Philip Josi Farmer
Przełożył ROBERT WALIŚ
Redakcja: Wujo Przem
=2013=
1
"Każdy powinien lękać się tylko jednej osoby – samego siebie".
Było to jedno z ulubionych powiedzeń Operatora.
Ponadto Operator wiele mówił o miłości, twierdząc, że osoba, której najbardziej się boimy, powinna również być przez nas najbardziej kochana.
Jednak mężczyzna, niektórym znany jako Tajemniczy Przybysz bądź Tajemniczy Nieznajomy, nie stanowił dla siebie głównego obiektu miłości ani lęku.
Istniały trzy osoby, które kochał bez porównania bardziej.
Swoją żonę, dziś już nieżyjącą, także obdarzał miłością, jednak nie tak silną jak pozostałą dwójkę.
Swoją macochę oraz Operatora kochał z równą mocą, a przynajmniej tak mu się niegdyś wydawało.
Macocha znajdowała się w odległości wielu lat świetlnych i nie musiał się nią przejmować, ani teraz, ani być może już nigdy. Gdyby wiedziała, co robi, bardzo by się zawstydziła i zasmuciła. Z kolei jego martwiło, że nie może jej wyjaśnić, dlaczego tak postępuje, i w ten sposób chociaż częściowo się usprawiedliwić.
Operatora również kochał, lecz jednocześnie nienawidził.
Teraz czekał – czasem cierpliwie, a czasem niecierpliwie bądź z gniewem – na owiany legendą, lecz prawdziwy parostatek. Nie udało mu się wsiąść na pokład Reksa Grandissimusa. Jego jedyną nadzieją pozostawał Mark Twain.
Jeżeli nie wejdzie na ten statek... Nie, ta myśl była niemal nie do zniesienia. Musiał to uczynić.
Jednak kiedy mu się uda, możliwe, że znajdzie się w największym niebezpieczeństwie, jakie kiedykolwiek napotkał, nie licząc jednego przypadku. Wiedział, że Operator jest w dole Rzeki. Odczytał jego położenie z powierzchni rogu obfitości. Jednak była to ostatnia informacja, której dostarczyła mu jego mapa. Satelita namierzał pozycje Operatora, Etyków – nie licząc jego samego – oraz agentów w Dolinie Rzeki, przekazując dane do jego rogu obfitości, który był czymś więcej niż źródłem pokarmu. Kiedy mapa znikła z szarej powierzchni, Tajemniczy Nieznajomy domyślił się, że satelita został uszkodzony. Od tamtej pory Operator, agenci i inni Etycy mogli go zaskoczyć.
Dawno temu podjął pewne kroki, by móc kontrolować położenie wszystkich mieszkańców wieży i podziemnych komór. W tajemnicy zainstalował w satelicie mechanizm śledzący. Oczywiście pozostali umieścili tam podobne urządzenie, które miało na celu namierzenie jego samego, ale przyrząd zniekształcający aurę oszukał ten mechanizm, a także pozwolił mu okłamywać Radę Dwanaściorga.
Teraz był równie nieświadomy i bezbronny jak pozostali.
Jednak jeśli ktokolwiek z tego świata ma zostać zaokrętowany przez Clemensa, to będzie to właśnie Operator, nawet w przypadku braku miejsca na statku. Wystarczy jedno spojrzenie i Clemens zatrzyma bocznokołowiec, po czym zaprosi mężczyznę na pokład.
A kiedy nadpłynie Mark Twain i on, Tajemniczy Nieznajomy, również stanie się członkiem załogi, będzie musiał unikać Operatora, aż do chwili, gdy będzie mógł go zaskoczyć.
To przebranie, choć wystarczająco dobre, aby oszukać nawet drugiego samotnego Etyka, nie zmyli tak potężnego umysłu. Operator od razu go rozpozna, a wtedy nie pozostanie mu żaden wybór. Owszem, jest silny i szybki, ale Operator przewyższa go także pod tym względem.
Ponadto Operator ma przewagę psychologiczną. Stojąc twarzą w twarz z istotą, którą kocha i której nienawidzi, Tajemniczy Nieznajomy będzie skrępowany i zapewne nie zdoła rzucić się na przeciwnika z wystarczającą furią i energią.
Dlatego będzie zmuszony zaatakować od tyłu, mimo że to odrażające tchórzostwo. Jednak odkąd sprzeciwił się pozostałym, popełnił wiele godnych potępienia czynów, mógł więc tego dokonać. Chociaż od wczesnego dzieciństwa wpajano mu nienawiść do przemocy, nauczono go także, że jest ona usprawiedliwiona w sytuacji zagrożenia życia. Na jego postawę nie miała wpływu przywracająca do życia siła, która z praktycznych względów uczyniła wszystkich mieszkańców Świata Rzeki niezniszczalnymi. Wskrzeszenia ustały, lecz także przedtem musiał się zmuszać do agresywnych zachowań.
Pomimo tego, co mawiali jego mentorzy, cel rzeczywiście uświęca środki. Poza tym wszyscy ci, których zabił, nie mieli pozostać martwi. Tak przynajmniej uważał. Jednak tej sytuacji nie przewidział.
Etyk mieszkał w chatce krytej liśćmi bambusa, na prawym brzegu, patrząc w górę Rzeki. Przebywał tam od niedawna. Teraz siedział na gęstej, niskiej trawie, która porastała równinę w pobliżu brzegu. Wokół siebie miał około pięciuset innych osób, z którymi czekał na porę obiadową. Kiedyś w tym miejscu gromadziło się siedemset osób, jednak od czasu, gdy ustały wskrzeszenia populacja uległa przerzedzeniu. Większość zgonów była spowodowana wypadkami, głównie spotkaniami z olbrzymimi rzecznymi smokami – rybami, które pożerały ludzi i roztrzaskiwały łodzie – a w dalszej kolejności samobójstwami i morderstwami. Niegdyś największe spustoszenia powodowały wojny, ale w tej okolicy od wielu lat nie zdarzały się zbrojne konflikty. Ludzi marzących o podbojach stracono, a w obecnej sytuacji nie było zagrożenia, że pojawią się w innych miejscach, by ponownie sprawiać kłopoty.
Także rozprzestrzenianie się nauk Kościoła Jeszcze Jednej Szansy, nichirenitów, sufich oraz innych pacyfistycznych religii o filozofii odegrało istotną rolę w zaprowadzaniu pokoju.
W pobliżu tłumu wnosił się obiekt w kształcie grzyba, zbudowany z czerwono nakrapianego granitu. Nazywano go kamieniem obfitości, choć tak naprawdę wykonany był z silnie przewodzącego metalu. Składał się z szerokiej podstawy półtorametrowej wysokości oraz górnej części o średnicy około piętnastu metrów. Na jej powierzchni znajdowało się siedemset zagłębień. W każdym z nich tkwił walec z szarego metalu, urządzenie, które przetwarzało energię uwalnianą przez kamień obfitości w pokarm, napoje alkoholowe i różne przedmioty. Pojemniki te zapobiegały śmierci głodowej mieszkańców Świata Rzeki, których liczbę szacowano niegdyś na trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu miliardów. Chociaż posiłki dostarczane przez kamienie i rogi obfitości można było uzupełniać rybami, chlebem z żołędzi oraz końcówkami młodych pędów bambusa, produkty te nie wystarczały do wykarmienia ludzi zamieszkujących wąską Dolinę, którą płynęła długa na ponad szesnaście milionów kilometrów Rzeka.
Ludzie zgromadzeni wokół kamienia gawędzili, śmiali się i żartowali. Etyk nie rozmawiał z osobami, które siedziały najbliżej; pochłaniały go jego własne myśli. Przyszło mu do głowy, że być może awaria satelity nie nastąpiła samoistnie. Mechanizm namierzający został zaprojektowany tak, by sprawnie działać przez ponad tysiąc lat. Czy zepsuł się dlatego, że Piscator, Japończyk, który niegdyś nosił nazwisko Ohara, przestawił coś we wnętrzu wieży? Teoretycznie powinny go zabić rozmaite pułapki, które on, Tajemniczy Nieznajomy, rozmieścił w wieży, lub powinno go powstrzymać pole siłowe zainstalowane przez Operatora. Jednak Piscator był sufim, więc mógł dysponować inteligencją i zdolnościami percepcji, które umożliwiły mu uniknięcie tych przeszkód. To, że zdołał dostać się do wnętrza wieży, dowodziło jego etycznego zaawansowania. Mniej niż jeden na pięć milionów kandydatów, wskrzeszonych Ziemian, zdołałby pokonać wejście na szczycie budowli. Z kolei o wejściu na dole, które przygotował Tajemniczy Nieznajomy, wiedziały tylko dwie osoby, aż do czasu, gdy dotarła tam wyprawa starożytnych Egipcjan. Znalezienie ich ciał w tajnym pomieszczeniu zaskoczyło go i zdenerwowało. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jeden z Egipcjan uciekł, a następnie utonął i z powrotem pojawił się w Dolinie. Dopiero później usłyszał opowieść ocalałego, częściowo zniekształconą poprzez wielokrotne przekazywanie z ust do ust. Najwyraźniej agenci zbyt późno usłyszeli tę historię i nie przekazali jej w porę Etykom w wieży.
Teraz martwił się, że jeśli Piscator faktycznie odpowiada za przypadkowe spowodowanie awarii systemu namierzania, to mógł on także w jakiś sposób przywrócić Etyków do życia. A jeżeli to uczynił... wtedy Tajemniczy Nieznajomy był zgubiony.
Popatrzył ponad równiną na pogórze, które porastała trawa o długich źdźbłach oraz różne gatunki drzew, na cudownie kolorowe kwiaty na pnączach drzew żelaznych, a następnie dalej na niedostępne góry, które okalały Dolinę. Strach i frustracja ponownie wprawiły go w gniew, ale szybko pozbył się tego uczucia dzięki specjalnym umysłowym technikom. Uwolniona energia na kilka sekund podniosła temperaturę jego ciała o jedną setną stopnia. Poczuł ulgę, choć wiedział, że ponownie wpadnie w gniew. Niestety, zastosowana technika nie usuwała źródła złości. Wiedział, że nigdy się go nie pozbędzie, chociaż przed swymi mentorami udawał, że tego dokonał.
Osłonił oczy i zerknął w stronę słońca. Za kilka minut kamień wyrzuci z siebie błysk i huk, podobnie jak miliony pozostałych obiektów na obu brzegach Rzeki. Odsunął się od kamienia i włożył czubki palców do uszu. Hałas będzie ogłuszający, a nagłe wyładowanie, mimo że spodziewane, i tak nim wstrząśnie.
Słońce stanęło w zenicie.
Rozległ się potężny ryk, a w górę żarłocznie wystrzelił błękitno–biały ładunek elektryczny.
Na lewym brzegu, ale nie na prawym.
Już raz, w przeszłości, kamienie na prawym brzegu nie zadziałały.
Ludzie po tej stronie Rzeki czekali z napięciem, a następnie z rosnącym strachem, kiedy kamienie nie uwolniły energii również w porze kolacji. A gdy ponownie zawiodły w porze śniadania, konsternacja i niepokój zmieniły się w panikę.
Następnego dnia wygłodniali ludzie przeprowadzili masowy atak na lewy brzeg.
Na pokładzie
2
Po raz pierwszy sir Thomas Malory umarł na Ziemi w Roku Pańskim 1471.
Ten angielski rycerz przetrwał straszliwe tygodnie po Dniu Zmartwychwstania nie odnosząc zbyt wielu cielesnych ran, choć ucierpiał z powodu duchowego szoku. Zafascynowało go jedzenie, które pojawiło się w jego "małym graalu". Przypomniało mu to słowa, które napisał w Księdze Króla Artura o Galahadzie i jego towarzyszach, spożywających pokarm otrzymany od Świętego Graala. "...przy tymże stole nakarmieni zostaniecie mięsiwami, jakich rycerze nigdy nie kosztowali".
Czasami Malory'emu wydawało się, że zwariuje. Od zawsze kusiło go szaleństwo, stan, w którym człowiek był dotknięty świętością przez Boga, a zarazem niewrażliwy na troski i biedy świata, a tym bardziej swoje własne. Jednak ktoś, kto na Ziemi spędził tak wiele lat w więzieniu i nie oszalał, musiał być twardy z natury. Jedną z rzeczy, które pozwalały mu zachować sprawny umysł, gdy przebywał za kratami, było tworzenie epiku – pierwszego angielskiego utworu pisanego prozą. Chociaż wiedział, że nie znajdzie wielu czytelników i większości z nich jego dzieło zapewne się nie spodoba, wcale się tym nie przejmował. Podczas gdy jego pierwszy utwór opierał się na pracach wielkich francuskich twórców cyklów o Królu Arturze i starożytnej Brytanii, tym razem Malory pisał o wielokrotnym odrzuceniu i ostatecznym tryumfie Jezusa. W odróżnieniu od wielu chrześcijan, którzy utracili dawną gorliwość, rycerz kurczowo trzymał się swojej wiary, niezależnie od "faktów" – co samo w sobie stanowiło dowód szaleństwa, jeśli wierzyć jego krytykom.
Dwukrotnie zabity przez dzikich niewiernych, Malory trafił w końcu na obszar z jednej strony zamieszkany przez Partian, a z drugiej przez Anglików.
Partianie byli starożytnymi jeźdźcami, którzy zawdzięczali swoje miano zwyczajowi strzelania do tyłu z grzbietów swych rumaków podczas odwrotu. Dzięki temu, każdy atak ścigających ich wrogów mógł zostać odparty. Przynajmniej takie było wyjaśnienie jednego z informatorów. Malory podejrzewał, że szczerzący się mężczyzna nabierał go, ale historia robiła dobre wrażenie, więc postanowił ją przyjąć.
Anglicy pochodzili głównie z siedemnastego wieku i posługiwali się taką odmianą angielszczyzny, z której zrozumieniem Malory miał spore kłopoty. Jednak po latach spędzonych w Świecie Rzeki mówili także w esperanto, czyli języku, którego używali misjonarze Kościoła Jeszcze Jednej Szansy jako uniwersalnego środka komunikacji. W krainie, obecnie noszącej nazwę Nowa Nadzieja, panował pokój, choć nie zawsze tak było. Dawniej składała się ona z dużej liczby małych stanów i prowadziła zaciętą wojnę z państewkami na północy, które zaludniali średniowieczni Niemcy i Hiszpanie. Na ich czele stał człowiek nazwiskiem Kramer, którego przezywano Młotem. Kiedy został zabity, w krainie na długo zagościł pokój, a stany w końcu się zjednoczyły. Malory osiedlił się tam i na swoją towarzyszkę wybrał Philippę Hobart, córkę sir Henry ego Hobarta. Mimo że nie udzielano już ślubów, Malory uparł się, by zawrzeć małżeństwo i poprosił przyjaciela, który za życia był katolickim księdzem, aby odprawił dawną ceremonię. Później nawrócił zarówno żonę, jak i księdza na ich rdzenną wiarę.
Jednakże doznał lekkiego szoku, gdy usłyszał, że prawdziwy Jezus Chrystus pojawił się niegdyś w tej okolicy wraz z hebrajską kobietą, która znała Mojżesza w Egipcie i podczas Eksodusu. Jezusowi towarzyszył także mężczyzna zwany Thomas Mix, Amerykanin, potomek Europejczyków, którzy emigrowali na kontynenty odkryte zaledwie dwadzieścia jeden lat po śmierci Malory'ego. Jezus i Mix wspólnie spłonęli na stosach rozpalonych przez Kramera.
Początkowo Malory nie przyjmował do wiadomości, że mężczyzna, który nazywał siebie Yeshua, mógł być prawdziwym Chrystusem. Możliwe, że był Hebrajczykiem, który żył w czasach Chrystusa, ale z pewnością był oszustem.
Potem, po zapoznaniu się ze wszystkimi relacjami dotyczącymi tego – co mówił Yeshua, oraz jego męczeństwa, uznał, że Chrystus faktycznie mógł tu przebywać. Włączył więc opowieść powtarzaną przez tubylców do epiku, który właśnie pisał na papierze bambusowym za pomocą atramentu oraz pióra z ości. Malory postanowił również kanonizować Amerykanina i w ten sposób Mix stał się świętym Tomaszem Niezłomnym od Białego Kapelusza.
Po pewnym czasie Malory i jego uczniowie zapomnieli, że świętość była fikcją, i uwierzyli, że święty Tomasz rzeczywiście przemierzał Dolinę w poszukiwaniu swojego mistrza Jezusa w tym świecie, który był czyśćcem, choć nie do końca przypominał stan pośredni między ziemią a niebem, jaki opisywali kapłani na utraconej Ziemi.
Były ksiądz, który udzielił ślubu Thomasowi i Philippie, jako biskup wyświęcony na Ziemi, a więc w prostej linii następca świętego Piotra, mógł nauczać innych i czynić z nich kapłanów. Jednak poglądy tej niewielkiej grupy rzymskich katolików w jednej kwestii różniły się od ich przekonań z czasów ziemskiego życia. Byli tolerancyjni; nie mieli zamiaru przywrócić Inkwizycji ani palić na stosie kobiet podejrzanych o czary. Gdyby chcieli trzymać się tych starych zwyczajów, szybko zostaliby wygnani, a może nawet zabici.
Pewnego późnego wieczoru Thomas Malory leżał w łóżku i rozmyślał o kolejnym rozdziale swojego epiku. Nagle na zewnątrz rozległy się głośne krzyki i odgłos wielu biegnących stóp. Rycerz usiadł i zawołał Philippę, która obudziła się wystraszona i drżąca. Razem wyszli z chaty, aby poznać źródło zamieszania. Zapytani ludzie wskazali bezchmurne niebo, na którym niczym księżyc w pełni lśniły gwiazdozbiory oraz obłoki kosmicznego gazu.
Wysoko w górze, na tle rozświetlonego nieboskłonu, znajdowały się sylwetki dwóch dziwnych obiektów. Pierwszy, o znacznie skromniejszych rozmiarach, składał się z dwóch kul, większej umieszczonej nad mniejszą. Chociaż ludzie na ziemi nie widzieli żadnego połączenia między obiema kulami, odnieśli wrażenie, że elementy te stanowią całość, gdyż poruszały się z taką samą prędkością. Jedna z kobiet, która się na tym znała, oznajmiła, że obiekt przypomina balon. Malory nigdy nie widział takiego pojazdu, jednak o balonie opowiadały mu osoby pochodzące z dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a to, co widział na niebie, rzeczywiście zgadzało się z tymi relacjami.
Drugi obiekt, znacznie potężniejszy, przypominał olbrzymie cygaro.
Ta sama kobieta stwierdziła, że to sterowiec lub pojazd nieznanych istot, które stworzyły tę planetę.
– Aniołów? – wyszeptał Malory. – Dlaczego miałyby korzystać ze sterowca? Mają skrzydła.
Zapomniał o tym i wrzasnął razem z pozostałymi, kiedy olbrzymia powietrzna jednostka gwałtownie zapikowała. A potem krzyknął, gdy wybuchła, po czym płonąc spadła ku Rzece.
Balon dalej zmierzał na północny–wschód i po chwili zniknął gapiom z oczu. Na długo przed tym płonący sterowiec uderzył o powierzchnię wody. Jego szkielet zatonął niemal natychmiast, jednak kawałki powłoki paliły się przez kilka minut, aż w końcu zgasły.
Tym podniebnym pojazdem nie podróżowały anioły ani demony. Mężczyzna, którego Malory i jego żona wyciągnęli z wody i przetransportowali łódką na brzeg, nie był ani mniej, ani bardziej ludzki od nich. Był wysoki, ciemnoskóry, chudy niczym rapier, miał duży nos i słabo zarysowany podbródek. Jego duże czarne oczy wpatrywały się w nich w świetle pochodni. Długo się nie odzywał. Kiedy zaniesiono go do ratusza, osuszono, okryto grubymi kocami i napojono gorącą kawą, powiedział coś po francusku, po czym odezwał się w esperanto.
– Ile osób przeżyło?
– Jeszcze nie wiemy – odrzekł Malory.
Kilka minut później na brzegu ułożono pierwsze z dwudziestu dwóch ciał, niektóre były silnie zwęglone. Jedno należało do kobiety. Chociaż poszukiwania kontynuowano przez resztę nocy i część poranka, nie znaleziono nikogo więcej. Francuz ocalał jako jedyny. Chociaż był osłabiony i w szoku, nalegał, by pozwolono mu wstać i wziąć udział w poszukiwaniach. Kiedy ujrzał zwłoki spoczywające obok kamienia obfitości, wybuchnął płaczem i długo szlochał. Malory uznał to za dobry znak. Rozbitek był w stanie okazywać smutek, więc nie doświadczył głębokiej traumy.
– Gdzie są pozostali? – spytał ostro nieznajomy.
Potem jego smutek zmienił się w gniew i mężczyzna zaczął wygrażać pięścią niebiosom oraz przeklinać kogoś o nazwisku Thorn. Następnie spytał, czy ktokolwiek widział lub słyszał inny pojazd latający, śmigłowiec. Wiele osób przytaknęło.
– Dokąd poleciał?
Niektórzy powiedzieli, że maszyna, która wydawała z siebie dziwny odgłos przypominający siekanie nożem, poleciała w dół Rzeki. Inni twierdzili, że udała się w przeciwnym kierunku. Kilka dni później napłynął raport, według którego pojazd zatonął podczas ulewy, trzysta kilometrów w górę Rzeki. Widział to tylko jeden człowiek, który utrzymywał, że z idącej na dno maszyny wydostał się jakiś mężczyzna i popłynął do brzegu. Za pomocą bębniącego telegrafu wysłano wiadomość w tamte rejony, pytając o nagłe pojawienie się nieznajomych osób. Okazało się, że nikogo takiego nie zauważono.
Na powierzchni wody unosiło się kilka rogów obfitości, które przyniesiono ocalałemu rozbitkowi. Ten rozpoznał jeden z rogów jako swój i zjadł z niego popołudniowy posiłek. Kilka rogów było "bezpańskich", czyli mogły zostać otwarte przez każdego. Zarekwirowały je władze Nowej Nadziei.
Następnie Francuz spytał, czy przepływał przez tę okolicę olbrzymi statek napędzany kołami łopatkowymi. Poinformowano go, że pojawiła się jedna taka jednostka, Rex Grandissimus dowodzony przez niesławnego angielskiego króla Jana.
– To dobrze – odrzekł mężczyzna. Przez chwilę się nad czymś . zastanawiał. – Mógłbym tutaj zostać i poczekać, aż nadpłynie Mark Twain. Ale chyba tego nie zrobię. Ruszam za Thornem.
Czuł się już wtedy na tyle dobrze, aby opowiedzieć o sobie, j Cóż to była za opowieść!
– Nazywam się Savinien de Cyrano II de Bergerac. Chciałbym, aby zwracano się do mnie Savinien, ale z jakiegoś powodu ¦ większość ludzi woli imię Cyrano. Dlatego idę w tej kwestii na małe ustępstwo. W końcu w późniejszych wiekach opisywano j mnie jako Cyrana i choć jest to błąd, to jestem tak sławny, że i ludzie nie mogą się przyzwyczaić do miana, które preferuję. Wydaje im się, że wiedzą lepiej ode mnie, jak się nazywam. Zapewne o mnie słyszeliście.
Obdarzył swoich gospodarzy spojrzeniem, które sugerowało, że powinni czuć się zaszczyceni, iż goszczą tak wielkiego człowieka.
– Z bólem muszę się przyznać, że nie – odparł Malory.
– Co takiego? Byłem najlepszym szermierzem swoich czasów, a może nawet wszech czasów, to raczej pewne. Nie mam powodów do skromności. Nie chowam światła pod korcem, ani pod niczym innym. Stworzyłem także kilka niezwykłych dzieł literackich. Napisałem książki o podróży na Słońce i Księżyc, pełne celnej i zabawnej satyry. Moja sztuka, "Pedant przechytrzony", jak mi wiadomo została wykorzystana przez niejakiego monsieur Moliera i przedstawiona jako jego własna. Cóż, może odrobinę przesadzam. Z pewnością jednak zapożyczył on z niej wiele elementów humorystycznych. Dowiedziałem się również, , że pewien Anglik nazwiskiem Jonathan Swift zastosował niektóre z moich pomysłów w swoich "Podróżach Guliwera". Nie mam ¦ im tego za złe, gdyż sam także wykorzystywałem cudze pomysły, choć zawsze je ulepszałem.
– To bardzo ciekawa historia, sir – rzekł Malory, powstrzymując się przed wspomnieniem o własnych dziełach. – Jednak jeśli nie będzie to dla pana zbyt wyczerpujące, czy moglibyśmy dowiedzieć się, w jaki sposób dotarł pan tutaj na pokładzie sterowca i dlaczego stanął on w płomieniach?
De Bergerac zatrzymał się u Malorych do czasu znalezienia pustej chaty lub narzędzi, dzięki którym mógłby zbudować dom. Jednak obecnie on, jego gospodarze, a także około setka innych osób, siedzieli bądź stali wokół wielkiego ogniska przed chatą.
Była to długa opowieść, bardziej niezwykła niż dzieła literackie Bergeraca czy Malory'ego. Jednak sir Thomas miał poczucie, że Francuz nie wyjawił wszystkiego.
– A więc to prawda, że istnieje wieża na północy, na środku morza polarnego, z którego wypływa i do którego powraca Rzeka? – zastanowił się na głos Malory, kiedy historia dobiegła końca. – I to prawda, że żyją w niej stwórcy tego świata? Ciekawe, co się stało z tym Japończykiem, Piscatorem? Czy mieszkańcy wieży, którzy z pewnością muszą być aniołami, pozwolili mu ze sobą pozostać, ponieważ w pewnym sensie przekroczył bramy raju? A może odesłali go gdzieś indziej, nad jakąś odległą część Rzeki? A jak wytłumaczyć bandyckie zachowanie Thorna? Być może był to demon w przebraniu?
De Bergerac roześmiał się głośno i z pogardą.
– Nie istnieją żadne anioły ani demony, przyjacielu. Co prawda dziś już nie utrzymuję, tak jak na Ziemi, że nie ma Boga, jednak uznanie istnienia Stwórcy nie obliguje do wiary w podobne mity.
Malory stanowczo się sprzeciwił, twierdząc, że byty te istnieją. To doprowadziło do kłótni, w trakcie której Francuz odszedł, porzucając swoją publiczność. Z tego, co dotarło do uszu Malory'ego, spędził noc w chacie kobiety, która założyła, że skoro jest tak wytrawnym szermierzem, to musi być równie znakomitym kochankiem. Z jej późniejszej relacji wynikało, że był nim w istocie, choć może zbytnio lubił te miłosne techniki, które w opinii wielu do perfekcji, bądź też szczytu degeneracji, doprowadzili Francuzi. Malory był zniesmaczony. Jednak później tego samego dnia de Bergerac przeprosił za swoją niewdzięczność wobec człowieka, który uratował mu życie.
– Nie powinienem był kpić z ciebie, mój gospodarzu, mój zbawco. Po tysiąckroć cię przepraszam i mam na...
andziulla