Laurens Stephanie - Klub Niezdobytych - 04 - Czysta namietnosc.rtf

(891 KB) Pobierz

 

Stephanie  Laurens  -  Czysta namiętność

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

początek maja

wioska Avening, Gloucestershire

 

Kwiaty jabłoni na wiosnę.

Julius - Jack - Warnefleet, baron Warnefleet z Minchinbury, zatrzymał konia na wzniesieniu nad doliną Avening i spojrzał w dół, na biało-różowe obłoczki otaczające Avening Manor. Pomyślał, że jego pierwsze spotkanie z domem po siedmiu latach mogłoby być bardziej odpowiednie.

Kwiaty jabłoni zawsze przywodziły mu na myśl panny młode.

Przyglądając się z niechęcią kwitnącym drzewom, szarpnął wodze i puścił kłusem swojego siwego wałacha, Challengera, w dół po długim zboczu. Wydawało się, że wszystko sprzysięgło się, by przypominać mu o jego porażce: o fakcie, że nie znalazł sobie żony.

W Avening Manor nie było pani przez większą część jego życia. Jego matka zmarła, gdy miał sześć lat, ojciec nie ożenił się ponownie.

Jack ostatnie trzynaście lat walczył za króla i kraj, niemal przez cały czas za linią frontu we Francji. Śmierć jego ojca przed siedmiu laty sprowadziła go na krótko do domu, ale tylko na dwa dni, akurat tyle, by wystarczyło na pogrzeb i formalne przekazanie pieczy nad Avening w ręce starego Griggsa, rządcy jego ojca. Potem Jack znów przemknął przez Kanał, z powrotem do rozmaitych ról, które odgrywał, szkodząc morskim i handlowym kontaktom Francji, upuszczając jej krwi i osłabiając siły.

Nie w tego rodzaju bitwach większość ludzi wyobrażała sobie majora Gwardii.

Wraz z elitarną grupą zaprzyjaźnionych oficerów pozostawał do dyspozycji dowództwa, by działać potajemnie pod rozkazami niejakiego Dalziela odpowiedzialnego za wszelkie angielskie tajne operacje poza granicami kraju. Ani Jack, ani żaden z sześciu kolegów, których poznał, nie wiedział, iloma agentami kierował Dalziel, ani jak szeroki był zakres ich działań. Wiedzieli jednak, że te działania bezpośrednio przyczyniły się do ostatecznej klęski Napoleona, a nawet odegrały w niej kluczową rolę.

Ale wojna już się skończyła. Wraz z kolegami Jack powrócił z ognia walki i skupił się na życiu w cywilu. W październiku zeszłego roku on i jego sześciu kolegów, z których wszyscy byli dżentelmenami obdarzonymi tytułem, majątkiem i wynikającymi stąd powinnościami, i z tej racji rozpaczliwie potrzebującymi żon, zebrali się razem i utworzyli Klub Niezdobytych - swój bastion obrony przeciwko swatkom z wyższych sfer, swoją twierdzę, z której każdy z nich miał robić wypady, toczyć bitwy ze smokami z towarzystwa, by w końcu zdobyć piękną pannę, której potrzebował.

A przynajmniej taki był plan. Jednak sprawy nie całkiem ułożyły się po ich myśli.

Tristan Wemyss natknął się na swoją wybrankę, gdy nadzorował odnawianie domu, który był teraz siedzibą Klubu Niezdobytych. Wkrótce potem Tony Blake swoją ukochaną spotkał przy... zwłokach. Charles St. Austell, umykając ze stolicy od nazbyt pomocnych krewniaczek, znalazł kandydatkę na żonę w domu swych przodków. A teraz Jack także uciekał z Londynu, jednak nie przed rodziną.

Dobiegł go turkot kół. Przez parawan z liści Jack dostrzegł czarny powóz toczący się drogą z Cherington. Minął skrzyżowanie z dróżką z Tetbury, którą Jack właśnie zjeżdżał ze wzgórza, i potoczył się dalej na zachód, w kierunku Nailsworth.

Jack zastanawiał się, do kogo należy powóz, ale tak długo przebywał z dala od domu, że nie mógł tego zgadnąć.

Wracając na stałe do Anglii, musiał zadecydować, którymi ze swych powinności zająć się najpierw. Był jedynym dzieckiem, śmierć ojca sprawiła, że Avening spadło mu na głowę i nie było nikogo innego, kto by nad nim czuwał, ale Jack znał tę posiadłość od podszewki - tutaj się urodził i wychował, w tej zielonej dolinie na północno-zachodnim stoku Cotswolds. Avening było w dobrych rękach, Jack ufał Griggsowi tak samo jak jego ojciec. O wiele bardziej paląca była potrzeba uporania się z rozmaitymi inwestycjami i odległymi włościami, które zupełnie nieoczekiwanie odziedziczył po swej stryjecznej babce Sophii.

Matka Jacka była córką hrabiego, a jego ojciec wnukiem księcia, stryjeczna babka Sophia, ekscentryczna stara panna, była drobną gałązką gdzieś w drzewie genealogicznym jego rodziny ze strony ojca. Jej ulubionym zajęciem było gromadzenie bogactwa, chociaż Jack przypominał sobie, że spotkał ją przelotnie ledwie dwa razy, stryjeczna babka Sophia, umierając dwa lata temu, zapisała mu znaczną część swego majątku.

Nim Jack powrócił do Anglii, różne decyzje związane z tym spadkiem stały się niezwykle pilne, poznanie nowych dóbr i inwestycji było koniecznością. Jack stłumił głęboko zakorzenione pragnienie powrotu do Avening i upewnienia się, że jest takie, jakim je zapamiętał, że po tych wszystkich latach, które spędził daleko, że po tym wszystkim, co musiał robić, oglądać i wycierpieć, jego dom wciąż tam jest, taki, jakim go nosił w pamięci - a zamiast tego poświęcił ostatnie sześć miesięcy na porządkowanie spuścizny i zestrojenie wszystkiego w jeden sprawnie funkcjonujący organizm.

Chociaż teraz był posiadaczem licznych eleganckich posiadłości na wsi, Avening wciąż było dla niego domem, miejscem, które nosił w sercu.

To dlatego zjawił się tutaj teraz, pozwalając znużonym zmysłom chłonąć aż do bólu znajome widoki i dźwięki, pozwalając im koić napięte nerwy, swój niewesoły nastrój i głuchy, uparty ból głowy.

Nadszarpnięte nerwy i zły nastrój wzięły się z niepowodzeń w szukaniu odpowiedniej wybranki. Jack pogodził się z tym, że powinien dać za wygraną, i tak też zrobił. Kiedy przebywał w Londynie, porządkując sprawy spadkowe, zaangażował się w poszukiwania na tym polu. Zakładał, że gdy rozpocznie się sezon, odpowiednich dam będzie pod dostatkiem, czyż nie o to chodziło w całym tym małżeńskim jarmarku? Zamiast tego odkrył, że choć na trotuarach, w parkach i salach balowych wręcz roiło się od bardziej i mniej uroczych młodych kobiet, nigdzie nie udało mu się spotkać takiej, jaką chciałby poślubić.

Mógłby o sobie rzec, że jest zbyt stary i zbyt wybredny, mimo że miał zaledwie trzydzieści cztery lata - najświetniejszy wiek do ożenku dla dżentelmena - i nie preferował żadnego określonego typu kobiet. Niskie, wysokie, blondynki czy brunetki, wszystkie były w jego oczach takie same, liczył się sam fakt, że były kobietami - delikatna, uperfumowana skóra, kobiece krągłości, a kiedy już znalazły się pod nim, te ciche okrzyki z soczystych, rozchylonych warg.

Ale odkrył, że nie potrafi znieść towarzystwa młodych dam dłużej niż przez pięć minut, później robił się tak znudzony, że miał trudności z zapamiętaniem ich imion. Z powodów, których nie pojmował, nie miały one najmniejszej zdolności zainteresowania go, a co dopiero przykucia jego uwagi. Nieuchronnie po pięciu minutach od zapoznania już szuka! możliwości ucieczki.

Był dobry w ucieczkach. A przynajmniej tak sądził, dopóki nie spotkał panny Lydii Cowley i jej ciotki-gorgony.

Panna Cowley była córką bogatego przemysłowca, zaś jej ciotka okazała się daleko skoligacona z jakimś arystokratą z Midlands. Jack nie uznał panny Cowley za szczególnie interesującą. Jednak on sam był obiektem wielkiego zainteresowania dla panny Cowley i jej ciotki.

Próbowały schwytać go w pułapkę. Zaabsorbowany innymi sprawami, nie spostrzegł zagrożenia, póki nie stanął z nim twarzą w twarz. Jednak w chwili, gdy to nastąpiło, odezwał się jego dobrze wyćwiczony instynkt, ten sam, dzięki któremu zachował życie i nie dal się wykryć przez trzynaście lat spędzonych u wroga. Myślały, że przyparły go do muru, zostawiając sam na sam z panną Cowley w bawialni na piętrze, ale gdy jej ciotka wkroczyła tam w towarzystwie lady Carmichael w roli mimowolnego świadka, bawialnią była pusta, bez śladu życia.

Zbita z tropu, zmieszana ciotka wycofała się i opuściła pokój, by gdzie indziej szukać swojej zabłąkanej siostrzenicy.

Nie wyjrzała na wąski występ za oknem bawialni, nie zobaczyła więc Jacka mocno trzymającego pannę Cowley, której oczy spoglądały z przestrachem ponad dłonią Jacka trzymaną na jej ustach.

Trzymał ją tam, milczący i groźny, ryzykownie balansując dwa piętra nad ziemią, dopóki drzwi bawialni nie zamknęły się i kroki odchodzących nie ucichły. Wtedy Jack otworzył okno, wepchnął ją do środka i puścił.

Jedno przerażone spojrzenie na jego twarz, i pannie zaczęło się bardzo spieszyć, żeby wydostać się z pokoju. Jack nie próbował skrywać, że wie, co zaszło, ani swojej reakcji na ten fakt i na nią samą. Wymamrotała jakąś niewyraźną wymówkę i czmychnęła.

Jack odwołał wszystkie kolejne towarzyskie zobowiązania i wycofał się do swojego klubu, żeby podumać nad sytuacją. Jednak wtedy Dalziel przysłał wiadomość, że Charles potrzebuje pomocy w Kornwalii. Ta informacja wydała się darem niebios, Jack zakończył załatwianie spraw spadkowych i uznał, że zakończył także poszukiwanie żony. W towarzystwie Gervase'a Tregartha, jeszcze jednego członka klubu, wyjechał z Londynu z powrotem do świata, który był dla niego zrozumiały.

Choć akcja w Kornwalii ostatecznie zakończyła się sukcesem, Jack otrzymał cios w głowę gorszy niż jakikolwiek inny do tej pory. Kiedy już pozbyli się złoczyńcy i Charles ponownie znalazł się w swojej własnej twierdzy, Jack wrócił do Londynu, by zbadał go Pringle. Doktor Pringle, doświadczony wojskowy chirurg, u którego członkowie klubu zasięgali porad, poinformował go, że gdyby jego czaszka nie była tak mocna, nie przeżyłby tego ciosu. Tym razem jednak nie stało się nic poważnego, nie było trwałego urazu, a kuracja ograniczyć się miała do paru tygodni spokojnego wypoczynku.

Jack jeszcze przez kilka dni pozostał w klubie, kończąc interesy, po czym udał się do Kornwalii na ślub Charlesa. To było dwa dni temu. Wyjechawszy z weselnego śniadania, Jack przejechał przez Dartmoor do Exeteru, zaś następnego dnia dojechał do Bristolu, gdzie spędził ostatnią noc. Wczesnym rankiem wyruszył wiejskimi drogami w ostatni etap swojej podróży do domu.

Minęło siedem długich lat, odkąd spoglądał na zbudowaną z wapienia fasadę dworu i patrzył, jak zachodzące słońce maluje ją miodowozłotą barwą. Wiedział dokładnie, gdzie zerkać, by dostrzec szczytowe ściany między drzewami rosnącymi wzdłuż drogi i od czasu do czasu mijanymi sadami. W powietrzu unosił się zapach kwitnących jabłoni, chociaż kojarzył się z narzeczoną, kojarzył się też z domem. Jack nabrał odwagi, jego usta drgnęły w uśmiechu, kiedy dotarł do miejsca, gdzie ścieżka z Tetbury łączyła się z drogą z Nailsworth do Cherragton. Po jego lewej znajdowała się wioska. Jack skierował Challengera na prawo, podnosząc głowę, dotknął piętami boków wielkiego wierzchowca i pokłusował. Minął zakręt, przepełniony radosnym oczekiwaniem.

Tuż przed nim, na poboczu drogi, leżał przewrócony faeton.

Koń uwięziony w zaprzęgu, przerażony i krnąbrny, próbował stanąć dęba, nie zwracając uwagi na damę kurczowo trzymającą lejce i starającą się go uspokoić.

Jack zorientował się w sytuacji po jednym rzucie oka. Twarz mu stężała i mocno ścisnął Challengera piętami, zmuszając go do galopu.

W każdej chwili uwięziony koń mógł upaść, wierzgając, prosto na damę.

Ta zaś usłyszała zbliżający się tętent kopyt i przelotnie zerknęła przez ramię. Nie odrywając wzroku od uwięzionego konia, Jack w biegu zsunął się z siodła. Biodrem i ramieniem odepchnął kobietę na bok i sięgnął po lejce - akurat w chwili, gdy koń szarpnął się wściekle.

- Och! - krzyknęła dama i poleciała w bok, lądując w bujnej trawie za przydrożnym rowem.

Jack uchylił się, ale podkute żelazem kopyto musnęło go w głowę - dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej otrzymał cios. Zaklął, potem mocno zagryzł wargę. Starając się opanować ból i uniknąć trafienia kopytem, chwycił wodze powyżej wędzidła, użył dość siły, by dać zwierzęciu poczuć, że jest w rękach kogoś, kto zna się na rzeczy, i zaczął do niego przemawiać, przekonując, że całe zagrożenie już minęło. Młody gniadosz uderzał kopytami o ziemię i potrząsał głową, Jack uwiesił się przy nim i nie przestawał mówić. Koń stopniowo się uspokajał.

Jack rzucił okiem na damę. Zbliżając się, widział tylko jej plecy - zobaczył, że miała bujne włosy barwy ciemnego mahoniu, uczesane w elegancko spleciony koczek, i miała na sobie suknię spacerową w śliwkowym kolorze, i była nadzwyczaj wysoka.

Rozciągnięta na plecach na pochyłym brzegu rowu, starała się podeprzeć na łokciach. Ich spojrzenia spotkały się.

Twarz kobiety była klasycznie piękna.

Jej chmurne oczy ciskały pioruny.

Jack zamrugał. Dama wyglądała tak, jakby miała ochotę rozerwać go na strzępy, i stanowczo zamierzała to zrobić już za chwilę. Popatrzyłby na nią jeszcze raz, uważniej, ale narowisty koń wciąż się płoszył, Jack znowu zaczął do niego mówić.

Kątem oka dostrzegł mignięcie halek i smukłych kostek, dama wstawała. Nie patrzyła w jego stronę, zwinnie przeskoczyła rów i szybko podeszła do przewróconego powozu.

Jack uświadomił sobie, że nigdzie nie widać powożącego.

-              Czy on jest przytomny?

-              Nie. Jest uwięziony tam w środku. Ma złamaną nogę i zapewne rękę. Kiedy koń dostatecznie się uspokoi, pomoże mi pan go wydostać.

Ku zadowoleniu Jacka w jej głosie nie było słychać ani śladu poruszenia, a tym bardziej histerii. Słowa były wypowiadane energicznie, władczym tonem, jakby nawykła do tego, że jej polecenia są spełniane.

Jack popatrzył na konia.

-              Nie mogę go puścić wolno, jest zbyt zdenerwowany, ale na tyle spokojny, by go pani utrzymała. Proszę podejść i wziąć lejce, a ja wyciągnę powożącego.

Dama wyprostowała się, z dłońmi wspartymi na biodrach okrążyła rozbity faeton i zatrzymała się o pięć stóp dalej, przyglądając się Jackowi ciemnymi, zmrużonymi oczyma, a jej rubinowe usta zacisnęły się w cienką kreskę.

Dobrze mu się zdawało - była wysoka. Ledwie o parę cali niższa od niego.

-              Niech pan nie będzie osłem. - Jej spojrzenie było taksujące. Oceniające i krytyczne. - Nie może pan podnieść powozu i wyciągnąć go w tym samym czasie.

Ból znowu przeszywał mu czaszkę. On też zdobył się na ton arogancji:

-              Proszę tylko wziąć lejce, a wydostanie go pozostawić mnie.

Zebrał wodze i podał jej.

Nie poruszyła się, by je wziąć. Zamiast tego uchwyciła jego spojrzenie.

- Niech pan wyprzęgnie konia. - Jej słowa były suchym rozkazem. - Jeżeli znowu się spłoszy, nie będę w stanie go utrzymać, a jeśli pociągnie powóz, jeszcze bardziej zrani powożącego. - Odwróciła się do faetonu. - Albo, co gorsza, pan opuści powóz na ziemię zaraz po tym, jak go pan uniesie.

Jack ugryzł się w język i mężnie przełknął nie do końca cywilizowaną odpowiedź. Powiedział sobie, że tylko dlatego, iż jego głowa pulsowała z bólu, nie pomyślał sam o wyprzęgnięciu konia.

Przemawiając do konia, poluzował lejce na tyle, by dosięgnąć zapięć uprzęży po jednej stronie. Dama powróciła i nawet nie rzuciwszy okiem w jego stronę, zabrała się do pracy przy zapięciach po przeciwnej. Wyciągając skórzane paski z klamer, Jack przypatrywał się jej twarzy podobnej do rzeźby z alabastru i kości słoniowej, i rysom wyrażającym obojętność oraz dystans. Łuki brwi i gęste ciemne rzęsy nadawały wyrazistości dużym, ciemnym oczom. Jack nie zbliżył się dotąd na tyle, by określić ich kolor.

Rozpięli uprząż. Koń wyrwał do przodu, dyszle niemal spadły na ziemię. Jack chwycił jeden z nich.

-              Proszę wziąć lejce i odejść z nim kawałek. Ja przytrzymam dyszle. Z ich powodu uwięzione koń czyny tego człowieka mogłyby ucierpieć jeszcze bardziej.

Chwyciwszy wodze, dama podeszła do łba konia, przyciągnęła jego uwagę, a potem, przemawiając łagodnie, powoli, krok za krokiem, poprowadziła gniadosza do przodu. Pętle uprzęży się zsunęły. Gdy koń był już wolny, dama się rozejrzała. Jack zerknął przez ramię. Challenger wrócił i stał po drugiej stronie drogi, skubiąc trawę.

-              Niech go pani uwiąże do żywopłotu obok mojego konia.

Tak zrobiła, chociaż cisnęła mu jeszcze jedno spojrzenie pełne irytacji. Zanim wróciła, Jack znalazł wysokość, na której dyszle były zrównoważone, podtrzymywał je teraz, podpierając obiema dłońmi.

-              Niech pani tutaj stanie i podtrzymuje je, póki nie przewrócę powozu. Kiedy to zrobię, może pani puścić i podejść, żeby mi pomóc wyciągnąć powożącego.

Omiotła spojrzeniem jego twarz, po czym spojrzała na dyszle, oceniając jego plan. Później skinęła głową i złapała za dyszle.

Jack ugryzł się w język. Ponownie. Była wyjątkowo denerwującą kobietą, nawet gdy milczała.

Stanął z boku powozu i dostrzegł poszkodowanego. Młody dżentelmen najwyraźniej uczynił wszystko, co mógł, żeby ocalić konia i powóz, i zbyt długo w nim pozostał. Powóz przewrócił się na bok, przygważdżając i miażdżąc mu jedną nogę. Na szczęście brzeg rowu nie był aż tak stromy, powóz nie przetoczył się kołami do góry.

Jack przykucnął i sprawdził puls mężczyzny. Dostatecznie mocny, dostatecznie stabilny. Noga była złamana, szybkie badanie ujawniło, że jedno ramię wyglądało na zwichnięte, a obojczyk na złamany, podobnie jak ręka. Na domiar złego doznał uderzenia w głowę, które musiało być mocne. Jack skrzywił się, a potem wstał i przyjrzał się rozbitemu powozowi. Cienkie drewno zdobionych boków było strzaskane, ale sam powóz został wykonany solidnie, jego szkielet pozostał nienaruszony.

Krótką chwilę zajęło Jackowi wyszukanie najlepszych punktów ramy, by za nie chwycić i podnieść ciężar. Ustawiwszy się plecami do powozu, na wpół przykucnięty, podłożywszy dłonie pod dolną krawędź, Jack zerknął na damę. Patrzyła na niego w milczącym zdumieniu i z niechętną aprobatą.

-              Kiedy to uniosę, proszę puścić dyszle. Kiedy będziemy mieć pewność, że powóz trzyma się w jednym kawałku, a nie rozpada na części, proszę tu podejść i pomóc mi go wyciągnąć.

Skinęła głową.

Wyprostował się, unosząc bok powozu na wysokość pasa, po czym zebrał się w sobie, pochylił, dźwignął go wyżej i podparł ramionami. Kawałki płyty odpadły, drewno zatrzeszczało, jęknęło, ale rama wytrzymała. Nie czekając na zachętę, dama przystąpiła do działania. Pochyliwszy się, chwyciła ramiona mężczyzny.

-              Nie! Jedno jest przemieszczone. Niech pani złapie go pod pachami i wyciągnie.

Zesztywniała, słysząc jego ton, ale zrobiła tak, jak powiedział.

Chociaż Jack nie mógł teraz widzieć jej twarzy, był w stanie wyobrazić sobie jej minę. Przesunął się i próbował ułożyć ciężar powozu na jednym ramieniu, tak by móc sięgnąć w dół i jej pomóc.

-              Nie ruszaj się, idioto! Poradzę sobie.

Jack zesztywniał, jakby uderzyła go w twarz. Spiorunowała go buntowniczym, groźnym spojrzeniem, po czym podreptała do tyłu, wyciągając uwięzionego mężczyznę.

Jack cieszył się doskonałym słuchem, usłyszał, jak mruknęła pod nosem:

-              Nie jestem słabowitą, omdlewającą kobietką, ty durniu.

Zupełnie niespodziewanie kąciki jego warg się uniosły.

-              Może pan teraz puścić.

Przeciągnęła mężczyznę na trawę. Jack pomału opuścił powóz, po czym ruszył za nią. Chmurnie spoglądając na twarz mężczyzny, opadła na kolana obok niego.

-              Czy pani go zna? - Jack przyklęknął po drugiej stronie.

Pokręciła głową.

-              On nie jest stąd.

Co znaczyło, że ona była stąd, a to go zaskoczyło. Z pewnością nie mieszkała w okolicy przed siedmiu laty. Jack na pewno by ją zauważył i zapamiętał.

Przystąpił do metodycznego badania poszkodowanego, szukając obrażeń.

Wciąż zachmurzona dama obserwowała jego dłonie.

-              Czy pan wie, co robi?

-              Tak.

Jej wargi zacisnęły się, ale przyjęła to zapewnienie bez komentarza.

Jego ocena obrażeń mężczyzny była w znacznej mierze trafna. Szybkim, fachowym szarpnięciem nastawił ramię, a później, posługując się kawałkami listwy dekoracyjnej odłamanej z powozu, wykorzystał własny krawat i krawat mężczyzny, żeby ująć złamaną rękę w łubki i przymocować ją do ramienia. Kiedy się z tym uporał, zajął się nogą złamaną w dwóch miejscach. Miał mnóstwo drewna do unieruchomienia kończyn. Zerknął na damę.

-              Nie przypuszczam, by wzięła pani pod uwagę poświęcenie falbanki od swojej halki?

Podniosła wzrok, napotykając jego spojrzenie, na jej bladych policzkach zakwitł cień rumieńca.

-              Oczywiście, że to zrobię.

Głos przeczył rumieńcowi, nie było miejsca ani przyzwolenia na żadne pensjonarskie sentymenty. Odwróciła się plecami do niego, i usiadła. Za moment Jack usłyszał odgłos rozdzieranego materiału.

Wstał i podszedł do powozu, żeby poszperać za dłuższymi łubkami. Nim wrócił, długi pas delikatnego batystu czekał obok nieprzytomnego mężczyzny.

Jack pochylił się i zabrał do pracy. Dama pomagała w milczeniu, pracując pod jego kierunkiem.

Z doświadczeń Jacka wynikało, że kobiety rzadko bywają ciche.

Jej dłonie, które chwytały tam, gdzie wskazał, i przytrzymywały łubki, były równie delikatne jak jej rysy - były to dłonie o długich palcach, eleganckie, smukłe, o skórze miękkiej i białej.

Arystokratyczne.

Przelotnie rzucił okiem na jej twarz, teraz bliżej niego, gdyż oboje pochylali się nad mężczyzną. Rysy również były arystokratyczne. Zaś co do reszty...

Spoglądając w dół, zmusił swój umysł do ponownego skupienia na mężczyźnie i jego połamanych kończynach. Nie było to łatwe, wiele rzeczy rozpraszało jego uwagę.

Miała kształty potocznie określane jako bujne.

Natychmiast przyszły mu do głowy słowa takie jak „zmysłowa” i określenia typu „hojnie wyposażona przez naturę”.

I wtedy przypomniał sobie jej wcześniejsze karcące spojrzenie, i znalazł idealne określenie. Jak Boudika*.

 

Także jako: Budyka, Boadicea lub Boudicca (imię oznaczające Zwycięska) - królowa Icenów i Trynobantów zamieszkujących wschodnią Anglię. Około 60 r. n.e. wznieciła powstanie przeciw Rzymianom, w odwecie za terror, jaki spotkał z ich strony Icenów (przyp. tłum.).

Bardzo angielska. Bardzo kobieca. Bardzo zawzięta.

Skończył zawiązywać prowizoryczny bandaż. Boudika usiadła na ziemi z cichym westchnieniem. Jack wstał. Otrzepał dłonie z kurzu, po czym wyciągnął do niej rękę.

Spoglądała gdzieś za niego, na drogę. Wyraźnie bez zastanowienia, włożyła swoją dłoń w jego rękę i pozwoliła sobie pomóc.

-              Dwór to najbliższe domostwo. Jak go tam zabierzemy?

Znowu go zaskoczyła. Zaofiarowała jego własny dom.

Chociaż go kusiło, by zobaczyć, jak rozwiązałaby problem, ulitował się nad nieprzytomnym nieszczęśnikiem.

-              Zapewne jest jakiś kawałek powozu, który możemy wykorzystać, by go na nim położyć.

Podszedł, żeby się przyjrzeć. Drzwiczki po jednej stronie były roztrzaskane i całkiem nie do użytku, te po drugiej stronie były nienaruszone, ale i tak zbyt małe.

-              Czy to się nada?

Jack odwrócił się i ujrzał Boudikę wskazującą na tył faetonu. Uważnie przyjrzał się długiej, lekko zakrzywionej desce z oparcia, na jednym końcu częściowo oderwanej, ale poza tym nietkniętej.

-              Proszę się odsunąć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin