Pedersen Bente - Raija ze śnieżnej krainy 03 - Tam gdzie tańczą huldry....rtf

(445 KB) Pobierz
Bente Pedersen

Bente Pedersen

TAM GDZIE TAŃCZĄ HULDRY...

1

Nie wiedziała, jak długo już idą. Nie wiedziała, gdzie się znajdują. Jedyne, z czego zdawała sobie sprawę, to zimno.

Myślała tylko o tym, żeby dzieci nie przemarzły. Na­stępnie żeby przeżyć. Ze względu na dzieci.

Miała już za sobą podobną podróż, ale wtedy sama by­ła małą dziewczynką.

Wtedy inni poświęcali się dla niej, choć tego nie rozu­miała. Poza tym podróżowała z ludźmi, którzy znali pła­skowyż, wiatr i chłód.

Wyprawa do Ruiji różniła się od obecnej pod każdym względem. Wtedy miała Mikkala.

Teraz również zmierzali na północ. Jeszcze dalej na pół­noc Ruiji - do krainy nad morzem, do północnej Norwegii.

Raija znowu była w drodze. Dokąd - nie wiedziała do­kładnie. Wiedziała tylko, co opuściła.

Tym razem stanowili niemałą grupę.

Dzieci. Reijo. Dwoje nowych przyjaciół z Finlandii: Taavi i Tarja. Mimo to serce Raiji wypełniała naga samot­ność, pozbawiająca ją wszelkiej nadziei i wszystkich ma­rzeń, jakie snuła do tej pory.

Z każdym kolejnym krokiem paliła za sobą mosty.

Zdawała sobie sprawę, że kraina na północy nad Mo­rzem Arktycznym jest ogromna. Być może nigdy więcej nie spotka Mikkala.

Z każdą milą zbliżała się do niego - a jednocześnie co­raz bardziej oddalała. Mikkal nic nie wiedział o tej wyprawie. Nadal sądził, że jego Raija mieszka w małej osadzie nad fiordem Lyngen.

Patrzyła przed siebie, ale widziała niewiele. Wiatr sma­gał twarz, wyciskał łzy.

Musiała przymykać oczy, cały świat stał się dwiema wą­skimi szparkami.

Świat, który mimo wszystko wydawał się nieskończe­nie mały. Za sobą mieli ścianę śniegu. Po bokach także. A w ich stronę, ciskane wiatrem, sypały się poziomo igieł­ki lodu i śniegu. Maleńkie, ostro zakończone noże. Policz­ki dawno już przestały piec.

Reijo nalegał, by często się zatrzymywali i szczypali skórę twarzy, pobudzając ją do życia.

Twarze, ręce i nogi najbardziej były narażone na od­mrożenie. Raija straciła czucie w stopach. Poruszały się. Niosły ją naprzód. Lecz ich nie czuła.

Policzki stały się lodowate. To jedyne, co mogła o nich powiedzieć. Dłonie spuchły i bolały.

Dobrze, że niosła Knuta. Przyciskała dziecko do piersi, grzejąc je własnym ciepłem. Inaczej maleńkie ciałko za­marzłoby na śmierć.

Zawiązała szal w ten sposób, że chłopczyk leżał w nim bezpieczny. Dzięki temu odrobinę odciążyła ręce.

Trzymiesięczne dziecko nie waży wiele, ale nawet taki ciężar staje się odczuwalny, jeśli trzeba go dźwigać przez cały dzień, w taką pogodę, na którą nikt dobrowolnie nie wychodzi z domu.

Reijo i Taavi kroczyli na przedzie. Brnęli po kolana w śniegu i niemal wlekli za sobą konia, który ciągnął na sa­niach tę odrobinę doczesnego dobra, jakie posiadali, i dwo­je starszych dzieci. Maja i Elise musiały jednak od czasu do czasu iść pieszo. Nie dlatego, żeby ulżyć zwierzęciu, ale że­by nie zmarzły i całkiem nie skostniały z zimna.

Musiały się ruszać, w przeciwnym razie nabawiłyby się odmrożeń. Serce Reijo się ściskało, kiedy mimo gwałtow­nych protestów dziewczynek kazał im wysiadać z sań w śnieg, który sięgał dzieciom prawie do pasa.

Elise płakała cicho, a Maja krzyczała w głos. Bardziej okrutne ze strony Reijo byłoby jednak pozwolić malu­chom siedzieć spokojnie i czekać, aż mróz niepostrzeże­nie wykradnie im czucie w rękach i nogach - a w końcu być może pozbawi je życia. Odpowiadał za tę małą gro­madkę. Odgrywał w pewnym sensie rolę przywódcy.

Odpowiedzialność niczym ołów ciążyła na barkach dziewiętnastolatka. Bał się, że zadymka sprowadzi ich z właściwej drogi. Zacisnął zęby, aż zabolały go szczęki. Musieli iść dalej. Zatrzymanie się teraz groziłoby śmiertel­nym niebezpieczeństwem - tu, gdzie za dach mieli niebo, którego nawet nie mogli zobaczyć.

Oznaczałoby to rezygnację i zdanie się na nieprzychyl­ną naturę, aby ostatecznie się z nimi rozprawiła.

Nie po to obrali kurs na północ, żeby umrzeć. Mieli rozpocząć nowe życie. A on - młody chłopak z lasów po­łudniowo - wschodniej Finlandii, roił śmiałe marzenia. Ma­rzenia o czymś lepszym. Marzenia o żółtym metalu, któ­ry niejednego mógł doprowadzić do szaleństwa.

O złocie, którego pokłady, jak mówiono, znajdują się w Ruiji, w owej północnej krainie nad morzem. Teraz nie pozostało mu nic oprócz marzeń. Mógł nimi przynajmniej wypełnić myśli.

Raija od dawna stanowiła część jego pragnień, jednak wyraźnie dała do zrozumienia, że nie może mu ofiarować nic więcej oprócz przyjaźni. Reijo nieustannie starał się to zaakceptować.

Przyjął na siebie odpowiedzialność za niewielką rodzi­nę Raiji, kiedy jego najlepszy przyjaciel, Kalle Elvejord, zginął w zeszłym roku podczas połowów w Finnmarku. Reijo postanowił towarzyszyć jej i dzieciom do miejsca, gdzie mogłaby rozpocząć nowe życie.

Sam jednak stworzony był do tułaczki. Z myślą o żółtym metalu, który z pogardzanego Fina, mówiącego źle po norwesku, mógłby uczynić wielkiego pana. Również w Ruiji.

Obrócił się bokiem do wiatru i pociągnął mocno konia za postronek.

- Pójdziesz ty, nędzna szkapo! - warknął, tak żeby nikt nie słyszał.

Przez cały czas walczyli ze śniegiem i wiatrem. To ist­ny Ragnarokk, koniec świata.

Sami wydawali się tacy mali wobec sił natury.

Ktoś chwycił Reijo za ramię i chłopak niechętnie się za­trzymał. Musieli iść. Nie mogli ciągle robić postojów, bo łatwo ulegliby pokusie, by odpoczywać więcej - i więcej, i więcej...

Taavi spojrzał na przyjaciela z desperacją w oczach. Z całej twarzy widoczne były tylko szare oczy. Resztę skrywała skórzana czapka i wełniany szal, owinięty wokół głowy dla ochrony przed mrozem.

Mężczyzna coś powiedział, lecz Reijo nie dosłyszał ani słowa.

Taavi rozchylił szal, żeby odsłonić usta, i wskazał do ty­łu ręką w zesztywniałej rękawiczce.

- Raija - krzyknął, Reijo ledwie go słyszał. - Nie ma ich. Raija i mały...

Reijo dłużej nie słuchał. Poprosił towarzysza, by został przy koniu. Przypilnował go. Starał się utrzymać własne ciepło i zadbał o Tarję i dzieci.

Sam natomiast poczłapał z powrotem drogą, którą, jak sądził, przyszli. Z trudem rozpoznawał ślady, śnieg szyb­ko je zacierał. Ale Raija i Knut tam gdzieś zostali.

A bez nich nigdzie nie pójdzie.

Wiatr wiał w plecy Reijo, lecz było ciemno, a nieustająca zamieć śnieżna bynajmniej nie poprawiała widoczności. Mógł przejść w odległości kilku metrów od Raiji i jej nie zauważyć.

Wiatr niezmordowanie próbował zasypać go płatkami, które nabierały dużej prędkości, zanim spoczęły na szero­kich ramionach niewysokiego, lecz silnego Fina. Reijo wiele razy znajdował się zaledwie parę centymetrów od zlodowaciałej skorupy i śnieżnych zasp, lecz jakimś cu­dem udało mu się utrzymać na nogach.

- Raija! - krzyczał całą siłą płuc. Zwątpienie graniczyło z paniką. Nie mógł teraz stracić dziewczyny, nie tutaj, w tym białym piekle, które szalało wokół. - Raija!

Jego głos brzmiał zgrzytliwie jak zardzewiałe żelastwo, lecz on nie przestawał wołać. Od czasu do czasu przekli­nał w duchu:

Przeklęty uparciuch! Nie mogłaś jeszcze trochę wytrzy­mać? Czy ktoś inny nie mógł ponieść małego? Czy sam nie pytałem cię wiele razy właśnie o to? Co za krnąbrne babsko, zawsze musi zrobić na przekór. Kiedy cię znajdę, przemówię ci do rozumu... Raija! RAIJA!

Rzucił parę soczystych przekleństw po fińsku. Podzia­łały jakby oczyszczająco na jego umysł. Dały upust wście­kłości, strachowi i panice.

- Raija! Raija! Zatrzymał się, stanął pochylony do przodu na szeroko rozstawionych nogach, chwiejący się ze zmęczenia i popy­chany przez wiatr, który ciągle chciał go powalić. Przez cały czas musiał walczyć, by się nie przewrócić.

Czyżby słyszał jakiś dźwięk?

Czy to tylko wiatr? Czyjś głos?

Nasłuchiwał, trudno jednak z pewnością powiedzieć, co go zatrzymało.

Ponownie nabrał powietrza i zawołał jej imię. Nasłu­chiwał. Każdy mięsień jego ciała drżał z napięcia.

Dobiegł go znowu - ten dźwięk.

To nie wiatr. Wiatr świszczał i wył pustym głosem Mo­rza Arktycznego, gwizdał pośród trzasków lodu i śmiał się głucho oddechem z bieguna północnego.

Wiatr nie miał w swoim słowniku „Reijo”. Chłopak nie usłyszał więcej niż „...jo”, lecz miał pewność, że ktoś wo­ła jego imię.

Próbował ustalić, skąd dochodził dźwięk, wydawało mu się, że wie, i ruszył dalej. Zatrzymywał się co drugi metr i krzyczał imię Raiji. Nasłuchiwał. Usłyszał wyraźnie w odpowiedzi jej głos. Powlókł się dalej. Potykał się o wła­sne nogi, lecz się nie poddawał. Musi ją odnaleźć.

Zamrugał oczami, przetarł je. Płatki śniegu kładły się na powiekach, tworząc perełki lodu, przez które trudno by­ło cokolwiek zobaczyć. Reijo miał nadzieję, że odnajdzie powrotną drogę do konia i sań.

- Raija! - krzyknął, napełniwszy płuca powietrzem tak zimnym, że poczuł ból w piersiach. Wiatr zapierał mu dech i zasypywał śniegiem twarz, na której malowała się rozpacz.

- Tutaj - powiedział tuż obok czyjś glos. A raczej pisnął.

Reijo postąpił parę kroków naprzód, potem w bok - do­strzegł przed sobą jakąś nieco ciemniejszą plamę i upadł na kolana przed skuloną postacią.

Czuł, że jest przemarznięty i zmęczony, lecz szczęście, które go wypełniło, kiedy obejmował Raiję i Knuta, prze­słoniło wszystko.

Po chwili wybuchnął:

- A niech cię wszyscy diabli, Raija! Przez twój upór zna­leźliśmy się w niebezpieczeństwie! Mogłem cię szukać przez całą noc, a tamci, czekając na nas, zamarzliby tym­czasem na śmierć...

Jego usta, suche i spękane, tuliły się do jej policzka, skrawka chłodnej skóry, wystającego spod chusty, owinię­tej wokół głowy i częściowo osłaniającej twarz.

Złość Reijo wynikała ze strachu, którego nie chciał oka­zać. Łzy ulgi mieszały się z lodem na rzęsach i topiły za­marznięte krople.

Wilgoć wsiąkała w wytarte wełniane spodnie, które przymarzły do skóry.

Podniósł się niezgrabnie i pomógł Raiji się dźwignąć. Dziewczyna ledwie żywa dosłownie opadła na niego, opar­ła się, potrzebowała go, jego siły i ciepła.

Dziecko kwiliło przez cały czas. To przynajmniej zna­czyło, że żyje. Reijo dziękował Stwórcy.

Otoczył Raiję ramieniem i ruszył z powrotem po swo­ich własnych śladach, których prawie już nie było widać.

Teraz szło się dwa razy trudniej. Raija ledwie trzymała się na nogach, a wiatr wiał prosto w twarz. Stanowił jed­nak pewnego rodzaju drogowskaz - jeżeli pójdą pod wiatr, być może trafią do pozostałych.

Jeżeli się pospieszą, śnieg nie zdąży zasypać śladów.

Raija podążała bezwiednie za Reijo, zdając się na jego wytrzymałość i siłę. Nie była w stanie wydobyć słowa. Usta miała zdrętwiałe z zimna. Włosy pod chustą tworzy­ły na czole zamarznięte kosmyki. Wszystko wydawało się lodowato zimne. Zimne. Lód - lód - lód...

Nie mogła zebrać myśli. Zdawała sobie niejasno spra­wę z obecności Reijo. Czuła w ramionach niemowlę. Kur­czowo trzymała malca, lecz robiła to odruchowo.

Wydawało się, jakby ręce przymarzły do dziecka. Raija nie uświadamiała sobie, że została z tyłu i upadła, nie wie­działa o tym.

Wszystko znalazło się na pograniczu mroku, przeraża­jącego i wiecznego, lecz również kuszącego - i bliskiego.

Niebezpiecznie bliskiego.

Chciała już zamknąć oczy i pozwolić się ogarnąć ciemno­ści, lecz pojawił się Reijo i wyrwał ją z otchłani, więc podą­żyła za nim. Ku życiu. Ku zimnu. Jeszcze większemu zimnu.

Reijo czuł się zupełnie wyczerpany, kiedy wreszcie do­tarli do małej grupy osób przytupujących w miejscu na śnie­gu przy koniu i saniach. Ganiam tam i z powrotem, do dia­bła, pomyślał i zawirowało mu przed oczami. Zachwiał się z Raiją w ramionach, wydawało mu się, że ujrzał przed so­bą przynajmniej dziesięć osób, lecz nie mogło tu być niko­go więcej poza Taavim i Tarją z dwiema dziewczynkami.

Przyjaciele nie odezwali się ani słowem, ale Reijo miał wra­żenie, że dostrzegł w ich twarzach zgodne „chwała Bogu”.

Wiatr trochę ucichł. Na tyle, że mogli stać spokojnie, lecz nie na tyle, by mogli zatrzymać się na odpoczynek pod gołym niebem. I nie na tyle, by zdecydować się na dal­szą wędrówkę w sytuacji, kiedy Raija tak bardzo osłabła.

Taavi powiedział to, o czym wszyscy myśleli:

- Ona nie może iść dalej. Musimy zagrzebać się w ja­kiejś zaspie.

Reijo tylko skinął głową i posadził Raiję w saniach, otu­lając ją i dziecko skórami.

Oczy dziewczyny były szkliste. Otwarte, lecz dziwnie nieobecne. Reijo wziął Maję na ręce i zaczął brnąć na­przód. Szedł jako pierwszy.

Śnieg zelżał. Wiatr nie wył już tak przejmująco. Jakby wstrzymał oddech.

Koń nadal stał w miejscu.

Reijo zirytowany pociągnął za postronek, lecz zwierzę po­trząsnęło tylko łbem i nie ruszyło do przodu. Przebierało no­gami i kiwało swą wielką głową, zwracając oczy ku Reijo.

- No chodź - zachęcał Reijo, pociągając trochę łagodniej. Jeśli groźby nie pomogły, może poskutkuje prośba.

Koń pozostał jednak głuchy i ślepy. Uparcie stał w miej­scu.

Taavi przeszedł obok Reijo; wydeptał świeży ślad na białym bezbrzeżnym morzu leżącym przed nimi.

Po chwili wrócił biegiem. Jego oczy błyszczały. Mocu­jąc się z szalem, zasłaniającym twarz, zawołał:

- Chata! Niedaleko stąd stoi chata! Możemy tam odpo­cząć.

- A ludzie? - spytał Reijo z niedowierzaniem, lecz otrzy­mał odmowną odpowiedź. - Gdybyśmy tylko mogli ru­szyć tego nieznośnie upartego konia - mruknął.

Pociągnął, a Taavi pchał od tyłu. Wspólnymi siłami uda­ło im się zmusić niechętne zwierzę do ruchu.

Chata znajdowała się kilkaset metrów od miejsca, gdzie się przed chwilą zatrzymali.

Wykopali w śniegu coś w rodzaju tunelu między do­mem a potężną zaspą, tak że ich niewysoki koń mógł zna­leźć tam schronienie. Chata osłaniała od wiatru, a tunel przed największym mrozem. Reijo pomyślał, że przydało­by się jeszcze trochę siana.

Na saniach została resztka tego, na które się wymieni­li, kiedy ostatnio dotarli do stałego gospodarstwa. Od tam­tej pory minęło sporo czasu.

Reijo, pełen obaw, dał koniowi wszystko. Miał nadzie­ję, że wkrótce znowu spotkają ludzi.

Taavi i Tarja zdołali tymczasem odśnieżyć wejście. Wraz z dziewczynkami weszli do chaty. Ich zmęczone glo­sy nabrały ciepła.

Reijo odwinął skóry okrywające Raiję i ostrożnie wziął ją na ręce.

Powoli odwróciła ku niemu twarz. Jej oczy wydawały się całkiem pozbawione wyrazu.

Reijo pośpiesznie wniósł dziewczynę do środka. Czuł się niezmiernie szczęśliwy, że znaleźli tę opuszczoną cha­tę. Raiję bowiem niewiele dzieliło od śmierci.

Kiedy przyzwyczaił oczy do ciemności, obejrzał po­mieszczenie, w którym się schronili.

Ściany z okrąglaków, zamknięte otwory okienne, pro­ste palenisko i bardzo oszczędne umeblowanie - stół i pa­rę ław, niezbyt solidnych.

- Tu jest drewno - zauważył Taavi zdumiony. Zaczął grzebać pod ubraniem w poszukiwaniu krzemienia, który należał do jego najcenniejszych skarbów.

Uklęknął przy palenisku, próbując rozniecić ogień.

Tarja troskliwie objęła Raiję, która opadła bezwładnie, kiedy Reijo posadził ją na ławie. Musiał ją jednak na chwi­lę opuścić, by wnieść żywność, skóry i najważniejsze rze­czy. Suche ubranie. Coś, na czym mo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin