Ryan Charles - Oddech śmierci.rtf

(709 KB) Pobierz
Charles Ryan

Charles Ryan

Oddech śmierci

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Donowi Hedgesowi,

z którym wspólnie przeżyliśmy młodość,

wypiliśmy z milion zimnych budweiserów

i wiecznie szukaliśmy idealnej karmy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W przypadku kiedy zostaną uruchomione wszystkie środki awaryjne

i według obowiązujących standardów liczba pacjentów przyjętych

na zabiegi chirurgiczne osiągnie limit, dyrektor szpitala powinien ogłosić

stan C-1. Zgodnie z procedurą C-1 komunikowanie się z personelem ostrego

dyżuru, policją i wszelkimi innymi instytucjami związanymi z zaistniałym

stanem kryzysowym odbywa się wyłącznie z zastosowaniem „kodu czarnego".

Regulamin przeprowadzania zabiegów chirurgicznych, punkt XXI szpital Harborview, oddział chirurgii urazowej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

2 marca

W porośniętych dżunglą górach lało od trzech dni. Na północnym zachodzie Laosu rzeka Daying wpada do wielkiego Mekongu, odcinając region kraju graniczący z Birmą i Chinami. Teraz wezbrany Mekong był zamulony. Potężny, wartki nurt niósł porwane przez wodę gałęzie i drzewa.

Piętnaście kilometrów od zbiegu rzek, w miasteczku Muang Sing, Jack Stone czekał w obskurnym hotelu, aż przestanie padać. Niecierpliwił się coraz bardziej. Jednostajna ulewa przeszkodziła mu w zaplanowanym spotkaniu z pośrednikiem. Jack próbował przetrwać nieznośne parne dni, upijając się birmańskim piwem.

W końcu deszcz dał za wygraną. W południe przyjechał poobijanym land roverem pośrednik - wysoki Kambodżanin Bań Phu Keun. Był sklepikarzem z Pakxeng i za odpowiednią opłatą organizował przemyt przez wskazaną granicę. Robił to za przyzwoleniem byłego generała armii Kuomintangu Ho, który kontrolował ogromne przygraniczne imperium narkotykowe.

Nie ociągając się, dwaj mężczyźni wyruszyli w stronę granicy. Przed zmrokiem dotarli do Muang Nam, gdzie znajdowała się przeprawa. W poprzek rzeki wisiała stalowa lina, a na niej kołysało się zardzewiałe metalowe pudło, służące do przewozu ludzi. Na brzegu stał opuszczony bunkier celny.

Kambodżanin zaparkował w dżungli, na niewielkim wzniesieniu, skąd można było obserwować bunkier. Czekali. Nagle znowu zaczęło lać. Strugi deszczu szybko zmieniły polną drogę w rwący strumień.

Półmrok szybko ustąpił miejsca ciemności. Na drodze pojawiło się nikłe światełko. Nadjechał stary wieśniak na rowerze, pedałując z wysiłkiem pośród potoków wody. Miał na sobie ciemne ubranie i stożkowaty kapelusz ze słomy ryżowej. Minął samochód, nawet się nie oglądając.

Bań Phu dotknął ramienia Stone'a.

- Wysiadaj - powiedział.

-Co?

- Wysiadaj i idź do bunkra.

- Pójdziemy razem? - upewnił się Jack.

- Nie. Masz przy sobie broń?

- Mam. Pistolet.

- To zostaw tutaj. A nóż?

- W cholewie.

- Też zostaw.

Stone rzucił broń na siedzenie i wysiadł. Deszcz niemal przycisnął go do ziemi. Amerykanin skulił się. i ruszył przed siebie, brodząc w wodzie prawie po kostki.

Wokół niego rozlegał się łoskot wielkich, chłodnych kropli uderzających mocno o liście. Jack zobaczył wokół bunkra kilka mdłych światełek. Lampy naftowe.

Dotarł do budynku - betonowego klocka o drzwiach zwieńczonych zardzewiałymi stalowymi belkami. W oknach nie pozostała ani jedna szyba.

Z pobliskich krzaków wyszedł człowiek w tropikalnym hełmie.

- Jesteś tym Amerykaninem? - zapytał po chińsku.

-Tak.

Jack czekał. Ani on, ani ten drugi nie poruszali się. W końcu wewnątrz bunkra pojawiła się delikatna poświata. Chwilę później do wejścia podszedł mężczyzna z lampą naftową w ręku i machnął na Stone'a, żeby wchodził.

Podłoga bunkra była zaśmiecona porozbijanymi butelkami, na ścianach widniały grafiiti po laotańsku. Czuć było moczem, omszałym betonem. W kącie leżał kawałek opony samochodowej z białym napisem: U.S. ARMY, a obok zeschnięty na kamień kał.

W bunkrze znajdowali się trzej Chińczycy. Wszyscy byli uzbrojeni w rosyjskie kałasznikowy, ubrani w dżinsy „dzwony" i wojskowe bluzy. Dwóch miało na głowach ryżowe kapelusze, trzeci - czerwoną bandanę.

- Masz pieniądze? - zapytał w swoim ojczystym języku ten w chustce.

-Tak.

-To dawaj.

Stone wyjął małą płócienną sakiewkę. Chińczyk w bandanie podniósł latarnię i wyjął z woreczka cztery grube pliki spiętych amerykańskich banknotów. Dwieście tysięcy dolarów. Przeliczył je szybko i włożył z powrotem do sakiewki.

Wydał krótki rozkaz. Jeden z pozostałych dwóch skośnookich mężczyzn sięgnął za siebie po skórzaną walizeczkę i położył j ą na podłodze przed Amerykaninem. Stone natychmiast przyklęknął i otworzył ją.

8

Wypełniona była słomą. Jack zanurzył w niej ręce i wyjął spośród źdźbeł wypolerowaną kulę rozmiarów grejpfruta. Po jej przeciwległych stronach znajdowały się dwa identyczne, płytkie wgłębienia. Amerykanin obrócił w dłoni błyszczący w świetle latarni przedmiot.

Mężczyzna w chustce patrzył na niego zmrużonymi oczami.

- Jak się nazywasz? - sapnął.

- Stone.

Chińczyk parsknął ze złością i rzucił do swoich ludzi w dialekcie manda-ryńskim:

- Sey-ching ya.

Przez plecy Jacka przeszedł dreszcz. Rozmówca w bandanie użył złowieszczego w tych okolicznościach idiomu: „Ten człowiek ma złe zęby".

- Dlaczego tak o mnie mówisz? - zapytał nieco teatralnie Stone, próbując ukryć strach. Wiedział, że jest w niekorzystnej sytuacji. Chińczycy dostali już pieniądze i mogli go teraz bez trudności zabić.

Mężczyzna w chustce uniósł ze zdziwieniem brwi.

- Rozumiesz po mandaryńsku...?

- Tak - skwitował Jack. - Dlaczego tak o mnie powiedziałeś? Mężczyzna skinął głową w stronę kuli i odparł:

- Bo masz w ręku bardzo niebezpieczną rzecz.

- Nie bardziej niebezpieczną niż te — Stone wskazał trzymane przez Chińczyków karabiny.

- Nie, to nie to samo — skomentował człowiek w chustce.

Jack szybko schował kulę z powrotem w słomie, zamknął walizkę i wstał. Trzej uzbrojeni mężczyźni patrzyli na niego zimno. W końcu herszt warknął, wskazując drzwi.

-Wyjdź stąd, gok-yan.

Stone skłonił się nieznacznie, odwrócił i wyszedł z bunkra. Deszcz zelżał, lecz wciąż dawało się niemal fizycznie odczuć bliskość przesuwających się tuż nad drzewami chmur.

Amerykanin uśmiechnął się od ucha do ucha. Dwukrotnie uniósł odrobinę walizkę, żeby poczuć niewielką, ale znaczącą masę niesionej kuli. Mężczyzna w bandanie nazwał go złym. Do diabła z nim! - myślał Jack z poczuciem triumfu. Całe miesiące negocjował potajemnie z generałem Ho, żeby zdobyć tę małą kulę. Teraz, kiedy już ją miał, mógł przystąpić do realizacji zasadniczej części planu.

15 marca

Dokładnie o osiemnastej trzydzieści masowiec „Mars Luden" wpłynął w obręb zewnętrznej strefy obsługiwanej przez Puget Sound Yessel Trafie,

na południowy wschód od wejścia do cieśniny Juan de Fuca. Posuwał się w stronę portu w Yłctorii w kanadyjskim stanie British Columbia z umiarkowaną prędkością dziewiętnastu węzłów. Pojemne ładownie statku wypełnione były malezyjskim boksytem. Główny zewnętrzny pokład zastawiono skrzyniami z częściami maszyn z Singapuru.

Morze falowało - szarpał marcowy, mroźny jeszcze wiatr, przypominając o kończącej się surowej kanadyjskiej zimie. Na pomocnym zachodzie odległe strugi deszczu odcinały się szarymi smugami od głębokiej purpury rozświetlonego przez zachodzące słońce nieba.

Statek zwolnił do siedemnastu węzłów i skręcił prosto pod wiatr. Znalazłszy się w cieśninie, napotkał silne wiry, powstające tu w czasie odpływu. Gdyby wpłynął w nie ze zbyt dużym impetem, mógłby zostać zniesiony na część kanału żeglugowego przeznaczoną dla jednostek płynących w przeciwnym kierunku.

Kiedy statek zakończył manewr, po pogrążonym w półmroku pokładzie łodziowym przebiegła jakaś postać. Trzeci oficer, Australijczyk Tommy Hook przystanął pomiędzy dziobem szalupy numer cztery a podtrzymującym jążu-rawikiem. Sięgnął pod przykrywający ją brezent i wyciągnął małą, skórzaną walizkę. Ukrył ją wcześniej, kiedy została mu przekazana w pewnym domu publicznym w Singapurze.

Szybko ruszył w stronę dziobu statku. Starał się nie potknąć o liny, którymi umocowano stalowe skrzynie z częściami maszyn. W końcu dotarł do trapu prowadzącego na pokład dziobowy. Za jego plecami wysoko w górze świeciły jaskrawo światełka na zewnętrznych skrzydłach kapitańskiego mostku i na podstawie radaru.

Oficer wspiął się po drabince i podbiegł do kluzy kotwicznej, gdzie przechodził przez kadłub łańcuch prawej kotwicy. Olbrzymie, osłonięte od wiatru ogniwa pachniały smarem i starym żelazem.

Hook odsunął suwaki walizki i wyjął kieszonkowy odbiornik systemu nawigacji satelitarnej GPS. Wyciągnął małą antenkę i włączył urządzenie. Na zielonym ekraniku natychmiast wyświetliły się współrzędne statku.

Mężczyzna wyjął z walizki kulę. Dwoma krzyżującymi się metalowymi opaskami był do niej teraz doczepiony maleńki radionadajnik. Tommy jeszcze raz sprawdził wskazania odbiornika GPS, przykucnął i czekał.

Zaczęło padać. Dziesięć minut później odbiornik pokazał pozycję: sto dwadzieścia cztery stopnie i jedna minuta długości geograficznej zachodniej oraz czterdzieści trzy stopnie i dwadzieścia trzy minuty długości geograficznej pomocnej. Hook obrócił kulę w dłoni i postukał lekko nadajnikiem w stoper łańcucha kotwicznego. Przystawił kulę uruchomioną właśnie radiolatar-nią do ucha i usłyszał cichutkie piski.

Nachylił się nad łańcuchem i cisnął kulę w otwór kluzy. Za nią wyrzucił także odbiornik GPS. Nie przyglądając się, jak spadają do wody, zawrócił

10

w stronę barierki, chichocząc z zadowolenia. Zarobił przed chwilą dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

Samica rekina krążyła wokół wybrzeży półwyspu Olympic już od trzech dni. Należała do dużego gatunku mąko; miała więcej niż cztery metry długości i ważyła dobrze ponad trzysta kilogramów. Od niedawna była w ciąży.

Nie najadała się w tych ubogich w ryby wodach - ostatni raz żerowała dwa dni temu, kiedy napotkała małą ławicę makreli, które wpłynęły tu z otwartego oceanu. Teraz wzmożony ciążą metabolizm wielkiej ryby powodował, że kurczył jej się z głodu żołądek.

Powęszyła koło pary kutrów rybackich, posuwających się powoli na północ. Nie pachniały krwią, więc zwierzę odwróciło się i popłynęło na głębszą wodę.

Wkrótce usłyszało odległy gulgot silnika i szum wody omywającej kadłub „Marsa Ludena". Doświadczenie nauczyło samicę rekina, że te olbrzymie ruchome obiekty często zostawiają za sobą przedmioty nadające się do jedzenia. Skręciła więc gwałtownie, nabrała prędkości i skierowała się ku narastającym wibracjom.

Dotarła do statku i przez moment płynęła równolegle do niego. Potem szarpnęła się w tył i dwukrotnie przepłynęła za rufą, szukając żeru. Masowiec płynął jednak zbyt szybko, żeby mogła dotrzymać mu tempa.

Wtem odgłos silników nieco się zmniejszył i statek zwolnił. Rekin dogonił jeszcze raz jego fale dziobowe. Pomimo tak silnego bodźca słuchowego odebrał także serię cichutkich odgłosów, dobiegających od strony niejadalnego kolosa. Były szybkie, przypominały krzyki rannej ryby.

Samica rekina zawróciła gwałtownie i podpływając coraz bliżej powierzchni, ruszyła zygzakiem ku źródłu dźwięku. Nawet w panującej pod wodą ciemności nie miała kłopotów z jego bezbłędną lokalizacją. Przedmiot pływał, podskakując energicznie na wzburzonym kilwaterze statku; był niewielki i kulisty, jak ryba-balon, która nabrała powietrza.

Samica śmignęła ostrożnie koło nieznanego celu. Przepłynęła drugi raz. W końcu zaatakowała, połykając zagadkowy kąsek. Rozpędziła się tak, że wynurzyła się na kilka sekund ponad powierzchnię wody.

Krążyła dalej, szukając następnego posiłku. Ale nie wyczuła nic poza oleistym zapachem paliwa okrętowego i gasnącym łoskotem wielkiego silnika.

W końcu rekin przewrócił się na bok i dał nura. Czuł, że w jego żołądku coś pulsuje.

1

Samica rekina runęła na przynętę jak tornado.

Wabik składał się z dwóch dwustulitrowych beczek po paliwie, pływających w odległości dwudziestu metrów od siebie, połączonych liną. Zakotwiczone były pięćdziesięciokilogramową kotwicą. Z liny zwisały w równych odstępach trzy inne, pionowe. Na końcu każdej z nich znajdował się trzydziesto-cenrymetrowy hak, na który nadziane były pachnące makrele. Rekin rzucił się na te w środku, wynurzając się prosto z głębiny.

Niecały kilometr dalej Matt Marąuette skoncentrował błyskawicznie wzrok na świetle małej boi, pływającej ponad liną. Mimo że padający deszcz utrudniał widoczność, światło szarpało się wyraźnie. Znajdowało się na oceanie, dwadzieścia pięć kilometrów od należącego do amerykańskiego stanu Waszyngton półwyspu Olympic, w pobliżu granicy kanadyjskiej.

Światełko zniknęło na moment, a potem pojawiło się znowu, podskakując w tę i z powrotem.

Marąuette wyszedł właśnie z pełnej lodu ładowni numer dwa swojego dwunastometrowego kutra „Big Blue". Razem z Rickiem Hammilem, członkiem załogi kutra, ustawili przynętę tuż przed zachodem słońca. Hammil studiował zaocznie na uniwersytecie w Seattle i pracował z Mattem, pomagając mu w łowieniu. Teraz z wystawionymi wędziskami od dwóch godzin przeczesywali okolicę w poszukiwaniu dorszy.

Marąuette uderzył łopatą do lodu w krawędź nadburcia, żeby zwrócić uwagę Ricka. Wskazał palcem poruszającą się boję. Hammil skinął głową i zakręcił kołem sterowym. Kuter zawahał się przez moment, wszedł w zakręt, przechylając się na burtę, i ustawił się wprost pod pomocny wiatr. Rick przesunął dźwignie przepustnic i dwa silniki General Motors typu 6-71, zagrały pchając energicznie kuter naprzeciw kołyszącym go falom. Marąuette, kuląc się w lodowatym deszczu, zdemontował dwa potężne wędziska. Wciągał ich stalowe liny, aż przynęty znalazły się na pokładzie. Odczepił szybko linę od prawej wyciągarki, złożył borny i umocował ją. Potem uczepił do wyciągarki inną, zakończoną hakiem linę, przełożoną przez bloczek na topie masztu.

Boje zbliżały się szybko; środkowe światło wciąż szarpało się gwałtownie. Kiedy odległość zmalała do sześćdziesięciu metrów, Rick zmniejszył obroty silników i skierował kuter nieco na południe. Wykonał ostry skręt w lewo, ustawiając się z wiatrem, równolegle do linii boi.

Marąuette chwycił bosak i ustawił się przed wyciągarką, nachylając się nad prawym nadburciem. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był potężnie zbudowany. Pomimo wiatru usłyszał zgrzyt lin ocierających się o metalowe powierzchnie pustych beczek.

Kuter wytracał prędkość. Mart wychylił się i złapał bosakiem łączącą beczki linę, która natychmiast się napięła. Pod wodą musiało się znajdować coś wyjątkowo dużego. Poczuł tak silne szarpnięcie, że ledwie zdołał ustać na nogach. Całym ciałem uwiesił się na bosaku. Hammil z ościeniem w ręku natychmiast pospieszył na pomoc.

Dwie minuty później rekin wypłynął na powierzchnię; najpierw pojawił się jego szarobrązowy, przedni garb, a później straszliwy pysk. Przez sekundę w padającym ze sterówki świetle błysnęły czarne, okrągłe oczy, z pozoru martwe jak monety. Deszcz odbijał się od ogromnej głowy zwierzęcia chmurą kropelek przypominającą dym.

— Jasny gwint! — zawołał z radością Rick. - Ale wielki skurczybyk!

Rekin zawinął się w zwisającą pionowo linę; nierdzewne stalowe włókna otaczały jego cielsko niczym błyszcząca pajęczyna. Szarpał się wściekle, bijąc płetwami w wodę, podczas gdy Marąuette przyciągał go do burty.

- Uderz drania! - krzyknął. - Teraz!

Hammil zamachnął się i nie trafił; cofnął oścień i spróbował znowu. Długie ostrze wbiło się za żuchwą rekina. Ryba runęła bokiem pod wodę, rozbryzgując topiel.

Kiedy wypłynęła znowu, przez moment pozostawała nieruchoma, a potem znowu zaczęła się rzucać. Obaj mężczyźni ciągnęli, dyszeli, sapali z wysiłku, próbując kontrolować furię ogromnego zwierzęcia. Mięśnie ich ramion i pleców zaczęły już sztywnieć.

Nagle rekin znów znieruchomiał. Mart, korzystając z okazji, wsadził drzewce bosaka pod pachę, zaczepił za unoszącą się na wodzie linę hak wyciągarki i wybrał parę metrów.

Dziób kutra obrócił się przez ten czas bokiem do wiatru. Po zawietrznej słychać było ślizgającą się i obijającą o rufę beczkę. Ryba szarpnęła po raz kolejny, unosząc się na wodzie i skręcając na boki. Marąuette zdołał zaczepić hak liny wyciągarki za szczękę potwora, tuż obok sterczącego oszczepu.

14

Przez sekundę lina opadała na pokład, ale zaraz potem automatyczna wyciągarka skróciła ją i napięła z szarpnięciem; stalowe włókna wydarły drzazgi z nadburcia. Kiedy lina wsuwała się dalej, „Big Blue" pochylił się tak mocno, że obaj mężczyźni polecieli na nadburcie. Lina drżała napięta do granic możliwości.

Hammil zerknął na maszt. Wyginał się.

- Uważaj! - zawołał. - Ten sukinsyn złamie maszt!

- Wytrzyma, jest mocny! - odkrzyknął Marąuette. - Stań przy wyciągarce; jak usłyszysz, że trzeszczy, popuść linę!

Mart rzucił się do drzwi sterówki. Po chwili wyskoczył z powrotem, trzymając w ręku winczester, śrutówkę kaliber dwanaście.

Rekin nie ustawał w walce, jednak powoli, nieubłaganie zbliżał się do krawędzi nadburcia, która obniżyła się teraz tak, że przelewała się przez nią woda. Ogon wielkiej ryby walił na wszystkie strony, wzbijając lodowate fontanny.

Marąuette załadował i podniósł broń do oka. Oparł się o nadburcie i wycelował w podbrzusze rekina, błyszczące bielą jak białko gotowanego jajka.

Pierwszy ładunek śrutu wyrwał dziurę tuż za płetwą grzbietową zwierzęcia, rozbryzgując krwawe mięso i strzaskane kawałki ości. Drugi omal nie chybił; rozdarł grubą warstwę skóry na głowie ryby. Rana wyglądała jak talerz, który natychmiast napełnił się krwią.

Rekin opadł bezwładnie i tak został. Wisiał, przekręcając się powoli na wietrze, kiedy wyciągarka podnosiła go coraz wyżej i wyżej; jej niewielki silnik wył z wysiłku. Matt odczepił bosak i pociągnął za linę nieco dalej.

Po minucie rekin leżał już na pokładzie między wyciągarką a prawą burtą. W tylnej części pokładu chlupotała woda wysoka na trzydzieści centymetrów, pociemniała od krwi.

Marąuette wyjął z pochwy nóż marines, nachylił się nad martwym rekinem i przejechał końcówką klingi przez ogromną ranę w jego głowie, aż odnalazł częściowo odsłonięty mózg. Był maleńki; przypominał kształtem widełki kamertonu. Matt jednym ruchem rozciął go na pół.

Następnie mężczyźni przecięli linę, w którą zawinął się rekin. Kuter odsunął się od beczek. Hammil i Marąuette owinęli linę wyciągarki wokół ogona ryby i przesunęli jej cielsko w stronę ładowni z lodem.

Tymczasem niecały kilometr od nich, pośród strug deszczu, pojawiło się światło ostrzegawcze helikoptera. Nadlatywał od północnego zachodu, sunąc tuż ponad powierzchnią wody.

Światełko szybko urosło i dał się słyszeć terkot wirujących łopat. Po chwili niewielka maszyna przeleciała tuż nad kutrem; światła na topie masztu oświetliły czarne spody jej pontonów.

Śmigłowiec wykonał szeroki zakręt i po raz drugi przeleciał tuż nad wierzchołkiem masztu „Big Blue". Nadleciał trzeci raz, ale teraz wolniej, i zawisł w powietrzu tuż za rufą.

15

Marąuette dostrzegł w pękatej szklanej kabinie sylwetki dwóch mężczyzn. Kadłub maszyny był biały z namalowanym logo w kształcie trzech połączonych S. Podmuch wirnika dął w Marta i zniekształcał powierzchnię wody, tworząc na niej pierścienie małych, poszarpanych fal.

Zabłysnął szperacz, zalewając jasnym światłem pokład kutra. Szyper zmrużył oczy i wykonał lewym ramieniem szeroki gest, oznaczający pytanie: „Czego chcecie?".

Helikopter wisiał jeszcze nieruchomo przez kilka sekund, a później położył się gwałtownie na bok i odleciał; widać było oddalający się i wznoszący szybko reflektor. Maszyna skierowała się na północny wschód w głąb cieśniny.

Hammil patrzył za malejącym coraz bardziej światłem.

- Co to były za palanty? - zapytał. Marąuette wzruszył ramionami.

- Po prostu dwóch facetów, których zaciekawił rekin.

Znowu przyklęknął przy rybie. Jego wzrok spoczął na rozpłatanej głowie zwierzęcia i jego wywróconym w górę oku.

Było szkliste i pozbawione wyrazu, lecz ciągle groźne. Nagle Mattowi wydało się, że w tym oku został skumulowany cały obraz śmierci -jej pusta głębia. Wyobraził sobie, jak śrut roznosi ciało rekina w kawałeczki. Wzdrygnął się tak jak wtedy, kiedy pociągnął pierwszy raz za spust.

Inaczej niż kiedyś, Matt nie znosił teraz zabijać. Od czasu tego gorącego, pijanego winem momentu w Barcelonie śmierć stała się dla niego złożoną i poważną sprawą.

Na ekranie komputera Kelli Pickett pojawił się model mostu Golden Gate, przedstawiony w postaci skomplikowanej siatki białych linii, odcinającej się od niebieskiego tła. Kelli przeprowadzała właśnie test naprężeń struktury mostu pod wpływem wiatru o wzrastającej sile.

Siedziała w laboratorium komputerowym słynnego Guggenheim Hali, należącego do uniwersytetu. Rozproszeni przy stojących w dużej, klimatyzowanej sali stolikach pozostali członkowie grupy pracowali nad uczelnianym projektem numer AI-F/B-3, ochrzczonym „Kryształowa kula".

Kelli obracała powoli most za pomocą myszy, ustawiając wirtualną kamerę w coraz to innych miejscach. Wzdłuż krawędzi ekranu biegły pionowo dwa szeregi liczb obrazujących zmieniające się wartości przemieszczeń i naprężeń.

Kierujący projektem Troy Gilhammer przystanął przy Płckett i zmrużył oczy, żeby odczytać wyniki testu. Ten czterdziestoletni blondyn o gęstej czuprynie uwielbiał wspinaczkę wysokogórską i wiśniowe żelki, którymi nieustannie pachniał.

-I co, wartości ciągle nie przekraczają niebezpiecznych - zagadnął. -Dodaj jeszcze trochę wiatru.

16

Sprawne palce Kelli zastukały w klawiaturę, i wyświetlane wartości liczbowe natychmiast zaczęły się zmieniać.

Gilhammer zerknął na wykres na sąsiednim ekranie. Czarna linia przedstawiała przewidywaną zależność odkształceń mostu od siły wiatru, obliczoną na podstawie reguł prawdopodobieństwa bayesowskiego. Druga, niedokończona jeszcze, czerwona, oznaczała zależność sczytywaną z modelu w miarę obciążania go.

Jak dotąd pokrywały się niemal idealnie.

- Jaka jest teraz prędkość wiatru? - zapytał Gilhammer.

- Dwieście trzydzieści kilometrów na godzinę - odparł ktoś. Troy zaczął chodzić w tę i z powrotem ze spuszczoną głową, intensywnie myśląc.

- Dobrze, to wystarczy - powiedział. - Zacznijmy poddawać go falom poprzecznym i podłużnym; okres - dwie sekundy, natężenie cztery.

W ten sposób do obciążenia modelu mostu huraganowym wiatrem dodano oddziaływanie trzęsienia ziemi. Szybko wprowadzono zmiany.

Projekt „Kryształowa kula" prowadzono w ramach dużego grantu Narodowej Fundacji Nauki przydzielonego na szeroko zakrojone badania nad sztuczną inteligencją. Celem projektu było opracowanie ogólnych koncepcji wybranych programów komputerowych i narzędzi wspomagających. Służyłyby one do analizy, przewidywania i całościowego ujmowania łagodnych przejść ze stanów chaotycznej dywergencji źle funkcjonujących systemów.

Testom poddawano najróżniejsze rodzaje systemów, począwszy od struktur stalowych, na poddawanych obróbce genetycznej patologicznych komórkach kończąc. Zajmowano się zarówno przekaźnikami chemicznych i enzymatycznych reakcji na bodźce, jak i pompami do dawkowania insuliny pacjentom chorym na cukrzycę. Test mostu Golden Gate był sześćdziesiątym trzecim z kolei na dwieście, jakie zamierzano przeprowadzić.

Grupa badaczy wykorzystywała najnowsze technologie komputerowe -programy MIRROR-t, ultraszybkie Tera-FLOP-y i procesory z wbudowaną pamięcią. Podstawą teoretyczną badań były nowoczesne koncepcje prawdopodobieństwa bayesowskiego oraz logika rozmyta, pozwalająca na zadawanie parametrów wykraczających daleko poza zwykłe systemy binarne.

- Jak wygląda dywergencja fal poziomych L i R? - spytał Gilhammer.

- Osiem procent; dziewięć dziesiątych metra.

- To dajmy natężenie sześć.

Wprowadzono kolejną korektę obciążenia. Czerwona linia na wykresie posunęła się dalej, wciąż podążając za wyliczoną.

- No dobra, czas dać mu naprawdę porządnego kopa. Wpisz dziewięć stopni w skali Richtera.

Po wstukaniu nowej danej odczyty wzrastały stabilnie przez jedenaście sekund. Nagle Kelli powiedziała podekscytowana:

2 - Oddech śmierci

17

- O kurczę, teraz zaczyna się migotanie cząsteczkowe. Gilhammer przyskoczył do jej ekranu i zaklął.

- Troy, widzę prechaotyczne skoki częstotliwości! - zawołał inny pracownik.

- Fala P opada! - dodała Kelli. Równoległe przetwarzanie przez sieć komputerową danych, normalnie pozwalające na obliczenie wszystkich możliwych rozwiązań z wyprzedzeniem, tak aby przewidzieć z góry rozpoczynającą się chaotyczną dywergencję, nie nadążało teraz za zbyt szybko zmieniającymi się przebiegami fal.

Gilhammmer nachylił się znowu.

- Cholera! -jęknął. - Już po naszym moście! - Na monitorze czerwona linia szarpała się gwałtownie z dala od wyliczonej czarnej. W ciągu paru sekund wykres przybrał kształt podobny do sejsmometrycznego.

Model mostu na ekranie komputera Kelli rozpadł się.

Wszyscy na sali opadli na swoje krzesła, przeklinając.

Przez następne pół godziny prowadzili ożywioną dyskusję podsumowującą wyniki testu. Rzucali coraz to nowe pomysły i przypuszczenia, próbując odnaleźć błąd w sporządzonym przez siebie programie, który pozwolił na wymknięcie się przebiegu zmiennych spod kontroli.

Jednak widać było, że wszyscy są zmęczeni. Zaczęli przecież pracę o ósmej rano. W końcu Troy oznajmił, że na dzisiaj dosyć. Rozległ się zgiełk - wszyscy wyłączali komputery, zbierali notatki i wstawali.

Po trzech minutach w sali pozostała tylko Pickett. Nalała sobie kolejny kubek kawy, oparła się wygodnie na swoim biurowym krześle i popatrzyła w sufit.

Była piękną, trzydziestoletnią kobietą; długonogą, o jędrnych piersiach i błyszczących, kruczoczarnych włosach. Jednak tym, co najbardziej przykuwało wzrok, były jej oczy - szmaragdowozielone, pełne blasku, zdolne zmieniać się błyskawicznie z figlarnych w gniewne. Ukończyła inżynierię strukturalną w Stanfordzie, a teraz była asystentką w katedrze logiki komputerowej i zastępcą dyrektora projektu „Kryształowa kula".

Po chwili oparła koniuszek adidasa o krawędź biurka i odepchnęła się z wyposażonym w kółka krzesłem w stronę telefonu. Wystukała numer kawiarni „Seine" w Dungeness, małej wiosce rybackiej leżącej na wybrzeżu cieśniny Puget, trzydzieści kilometrów od Seattle.

Odebrano już po pierwszym sygnale i kobiecy głos odezwał się:

- „Seine".

- Cześć Bev, Kelli.

- O, cześć, kochanie. Jak tam wasza burza mózgów?

- Ee, zakończyliśmy sfrustrowani.

- Jak wszyscy.

W tle rozległ się brzęk talerzy i zdenerwowany męski głos. Pickett zapytała:

- Był dzisiaj Matt?

18

- Jeszcze nie, kochanie. Jacyś rybacy mówili, że widzieli go po południu w pobliżu Flattery.

- Jeżeli przyjdzie przed północą, powiedz mu, że jestem w domu,

- Dobrze.

- Dzięki.

Kelli odłożyła słuchawkę. Przez moment wyobraziła sobie Matta Marąuet-te'a takiego, jakim widziała go przed tygodniem. Przyjechał wtedy do miasta, żeby kupić nową echosondę do kutra. Wybrała się razem z nim do sklepu, a wiedząc, jak bardzo Mattowi brakuje pieniędzy, zaofiarowała się, że sfinansuje urządzenie. Wytłumaczyła, że to będzie po prostu prezent. Matt jednak nie skomentował nawet propozycji, tylko popatrzył na Kelli, a potem zapłacił sam.

Zdołała jednak przekonać go, żeby przyjął zaproszenie na lunch. Padał wtedy deszcz, było zimno. Ruszyli w stronę centrum miasta i wybrali położoną na szczycie wieży Space Needle „Emerald Suitę", skąd rozciągał się rozległy widok na szare, chłodne z wyglądu miasto.

Następnie pojechali do łodzi mieszkalnej Kelli, cumującej na jeziorze Union. Leżeli nago w łóżku i upijali się powoli piwem domowej produkcji, które sprezentował jej ktoś z uczelni. Patrzyli, jak na wzburzoną wiatrem wodę wypływa samotna łódź wiosłowa z ośrodka szkoleniowego żeglugi.

Pickett spotykała się z Mattem od blisko roku. Poznali się, kiedy Gilham-mer wynajął jego kuter, żeby połowić sobie na morzu z grupą kolegów i koleżanek z uniwersytetu. Kelli szybko się zorientowała, że zaczyna się zakochiwać w tym wyjątkowym mężczyźnie.

Przypominając sobie teraz owo szare popołudnie sprzed tygodnia, Kelli poczuła w dole ciała erotyczne ciepło. Jednak to przyjemne odczucie niosło ze sobą także posmak smutku.

Westchnęła i dokończyła kawę, zgasiła światło i poszła do domu.

Droga pomiędzy Port Angeles i Dungeness wiodła wzdłuż wybrzeża cieśniny. Asfalt przed maską wypożyczonej toyoty połyskiwał od padającej mżawki. Niedaleko miasteczka Agnew droga skręcała w głąb lądu, a potem wracała ku brzegowi i wchodziła w ciągnący się wzdłuż niego lasek cedrów i sosen. Pomiędzy drzewami deszcz przypominał mgłę.

Jack Stone czuł pulsujący ból głowy. Był podekscytowany i sfrustrowany zarazem. Z napięcia miał naprężone mięśnie karku. Jay Basset, pilot śmigłowca firmy, pogwizdywał pod nosem. Jego krótko ostrzyżona głowa podskakiwała w rytm jazdy.

Zostawili helikopter na lotnisku imienia Williama Fairchilda w Port Angeles. Przed odjazdem ściągnęli trochę wysokooktanowej benzyny ze śmigłowca do skradzionej dwudziestolitrowej beczki, która spoczywała teraz pomiędzy nogami Basseta; zawartość chlupała na zakrętach.

19

Stone przyjrzał się badawczo swojemu towarzyszowi. Jay był podniecony tym, co miało nastąpić. Powtarzał cały czas te same dwa takty jakiejś piosenki country. Jego twarz wyglądała z profilu tak, jak gdyby została spłaszczona na miękko, a potem dopiero utwardzona.

To dopiero prawdziwy zabójca, pomyślał sobie Jack.

Basset był kiedyś policjantem, szeregowym zastępcą szeryfa w małym miasteczku w Idaho, a później w Montanie. Okazał się jednak zbyt brutalny nawet jak na te odludne stany i wyrzucono go. Spędził również trochę czasu w marines. Nauczyli go tam pilotować śmigłowiec. Był w tym dobry.

Stone poznał go w Boise w stanie Idaho w czasach, kiedy jego firma sprzedająca systemy zabezpieczające, Stone Security Systems, dopiero raczkowała. Jack i jego wspólnik GUS Fettis byli wtedy zupełnie bez pieniędzy. Obaj służyli kiedyś w wywiadzie armii, a później w Agencji do Walki z Narkotykami. Nie było im więc trudno zacząć handlować narkotykami, żeby pomóc sobie związać koniec z końcem. Nie były to operacje na wielką skalę - dokonali kilku hurtowych przerzutów do miejscowości w rodzaju Boise, Missoula czy Idaho Falls. Basset został ich zbrojnym ramieniem, interweniując w przypadku zagrożenia ze strony tego czy innego upartego kowboja. Do dziś nosił na plecach w odwróconej do góry nogami pochwie nóż marines.

Stone parsknął, dając upust zniecierpliwieniu. Poprawił swoje chude, kościste ciało na fotelu i przejechał nerwowo dłonią po kręconych szpakowatych włosach. Miał czterdzieści osiem lat i na jego końskiej twarzy pojawiły się już głębokie podłużne zmarszczki, z którymi wyglądał, jak gdyby był wiecznie pogrążony w żałobie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin