na skutek dosercowych zastrzyków z fenolu.
To mu jednak nie wystarczało i w swojej nadgorliwości skazywał na zagładę nie tylko chorych, lecz
także więźniów pracujących na terenie obozu. Według opinii przełożonych „wypełniał bez reszty” wszystkie
powierzone mu zadania służbowe. Doktor Wirths stwierdził między innymi: „Wydaje się odpowiedni do
przyszłych ważniejszych lub zakrojonych na szerszą skalę zadań”.
Nic więc dziwnego, że obok osławionego doktora Mengele miał najwyższy stopień wojskowy wśród
lekarzy SS. Upust swemu okrucieństwu dawał na ogół wtedy, gdy jako zastępca lekarza garnizonowego
zastępował doktora Wirthsa lub innych lekarzy obozowych — był wówczas tym najważniejszym, od którego
woli zależała egzystencja więźniów.
Pod nieobecność szefa układał plany „służby na rampie” i sam brał w niej udział, a także ją nadzorował.
Włączył się również czynnie w nadzór pracy „dezynfektorów” i całego procesu niszczenia.
W czasie selekcji na rampie dochodziło do wstrząsających scen. Rozdzielanie rodzin odbywało się
wśród płaczu oraz krzyku kobiet, którym siłą odbierano dzieci lub odrywano od mężów. Nic nie wzruszało
Fischera. Kiedy zdarzyło się, że dwudziestoletnia dziewczyna nie chciała odejść od matki
wyselekcjonowanej do gazu, doktor Fischer zniecierpliwionym gestem i ją skazał na zagładę. Równie
okrutną decyzję podjął w stosunku do pięcioletniego chłopca, który przybył na rampę ze swym ojcem. Ojca
uznano za „zdolnego do pracy”, a chłopca skierowano do gazu.
„Służbę na rampie” pełnił Fischer od wiosny 1943 roku do maja 1944, co tydzień przez 24 godziny,
czyli dwa razy w tygodniu przez 12 godzin. W tym czasie wyselekcjonował do gazu około 100 tysięcy
istnień ludzkich. Za te barbarzyńskie praktyki władze obozowe nagradzały go dodatkowymi przydziałami
kiełbasy, rumu bądź wódki.
Jesienią 1943 roku do Oświęcimia przybył duży transport deportowanych z Norwegii. Powiedziano im,
że idą do kąpieli. Doktor Fischer, mający wówczas służbę przy krematorium, zauważył, iż część więźniów
skazanych na śmierć zorientowała się, jaki czeka ich los, i chciała ratować się ucieczką. Wyprowadzony z
równowagi zaskakującą niesubordynacją skazanych wyciągnął pistolet i zaczął na oślep strzelać. Obecni
przy tym esesmani poszli za jego przykładem. Zastrzelono wówczas około dwudziestu więźniów, resztę
zagazowano.
Jako lekarz obozowy miał doktor Fischer obowiązek brać udział w karaniu więźniów chłostą. Własnym
podpisem wyrażał też zgodę na wykonanie tej cielesnej kary. Bardzo często nie widział on nawet
delikwentów, którym kara miała być wymierzona, ale w kilkudziesięciu przypadkach był obecny przy jej
wykonywaniu. A powody stosowania chłosty były zawsze błahe. Jednemu z więźniów wymierzono 10
uderzeń kijem za zrobienie z ręcznika — własności obozowej — onuc do obolałych, opuchniętych nóg.
Tylko w bardzo niewielu przypadkach udawało się obozowemu ruchowi oporu uratować więźnia
skazanego na śmierć przez Fischera. Chociaż bywało i tak, że on sam „ratował” życie więźnia. Ale tylko
wtedy, gdy człowiek był chory, a jego schorzenie zainteresowało doktora. Gdy zainteresowanie minęło, los
więźnia był przesądzony.
W pamięci tych, którzy obóz przeżyli, Fischer zapisał się jako ludobójca. Na szczęście zalicza się do
oprawców, którzy za swoje zbrodnie ponieśli zasłużoną karę.
Większość przedstawicieli „służby zdrowia'” obozu zagłady Oświęcim-Brzezinka została po wojnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin