Dick Philips K - Śniadanie o zmierzchu!
— Tato? — zapytał Earl, wybiegając z łazienki. – Zawie-ziesz nas dzisiaj do szkoły?
Tim McLean nalał sobie drugą filiżankę kawy.
— Nic się nie stanie, jak dla odmiany raz się przespa-cerujecie. Samochód stoi w garażu.
Judy wydęła z niezadowoleniem wargi.
— Przecież pada.
— Nie, wcale nie — poprawiła siostrę Virginia. Pod-ciągnęła roletę. — Wszystko okrywa dosyć gęsta mgła, alenie ma deszczu.
— Najlepiej sama sprawdzę. — Mary McLean wytarłaręce, odeszła od zlewozmywaka i zbliżyła się do okna. —Jaki dziwny dzień. Ozy to rzeczywiście mgła? Wygląda bar-dziej na dym. Nic nie widać. Jaką zapowiadali na dzisiajpogodę?
— W radiu nie udało mi się złapać żadnej stacji —oświadczył Earl. — Słychać tylko jakieś trzaski.
— To cholerne pudło znowu nawaliło? Przecież cał-kiem niedawno wróciło z naprawy. — Tim obruszył się.Wstał i ciągle jeszcze zaspany podszedł do odbiornika. Na
próżno manipulował pokrętłami. Trójka dzieci w pośpie-chu biegała po domu, szykując się do szkoły.
— Dziwne — powiedział Tim.
— Ja już idę — oświadczył Earl, otwierając drzwi fron-towe.
— Zaczekaj na siostry — rzuciła w zamyśleniu Mary.
— Jestem gotowa — powiedziała Virginia. — Dobrzewyglądam?
— Bardzo ładnie — Mary pocałowała ją na pożegnanie.
— Zadzwonię do punktu naprawczego z biura — oznaj-mił Tim. Nagle zamilkł. W kuchennych drzwiach stał Earl.Był blady i milczący, w jego oczach czaił się strach.
— Co się stało?
— Ja... ja wróciłem.
— Ale o co chodzi? Źle się poczułeś?
— Nie mogę iść do szkoły.Wlepili w niego wzrok.
— Stało się coś złego? — Tim chwycił syna za rękę. —Dlaczego nie możesz iść do szkoły?
— Bo... bo oni mi nie pozwolą.-Kto?
— Żołnierze.
Chłopiec zaczął mówić nieprzerwanie. Był to jeden po-tok słów:
— Oni są wszędzie. Uzbrojeni żołnierze. Idą tutaj.
— Jak to idą? Tutaj? — powtórzył niczym echo całkiemoszołomiony Tim.
— Idą tu do nas i chcą... — przerażony Earl urwał w półsłowa.
Od strony ganku dobiegały czyjeś ciężkie kroki. Łomotdo drzwi. Trzask pękającego drewna. Jakieś głosy.
— Mój Boże — krzyknęła Mary. — Co się tu dzieje,Tim?
Tim wszedł do dużego pokoju, czuł ucisk w klatce pier-siowej, serce biło mu jak oszalałe. W drzwiach stało trzechmężczyzn. Ubrani byli w szarozielone mundury, dźwigalibroń i skomplikowaną plątaninę innego sprzętu. Jakieśrurki i gumowe węże. Liczniki podłączone do grubychprzewodów. Nadajniki, skórzane paski i anteny. Wymyślnemaski wciśnięte na głowę. Pod maskami Tim dostrzegłzmęczone, nie ogolone twarze i zaczerwienione oczy, któ-re wpatrywały się w niego z wyrazem najwyższego nieza-dowolenia.
Jeden z żołnierzy gwałtownym ruchem uniósł broń dogóry i wycelował prosto w brzuch McLeana, który przyglą-dał się temu w osłupieniu. Broń.. Długa i cienka. Jak igła.Przyczepiona do zwojów rurek.
— Na miłość boską... — zaczął, ale żołnierz brutalniemu przerwał.
— Kim jesteś? —-Jego głos brzmiał szorstko i gardłowo.— Co tutaj robisz? — Był okropnie brudny. Zsunął maskę.Twarz miał dziobatą, ziemistą, pooraną bliznami. Część zę-bów połamana, niektórych brakowało.
— Odpowiadaj! — rozkazał drugi żołnierz. — Co tutajrobisz?
— Pokaż nam swoją niebieską kartę — odezwał się trze-ci. — Sprawdzimy, z jakiego jesteś Sektora. — Jego wzrokpowędrował w stronę dzieci oraz Mary, stojących w milcze-niu obok drzwi jadalni. Ze zdziwienia otworzył usta.
— Kobieta!
Trzech żołnierzy przyglądało się ze zdumieniem i nie-dowierzaniem.
— A to co, u diabła? — zapytał pierwszy z nich. — Odjakiego czasu ta kobieta tutaj przebywa?
Tim odzyskał głos. — To moja żona. O co wam chodzi?Czego...
— Twoja ż o n a? — Żołnierze nie mogli uwierzyć.
— Moja żona i dzieci. Na litość boską...
— Twoja żona? I tutaj ją przyprowadziłeś? Chyba po-stradałeś rozum!
— To pewnie z powodu pylicy — powiedział jedenz nich. Opuścił pistolet i szybkim krokiem przeszedł przezduży pokój w kierunku Mary.
— Chodź, siostro, pójdziesz z nami.
Tim rzucił się do przodu. Nagle poczuł potężne ude-rzenie. Upadł jak długi na podłogę. Zupełnie go zamroczy-ło. Dzwoniło mu w uszach. W głowie czuł pulsowanie. Wy-dawało mu się, że wszystko gdzieś odpływa. Jak przezmgłę widział przesuwające się kształty. Dobiegały go czy-jeś głosy. Rozpoznał pokój. Próbował się skoncentrować.
Żołnierze odsunęli dzieci na bok. Jeden z nich chwyciłMary za ramię. Rozdarł jej sukienkę, obnażając ramiona.— O Jezu! — warknął. — Przyprowadził ją tutaj, a ona niema nawet numeru zaszeregowania.
— Zabierzcie ją stąd.
— Tak jest, kapitanie. — Żołnierz pociągnął Maryw kierunku drzwi wyjściowych. — Załatwimy wszystkojak należy.
— Dzieciaki też. — Kapitan skinął ręką na żołnierza,który stał po drugiej stronie pokoju i pilnował rodzeństwa.
— Wyprowadźcie je stąd. Nic z tego nie rozumiem. Niemają masek, dokumentów. Jakim cudem ten dom prze-trzymał uderzenie? Przecież miniona noc była najgorsza zewszystkich w ciągu kilku ostatnich miesięcy!
Pomimo bólu Tim za wszelką cenę starał się podnieść.Z ust ciekła mu krew. Widział wszystko niewyraźnie. Kur-czowo trzymał się ściany. — Posłuchajcie — bełkotał. —Na miłość boską...
Kapitan zajrzał do kuchni.
— Czy to... czy to żywność? — Wolnym krokiemprzemierzał jadalnię. — Spójrzcie no tylko!
Pozostali żołnierze poszli za nim, zapominając o Maryi dzieciach. Stali dookoła stołu, zupełnie oszołomieni.
— Popatrzcie na to!
— Kawa. — Jeden z żołnierzy chwycił dzbanek i łap-czywie wychylił zawartość aż do dna. Zachłysnął się i czar-ny płyn poplamił jego bluzę. — Jest gorąca. Jezus Maria!Gorąca kawa.
— Śmietana! — Inny żołnierz szarpnął za drzwi lodów-ki. — Mleko. Jajka. Masło. Mięso — wyliczał łamiącym sięgłosem. — Tu jest mnóstwo jedzenia.
Kapitan zniknął w spiżarni. Wyszedł stamtąd, taszczącskrzynkę wyładowaną puszkami z groszkiem. — Weźcierównież pozostałe. Zabierzcie wszystkie. Załadujemy je nawęża.
Z trzaskiem postawił skrzynię na stole. Przyglądając siębacznie Timowi, zaczął przetrząsać kieszenie swojej brud-nej bluzy, aż wydobył papierosa. Zapalił go wolno, nie od-
rywając od McLeana oczu. — No dobra – powiedział —Co takiego chciałeś nam wytłumaczyć?
Tim otworzył usta i zaraz je zamknął. Nie przychodziłymu na myśl żadne słowa. W głowie miał pustkę. Jego mózgzupełnie się wyłączył. Nie był w stanie myśleć.
-— To jedzenie. Gdzie je zdobyliście? No i te wszystkierzeczy. — Kapitan wskazał ręką na przedmioty stanowiącewyposażenie kuchni. — Naczynia. Meble. Jakim cudemwasz dom nie został zburzony? Jak przeżyliście ostatninocny atak?
— Ja... — wykrztusił Tim.
Kapitan zbliżył się do niego, co nie wróżyło nic dobre-go. — Ta kobieta. Dzieci. Wy wszyscy. Co tutaj robicie? —Jego głos brzmiał twardo. — Lepiej będzie, jak zacznieszśpiewać. Albo powiesz, co tutaj robicie, albo was wszyst-kich puścimy z dymem, razem z tą cholerną budą.
Tim usiadł przy stole. Wziął głęboki oddech, próbującsię skoncentrować. Wstrząsnął nim dreszcz. Całe ciało miałobolałe. Wytarł krew z ust, trafiając językiem na wybitytrzonowiec i pokruszone kawałki innego, kiwającego sięzęba. Wyciągnął chusteczkę i wypluł w nią wszystko. Rę-ce mu drżały.
— No, mów wreszcie — przynaglił go kapitan.
Mary i dzieci wślizgnęli się do pokoju. Judy płakała.Virginia wciąż była w szoku, na wszystko zobojętniała. Earlwpatrywał się szeroko otwartymi oczami w żołnierzy, twarzmiał białą jak kreda.
— Tim — odezwała się Mary, kładąc rękę na jego ra-mieniu. — Dobrze się czujesz?
— Tak, nic mi nie jest — skinął głową.
Mary owinęła się sukienką. — To na pewno nie ujdzieim na sucho. Przecież lada chwila ktoś tutaj nadejdzie. Li-stonosz. Sąsiedzi. Oni nie mogą tak po prostu...
— Zamknij gębę — rzucił opryskliwie kapitan i zezdziwienia zamrugał oczami. — Listonosz? O czym tyw ogóle mówisz? — Wyciągnął rękę. — Pokaż nam swojążółtą przepustkę, siostro.
—- Żółtą przepustkę? — łamiącym głosem odezwała sięMary.
Kapitan potarł podbródek. — Brak żółtej karty. Brakmasek. Brak dokumentów.
— To na pewno są ojrowcy — zadeklarował jeden z żoł-nierzy.
— Może tak. A może nie.
— To są ojrowcy, kapitanie. Lepiej zrobimy, puszczającich z dymem. Nie możemy ryzykować.
— Tylko że coś mi tutaj nie gra. — Kapitan wyszarpnąłspod bluzy i uniósł w górę niewielki nadajnik, który nosiłzawieszony na szyi. — Ściągnę tutaj polika.
— Polika? — Żołnierzy przeszedł dreszcz. —- Niechpan zaczeka, kapitanie. Sami to załatwimy. Lepiej go niealarmować. Wyśle nas w rejon numer 4 i nigdy nie udanam się...
Kapitan mówił już coś do aparatu. — Połączcie mniez siecią B.
Tim spojrzał w górę na Mary. — Posłuchaj, kochanie.Ja...
— Macie być cicho. — Żołnierz dał mu kuksańca. Timumilkł.
W nadajniku coś zatrzeszczało. — Tu sieć B, odbiór.
— Czy możecie dać mi jakiegoś polika? Natrafiliśmy nacoś dziwnego. Grupa złożona z pięciu osób. Mężczyzna,kobieta, trójka dzieci. Bez masek, bez dokumentów, ko-bieta bez numeru zaszeregowania, dom zupełnie nietknię-ty. Meble, kompletne wyposażenie, około dwustu funtówżywności.
W aparacie na moment zapadła cisza. — Dobrze, wysy-łamy do was polika. Zostańcie na miejscu. Nie pozwólcieim uciec.
— Nie ma obawy. — Kapitan wsunął nadajnik z powro-tem pod koszulę. — Za moment przybędzie tu polik.W tym czasie możemy załadować jedzenie.
Na zewnątrz słychać było potworny ryk rozrywającegosię pocisku. Gały dom zachwiał się w posadach. Naczyniaw kredensie głośno zadzwoniły.
— Jezu! — powiedział któryś z żołnierzy. — Musiałorąbnąć gdzieś obok.
— Mam nadzieję, że ekrany ochronne wytrzymająprzynajmniej do czasu, gdy zapadnie zmrok. — Kapitanschwycił skrzynkę z puszkami groszku i dźwignął ją do gó-ry. — Zabierzcie pozostałe. Musimy to załadować, zanimpojawi się tu polik.
Dwaj żołnierze z rękami pełnymi jedzenia ruszyli zakapitanem w kierunku wyjścia. Ich głosy stawały się corazsłabiej słyszalne, w miarę jak oddalali się od domu.
Tim zerwał się na równe nogi.
— Zostańcie tutaj — powiedział niezbyt wyraźnie.
...
jacpr