Człowiek z Maree.rtf

(29 KB) Pobierz

CZŁOWIEK Z MAREE

 

TAJEMNICA "CZŁOWIEKA Z MARREE"

 

W pierwszych dniach lipca 1998 roku właściciel pubu w William Creek w Australii Południowej, ok. 700 km na północny zachód od Adelajdy, otrzymał fax z informacją, że na pustyni, na południe od słonego jeziora Eyre jest wielki rysunek Aborygena. Odbiorca uznał to za głupi żart i fax powędrował do kosza. Jednakże 26 lipca pilot prywatnego samolotu, Trec Smith, zajmujący się lotami czarterowymi z turystami, podał przez radio wiadomość do swojej bazy w Marree, że 60 km. na zachód od tej miejscowości zauważył olbrzymi rysunek Aborygena prawdopodobnie w jakiś sposób "wydrapany" na niewielkim płaskowyżu ok. 8 km od południowej odnogi jeziora. Pilot krążył kilka minut nad rysunkiem i wykonał serię zdjęć, po czym wrócił do Marree. Ludzie w miasteczku o populacji 80 osób nie bardzo dowierzali, ale kilkanaście osób udało się nad to miejsce paroma samolotami.

 

Wielkość rysunku jest szokująca wykraczając ponad największe rysunki z Nazca, czyli jest największym artefaktem tego typu na Ziemi. Wzrost Aborygena od czubka głowy do palców stopy wynosi 2,64 km, zaś od końca kija do palców stopy ma 3,45 km. Jego kontur ma długość 28 km, szerokość konturu 35 m., a głębokość 30 cm. Rysunek jest wyryty w cienkiej warstwie gleby pokrywającej skaliste podłoże w kolorze rudo-czerwonym, dlatego na pierwszym zdjęciu satelitarnym kontur jest ciemny. Choć cały płaskowyż jest gęsto pokryty wielkimi i mniejszymi głazami, na liniach konturu nie ma ich zupełnie, co stwarza podejrzenie, że zostały jakoś usunięte.

 

Po kilku dniach ten sam fax przyszedł do pubu w miasteczku Marree z załączonym zdjęciem. Dlaczego akurat do pubu? Otóż w tego typu małych osadach pub jest najważniejszym miejscem, bo poza alkoholem posiada agencję bankową, pocztę, fotokopiarkę, komputer i maszynę faxową, a często również stację benzynową i sklep spożywczo-przemysłowy. Połączenie ze światem pozwala na bieżącą informację mieszkańców - tam też skupiają się i rozprzestrzeniają wszystkie plotki. Treść faxu była podejrzana i wskazywała na to, że autorem był Amerykanin lub ktoś podszywający się pod Amerykanina. Odległości były podane w milach, zaś data i czas w systemie amerykańskiej armii - data została napisana odwrotnie, tzn. najpierw rok, potem miesiąc i na końcu dzień, zaś czas na 24-godzinną modłę. A zatem w ten sam sposób jak to się teraz pisze w Polsce, jednakże tego rodzaju oznaczanie daty i czasu jest w Australii prawie nie znane. Poza tym użyto terminu "rezerwat Aborygenów", zaś w Australii oficjalnie nie ma rezerwatów, a większość Aborygenów skoszarowana jest w tzw. "misjach" lub "osiedlach dla krajowców" (Indigenous People's Settlement). W faxie były współrzędne geograficzne wskazujące dokładne położenie miejsca podane w stopniach, minutach i sekundach, czyli dane, których w Australii zwyczajni ludzie nie używają. Była również wzmianka o "kulcie Dawida", z którym związana jest kompromitująca Amerykę masakra w osiedlu Waco w latach 90tych.

 

Wiadomość lotem błyskawicy obiegła najpierw Australię, a następnie cały świat. Mailom, faxom i telefonom nie było końca. W kilka dni po odkryciu ukazał się artykuł na ten temat w wiodącym dzienniku australijskim "The Australian". Biura podróży we wszystkich miastach zaczęły zapisywać turystów na wycieczki. Miasteczko obudzilo się z wieloletniego letargu i co bardziej przedsiębiorczy mieszkańcy zacierali ręce, planując produkcję i sprzedaż koszulek, czapek i innych pamiątek z wizerunkiem Aborygena dla spodziewanego boomu turystycznego. Właściciele pubu, stacji benzynowej i nielicznych sklepików przewidywali zwiększenie dochodów o tysiące procent.

 

W międzyczasie na miejsce przybyła komisja rządowa i jak się zdaje przedstawiciele wojskowego wywiadu i kontrwywiadu. Po paru dniach grupa odleciała i od tego momentu zapanowała zmowa milczenia. Gazety umilkły tak samo nagle jak się odezwały, większość zdjęć skonfiskowano, zaś na Oodnadatta Track, w miejscu skąd było najbliżej do rysunku postawiono posterunek policji, który bronił dostępu.

 

Wspomniany artykuł w "Australianie" ograniczył się do przedstawienia paru ogólnie znanych faktów oraz kilku ostrożnych hipotez. Najwięcej miejsca poświęcono protestom "zielonych', którzy z oburzeniem orzekli, że jacyś wandale dopuścili się gwałtu na "australijskiej ziemi", tworząc gigantyczne graffiti. Odezwali się "biali" obrońcy praw Aborygenów twierdząc, że zakpiono sobie z prawowitych właścicieli tych terenów, obrażono ich i zrobiono im niepowetowaną krzywdę. Nb. żaden prawdziwy Aborygen z plemienia zamieszkującego te tereny nie miał możliwości się wypowiedzieć i jak się zdaje, żaden z nich nie uważał rysunku za obrazę. Odezwali się moraliści, którzy oburzali się na obecność "pornografii" widocznej z wysokości wielu kilometrów. Antropolodzy i etnolodzy zastanawiali się z jakiego plemienia mógł być ów Aborygen i doszli do wniosku, że prawdopodobnie rysunek jest podobizną mężczyzny z miejscowego plemienia Pitjantiatjara i jest fałszerstwem, bo - jak autorytatywnie stwierdzono - miejscowe plemiona nie używały kija do polowań (sic!). Różni 'biali" specjaliści od spraw Aborygenów twierdzili, że mężczyzna zamierza rzucić bumerangiem, ale został on narysowany pod takim kątem, że nie widać jego krzywizny, jednakże ktoś kto na własne oczy widział człowieka rzucającego tym cudownym narzędziem, dobrze wie, że przy takim ułożeniu ręki i dłoni krzywizna powinna być widoczna. Jeszcze inni byli zdania, że Aborygen właśnie rzucił oszczepem i w dłoni została mu dźwignia, zwana woomera, przyspieszająca lot oszczepu i jego zasięg. Ta ostatnia koncepcja jest oczywiście błędna, bo jak widać na zdjęciu, Aborygen ma dopiero zamiar rzucić kijem. Gdyby wyrzucił oszczep jego lewa ręka byłaby z lewej strony głowy i całe ciało pochylałoby się w lewą stronę, zaś woomera byłaby trzymana w dłoni inaczej. Koncepcja woomery była, jak się zdaje, grubymi nićmi szytą próbą zwrócenia uwagi na miasteczko o tej samej nazwie, w okolicy którego zlokalizowana jest amerykańska baza lotnicza. Oto w jaki sposób odbywają się zza biurek i komputerowych monitorów naukowe spekulacje akademików, którzy nigdy nie pofatygowali się w australiski "outback", aby zobaczyć coś na własne oczy, ale oczywiście wszystko wiedzą lepiej.

 

Tuż przed napisaniem wspomnianego artykułu w 'Australianie", odgrzebano w dokumentalnych zbiorach oryginał znanej ryciny zrobionej prawdopodobnie pod koniec XIX, która jest identyczna z rysunkiem na pustyni. Od razu upadła koncepcja celowej pornografii, tzn. twierdzeń moralistów, że odwzorowanie rysunku z jakiegoś starego zdjęcia lub ryciny, było rozebraniem Aborygena, który przecież do oryginalnego zdjęcia lub dzieła sztuki nie mógł pozować w tak nieprzyzwoity sposób. Wprawdzie Aborygeni w tamtych czasach faktycznie chodzili i polowali nago, ale gdy przychodziło do spotkań z różnymi paniami i panami z organizacji charytatywnych i kół rządowych, wymagano od nich, żeby się ubierali zgodnie z wiktoriańskimi zasadami przyzwoitości tamtego okresu. Wyśmiano również twierdzenia jakiegoś antropologa upierającego się, że narząd płciowy Aborygena jest nieproporcjonalnie duży...

 

Końcowa część artykułu to spekulacje w jaki sposób wykonano rysunek, kto mógł to zrobić i po co. Przedstawione koncepcje były tyleż naiwne co nieprawdziwe. Jedna z ciekawszych i nb. najbliższych prawdy mówiła, że amerykański kontygent bazy lotniczej w okolicach miasteczka Woomera miał się zmienić, więc jacyś żołnierze postanowili sobie zażartować na pożegnanie i przy pomocy ciężkiego sprzętu budowlanego wykonali rysunek. Jednakże ich dowódca oprowadził dziennikarzy po bazie, gdzie takich maszyn nie było i nie mogło być, bo Amerykanie zajmowali się działaniami w powietrzu, a nie na powierzchni Ziemi. Podejrzenia były uzasadnione, ponieważ tak idealnego konturu nie da się wytyczyć inaczej jak za pomocą geodezji satelitarnej, do której oczywiście niewielu ma dostęp. Również zdjęcia satelitarne nie były dostępne cywilom, za wyjątkiem być może meteorologów. Google Maps i Google Earth też jeszcze wtedy nie było. A więc to rudo-czerwone zdjęcie na pewno ma pochodzenie wojskowe.

 

Podejrzenie padło również na Aborygenów. W związku ze zbliżającymi się Igrzyskami Olimpijskimi społeczność aborygeńska zapowiedziała uliczne protesty domagające się uznania ich praw, oddania ich odwiecznych terytoriów oraz przeprosin i rekompensaty za skradzione dzieci. Proceder ten, skrzętnie ukrywany przed światową opinią publiczną i ONZem, trwał nieprzerwanie od wczesnych dekad XIX w. do lat 70tych, a nawet w niektórych stanach do lat 80-tych XX w. Rysunek 'Człowieka z Marree" uznano za demonstrację obecności i świadomości aborygeńskiej. Jednakże australijscy Aborygeni nie mają ani odpowiedniego ciężkiego sprzętu budowlanego, ani środków transportu, który mógłby przewieźć buldożery, ani dostępu do systemów satelitarnych.

 

W Melbourne i w Adelajdzie działał artysta plastyk, który zajmował się grafiką naziemną i całkiem nieźle zarabiał wykonując loga różnych firm, których właściciele chcieli, aby były widoczne z powietrza. Robił na ogół mozaiki z różnych kolorowych krzewów i kwiatów. Wyznaczał kontury przy pomocy teodolitu, palików i liny, następnie mała koparka wygarniała ziemię, po czym ogrodnicy przywozili ogrodową glebę, nawóz i sadzonki. Po przyjęciu się roślin zakwitały kwiaty i mozaika była gotowa. Jednakże artysta nie przyznał się do "Człowieka z Marree", a dowiedziawszy się gdzie to jest i jakiej wielkości, po prostu wyśmiał dziennikarzy. Pokazał im zdjęcia swoich o wiele mniejszych prac, za które brał od 30 do 100 tys. dolarów. "Kto by mi za to zapłacił?" - powiedział ze śmiechem.

Wspomniana komisja rządowa nie puściła pary z ust, ale... ktoś zaczął rozpuszczać różnego rodzaju plotki na temat jej ustaleń, prawdopodobnie w celu przykrycia prawdy. Jedna z nich głosiła, że kontur został wyorany wieloskibowym pługiem ciągniętym przez traktor. Ponieważ taki pług ma ca 2 metry szerokości, zaś wyorany pas ma 35 metrów, więc trasę 28 km trzeba było pokonać 17 razy, czyli przejechać 476 km. Z jaką szybkością jedzie traktor orzący skamieniałą glebę, glinę i kamienie? Jeżeli jechał z prędkością 1 km/godz. jego praca musiałaby potrwać 476 godzin, czyli ponad 20 dób non stop. Ale nikt nie pracuje non stop. Jeśli ten "oracz" pracował powiedzmy 10 godzin na dobę, to w ciągu dniówki powinien zaorać teoretycznie 10 km (co jest mało prawdopodobne). Dzieląc 476 km przez 10 km dziennie otrzymujemy 47,5 dniówki, czyli półtora miesiąca. Inaczej mówiąc, "oracz" byłby przywiązany do miejsca pracy jak pies do budy i musiałby tam mieszkać, gotować sobie jedzenie itd., bo plotka mówiła, że w pobliżu płaskowyżu były tylko dwa tropy kół - jeden na płaskowyż, a drugi z powrotem do drogi, czyli tak, jakby robotę rozpoczęto rano, a skończono wieczorem. Nie stwierdzono również żadnych śladów stóp, jak gdyby "oracz" w ogóle nie zsiadał z traktora przez te półtora miesiąca. Jak w takim razie został wytyczony kontur? Czy "oracz" był śledzony przez stacjonarnego satelitę i miał w każdym momencie polecenie radiowe "skręć teraz 2 stopnie, 3 minuty i 15 sekund w prawo lub w lewo"?

 

Trzeba tu dodać, że w rejonach pustynnych Australii ślady kół zwykłego samochodu terenowego utrzymują się przez wiele miesięcy. Deszcze są rzadkością, czasami nie ma żadnego przez parę lat. Wiatry też niewiele szkodzą śladom, bo powierzchnia nie jest piaszczysta lecz składa się z mieszanki gliny, żwiru i grubego piasku o dużej zawartości żelaza (magnetytu), które "kleją" się do siebie nawzajem zachowując wyciśnięty wzór opon, a nawet butów. Jeżeli więc jakieś pojazdy jechały bezdrożem pomiędzy drogą publiczną Oodnadatta Track wiodącym z Marree do William Creek a płytą płaskowyżu, ich ślady powinny być dobrze widoczne w dniach po odkryciu rysunku. Byłby to zapewne szlak kręty, kluczący pomiędzy przeszkodami terenowymi, o czym wie każdy, kto próbował wycieczki samochodem terenowym po australijskich bezdrożach.

 

Koncepcja pługu zrodziła się prawdopodobnie pod wpływem jednego ze zdjęć zrobionych ze stosunkowo niskiego pułapu ok. 1500 m. Reprodukcja ma bardzo niską jakość, bo skopiowałem ją z gazety, ale w koku na tylnej części głowy Aborygena widoczne są ciemniejsze ślady na konturze. Podobne ślady widać dość wyraźnie w prawym dolnym rogu zdjęcia.

 

Inna plotka mówi, że kontur ma głębokość 30 cm. Ponieważ nikt z miejscowych ludzi nie był na powierzchni płaskowyżu zadowalając się oglądaniem rysunku z powietrza, to ustalenie wydaje się być czystą spekulacją. Na zdjęciach pod różnymi kątami widać, że krawędzie konturu są ostre, co wskazywałoby na działalność nie traktora z pługiem, lecz spychacza o lemieszu długości 2,5 m ustawionym skośnie, co redukuje jego długość do ca 2 m. O ile jednak przy użyciu pługu gleba zostałaby tylko naruszona i pozostałaby w tym samym miejscy, o tyle w przypadku użycia spychacza warstwa gleby jest usuwana. Co się stało z glebą, której nie ma po bokach? Spychacz odgarnia glebę na boki tak samo jak robi to pług śnieżny, a więc poza krawędzią konturu powinna być szeroka na co najmniej 2 m. hałda ziemi o wysokości pomiędzy 40 a 60 cm., co niewątpliwie byłoby widoczne z powietrza jako ciemniejsze obramowanie, a kontur byłby podwójny. Pamiętajmy jednak, że szerokość konturu ma 35 m. i że operator musiał przejechać ten sam odcinek 17 razy. Według prostego rachunku z każdego metra bieżącego konturu spychacz zepchnął ponad 10 m3 ziemi, czyli na obrzeżach każdego metra bieżącego, po obu stronach powinien być wał ziemny o wysokości 2 m. zawierający 5 m3 ziemi. Jeżeli tej hałdy nie ma, oznacza to, że spychacz współpracował z koparko-ładowarką i wywrotkami, bo z każdych trzech metrów bieżących konturu uzyskiwano 30 m3 ziemi, czyli ładunek dużej wywrotki. Z tych 28 km. konturu wywieziono w nieznane miejsce, w nieznanym kierunku i w nieznany sposób 28.000 m3 gleby. Im dalej wywożono ziemię, tym więcej musiało być wywrotek; im więcej sprzętu, tym więcej ludzi, co oznacza, że w tamtym miejscu przez półtora miesiąca musiał być swego rodzaju camping z kuchnią polową i toaletami (obowiązkowe zgodnie z australijskim prawem pracy i BHP). Ziemia powinna być zryta dokładnie w promieniu co najmniej 2 km. Tymczasem nie ma żadnych śladów spychacza, ciężarówek, koparki, campingu oraz śladów ludzkich. Nie ma również nigdzie hałd świeżo nawiezionej ziemi. Zdjęcia lotnicze z niewielkiej wysokości pokazują, że poza 35-metrowym wyrobiskiem o głębokości 30 cm. reszta krajobrazu jest nietknięta. Rzadkie krzaki nadal rosną pomiędzy kamieniami, niektóre tuż nad krawędzią konturu.

 

Tak się składa, że po przyjeździe do Australii w 1982 roku pracowałem parę lat na budowie elektrowni mniej więcej w podobnymi terenie, mogę sobie zatem wyobrazić trudności, z jakimi musiałaby się borykać brygada od samego początku oraz jak mógłby wyglądać przebieg prac. Z tego co widać na zdjęciach wynika, że do "Człowieka z Marree" nie ma żadnego dojazdu, z żadnej strony. Płaskowyż jest otoczony rumowiskiem skał i głazów oraz pomniejszych kamieni, tu i ówdzie poprzerastanych skąpą pustynną roślinnością. Pełno jest głębszych i płytszych wąwozów i wyschniętych koryt potoków. Teren jest absolutnie nieprzejezdny nawet dla wielkich ciężarówek na olbrzymich kołach i maszyn na gąsiennicach, jednakże takie maszyny nie przyjeżdżają same na budowę, lecz przewozi się je na specjalnych lorach, które mają niskie zawieszenie i nie mogą jeździć po bezdrożach. Gdyby tam można było wjechać, ślady sprzętu byłyby widoczne przez kilka miesięcy po wykonaniu rysunku, a być może do dzisiaj, zważywszy nieliczne deszcze w tamtym rejonie. Poza tym, wjazdu na płytę płaskowyżu bronią wysokie i strome skarpy, co wyraźnie widać na zdjęciach robionych rano lub po południu. Gdyby faktycznie pracowały tam maszyny i wielkie wywrotki, trzeba by było najpierw zniwelować skarpę przynajmniej w jednym miejscu.

 

Tajemnicy może dochować jeden człowiek i następnie zabrać ją ze sobą do grobu. Jednakże już w przypadku dwóch ludzi, sprawa zachowania tajemnicy staje się problematyczna. Gdyby faktycznie przy żłobieniu "Człowieka z Marree" uczestniczyła grupa robotników, którzy są na ogół prostymi ludźmi nieprzejmującymi się durnymi zakazami władz, przez ostatnie 11 lat powinien być jakiś przeciek informacji.

 

Ciekawą sprawą jest hipotetyczny koszt takiego przedsięwzięcia. W tym miejscu możemy jedynie spekulować, bo nie znamy szczegółów. Wiadomo jedynie ile w przybliżeniu kosztuje godzina pracy spycharko - ładowarki - jest to suma olbrzymia i waha się w granicach 1800 do 2000 australijskich dolarów. Pomnóżmy tę sumę przez 47 dniówek po 10 godzin każda, a otrzymamy 470 godzin a 1800 lub 2000 $, czyli 862.200 lub 940.000 $. Prawie milion, a gdzie pozostały sprzęt, wywrotki oraz płace ludzi? Na pokrycie takich kosztów mogłyby sobie pozwolić jedynie wielkie spółki kopalniane wydobywające uran, węgiel, złoto i inne minerały. Jeżeli zatem przyjmiemy scenariusz spychacza, kogo było stać na tak kosztowny "żart"?

 

Na zdjęciach linie są idealnie czyste, bez żadnych zakłóceń przebiegające przez wszystkie przeszkody terenowe w całkowitej zgodzie z wzorcowym rysunkiem. Jeżeli to był spychacz lub traktor z pługiem, grunt w miejscu jego trasy musiałby najpierw być oczyszczony z kamieni i głazów jako następny etap po wytrasowaniu konturu metodami geodezji opartej na GPS. Jednakże w niektórych miejscach widać wyraźnie, że krawędź konturu przecina skałę, jakby była z masła i tej jej części, która powinna być na wyrobisku, po prostu nie ma. Tego faktu nie da się wytłumaczyć inaczej niż działalnością lasera kierowanego ze stacjonarnego satelity. Do takiej technologii nie mają dostępu cywile, szaleńcy, entuzjaści, żartownisie, a tym bardziej Aborygeni. Wynika z tego zatem, że musiała to być próba sprawności amerykańskiej broni laserowej, użytej w tym przypadku w celach pokojowo-eksperymentalnych. Na razie, bo jeżeli można było narysować "Człowieka z Marree" na skalistym płaskowyżu, bez wątpienia można przy pomocy takiego urządzenia zrobić coś brzydkiego i śmiertelnego z taką samą lub większą precyzją.

 

Wskazuje na to zmowa milczenia mediów w ślad za milczeniem rządowo-wojskowej komisji. Nie wiemy nawet kto wchodził w jej skład, jak długo działała, nie mówiąc już o wnioskach, których nikt poza nimi nie zna. Sprawa oparła się o pewne instancje rządu federalnego i powstał nawet pomysł, żeby rysunek zatrzeć przy pomocy buldożerów, ale okazało się, że takie przedsięwzięcie byłoby zbyt trudne i zbyt kosztowne (sic!). Tak było w ciągu pierwszych dni po odkryciu rysunku, ale rządowi w sukurs przyszła przyroda. Przez dwa dni padał ulewny deszcz rozmywając w wielu miejscach brzegi konturu, a następnie wiejące tam wiatry przez następne lata dokonały dalszych zniszczeń. Rząd odetchnął z ulgą, za to zaprotestowały koła kulturalno-artystyczne, które uznały rysunek za dzieło sztuki, wprawdzie bezimienne, ale wartościowe, wskazując na istnienie wielu geoglifów na świecie, jak rysunki na pustyni Nazca oraz starożytne rysunki na terenie Wysp Brytyjskich. "Człowiek z Marree" jest zdecydowanie największy z nich. Powstał więc następny projekt, żeby zacierający się rysunek podkreślić posadzeniem żywopłotu wzdłuż obu krawędzi konturu, jednak odrazu upadł ze względu na koszty z jednej strony, zaś niechęć władz z drugiej. Uznając rysunek za dzieło sztuki rząd musiałby ogłosić ten teren parkiem narodowym, stworzyć miejscowy oddział ochrony zabytku oraz zatrudnić ludzi do utrzymywania obiektu. Wprawdzie część kosztów niewątpliwie pokryłaby tyrystyka w tamtym rejonie - na co zresztą liczyli mieszkańcy obu miasteczek i miejscowe plemiona Aborygenów - ale sprawa się jakoś rozmyła wraz ze stopniowym zacieraniem się artefaktu. Zresztą, choć rząd nie chciał się do tego przyznać, bez wątpienia zależało mu na jak najszybszym pozbyciu się rysunku, a nie na jego upowszechnieniu. Jeśli hipoteza laserowa jest trafna, uznano że miejsce powinno pozostać niedostępne dla turystów, dziennikarzy, amatorów przygód, radiestetów i innej gawiedzi. I tak też się stało - sprawie po prostu ukręcono łeb.

 

Po odkryciu rysunku przez kilka dni funkcjonowała niewielka witryna internetowa zawierająca strzępki wywiadów reporterów z mieszkańcami Marree, którzy widzieli rysunek z powietrza. Z niej m.in. pochodzą takie szczegóły jak brak śladów sprzętu budowlanego na płaskowyżu i w jego okolicy oraz nieobecność śladów w terenie pomiędzy płaskowyżem a Oodnadatta Track. Jeden z miejscowych Aborygenów powiedział, że kilka osób z plemienia zauważyło "nocne światła" w tamtym rejonie. Jakaś kobieta spotkała na Oodnadatta Track konwój składający się z kilku terenowych samochodów pilotujących maszynę do robót ziemnych w tamtym okresie, ale jak się okazało, konwój przez dwa dni jechał i dojechał do odkrywkowej kopalni uranu zlokalizowanej jakieś 200 km. dalej na północny zachód nie zatrzymując się nigdzie po drodze. Szczególnie cenne były wywiady z pilotami, którzy podali dokładne wysokości, na których krążyli oraz ich szacunki co do szerokości i głębokości konturu oparte na osobistym doświadczeniu. Jeden z nich porównał kontur ze znaną szerokością różnych okolicznych dróg widzianych z tej samej wysokości. Mieszkańcy twierdzili, że poza komisją rządową, która wylądowała helikopterem wojskowym na płaskowyżu, nikt inny nie postawił stopy na terenie rysunku. Gdy następnego dnia otworzyłem internet, aby skopiować te wypowiedzi, witryny już nie było.

 

Piszę ten tekst kilkanaście dni przed 11 rocznicą odkrycia rysunku i nie wiem nawet czy jest jeszcze widoczny. Opublikowane tu zdjęcia zostały wykonane w 2007 roku i wcześniej, a film wysłany do YouTube (można oglądać via moja witryna www.za-prog.com.au), stworzony w ostatnich dniach też się na nich opiera. Film nie przedstawia obecnego stanu. Ujęcia pochodzą z Google Maps i Google Earth, gdzie cały ten teren został celowo pokazany tak, żeby niewiele dało się zobaczyć - nie można też zrobić większego zbliżenia, bo gubi się ostrość i kontrast obrazu, czego nie ma kilkanaście centymetrów dalej. Mamy zatem następny dowód, że "Człowiek z Marree" jest tematem tabu i sprawą o znaczeniu militarnym. Do czasu odkrycia rysunku płaskowyż był "ziemią niczyją", czyli tzw. "crown land", który każdy mógł zasiedlić i wziąć w dzierżawę na 99 lat pod warunkiem, że wypełnił i podpisał odpowiedni formularz. Po wyjeździe komisji badającej rysunek in situ, płaskowyż został od razu włączony do sąsiadującej Woomera Prohibited Area, czyli mówiąc prościej, do poligonu rakietowo - lotniczego amerykańsko-australijskiej armii obejmującego ca 200.000 km2 i znanego z kilku prób broni jądrowej w latach 50tych. Teren prawdopodobnie ogrodzono zasiekami z drutu kolczastego, a na pewno obstawiono ostrzegawczymi tablicami. Trudno mi powiedzieć jak jest obecnie, ale wtedy wszystkie tamtejsze lotniska oraz agencje turystyczne zostały ostrzeżone, że istnieje zakaz przelotu nad tamtymi miejscami, czyli pomiędzy Oodnadatta Track a południową odnogą jeziora Eyre. Równocześnie, w ciągu tych paru dni zamknięto policyjne śledztwo w tej sprawie, tłumacząc to tym, że trzyosobowy posterunek w Marree "miał dosyć telefonów, faxów i odwiedzin reporterów", co jest faktem absolutnie bezprecedensowym i oczywiście świadczy o odgórnych ustaleniach władz federalnych.

 

Tekst i film mają na celu ocalić od zapomnienia rysunek "Człowieka z Marree" na australijskiej pustyni. Myślę, że nie jest ważne kto go wykonał, jak i po co. Z jednej strony jest niewątpliwie dziełem sztuki, z drugiej zaś dziełem zaawansowanej technologii satelitarnej i laserowej. Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach człowieka stać na robienie rzeczy, które kiedyś nie były możliwe. Czy na pewno nie były możliwe? Rysunki na pustyni Nazca, Biały Koń, Wysoki Człowiek i Olbrzym z Cerne na Wyspach Brytyjskich i inne starożytne artefakty tego typu mówią coś wręcz przeciwnego. Nie znamy ani ich wieku, ani ich twórców, ani ich motywacji. Lecz istnieją od niepamiętnych czasów, udowadniając że obecna cywilizacja nie jest ani pierwsza na naszej planecie, ani nie jest najbardziej zaawansowana. Ktoś już kiedyś był przed nami - ktoś, kto nie tylko pozostawił po sobie ślady w postaci piramid, petroglifów na Syberii, rysunków Nazca i innych artefaktów, lecz również i przede wszystkim wykończył swoją cywilizację dokładnie tymi samymi środkami, jakimi dzisiaj dysponują szaleńcy w mundurach po obu stronach nadal istniejącej "żelaznej kurtyny". Paradoksalnie współczesna nauka nie chce uznać i badać tego faktu, chowając głowę w piasek, wierząc w darwinowski dogmat i neandertalczyka. "Człowiek z Marree" powinien być poważnym memento tak dla nas, ostrzegając co może nas spotkać w niedalekiej przyszłości, jak i dla nauki, zwłaszcza tej obsługującej koła militarne, żeby - jeśli już chce się bawić - wykorzystywała swoje zabawki w celach pokojowych.

 

Zdaję sobie sprawę, że takie słowa są wołaniem na puszczy, ale trzeba je powtarzać. Im częściej i głośniej, tym lepiej.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin