Grady James - Steeltown.rtf

(1944 KB) Pobierz
James Grady - STEELTOWN

James Grady - STEELTOWN

Przekład: WIESŁAW NOWAK

 

„KB”

 

OBCY W MIEŚCIE

 

Dawno, dawno temu, Steeltown odgrywało ważną rolę w amerykańskim śnie
o potędze, ale tego majowego ranka człowiek, który przyleciał do miasta, ujrzał tylko puste kominy sterczące w czyste niebo.

W kiosku na lotnisku, obok kasy, stał słoik po dżemie pełen japońskich flag.

- Po co one są? - zapytał sprzedawczynię.

- Rozdaje je Izba Handlowa - odparła. - Chce pan jedną?

- Nie, dziękuję.

Zapłacił ćwierć dolara za lokalną gazetę, donoszącą na pierwszej stronie o pięknej wiosennej pogodzie oraz miejscowym przywódcy związkowym, który palnął sobie w łeb. Wyszedł na chodnik i wrzucił torbę do poobijanej taksówki.

- Dokąd, szefie? - zapytał szofer w czapeczce drużyny basebolowej Mets. Przyjrzał się pasażerowi w lusterku: przyzwoity facet w eleganckim garniturze, dobrze po trzydziestce. Trochę za chudy. Szare przenikliwe oczy.

- Do miasta - poprosił pasażer. - Do jakiegoś przyzwoitego hotelu w centrum. Ale, żeby nie był zbyt drogi.

- Załatwione - rzucił taksiarz odbijając od krawężnika.

Lotnisko znajdowało się na płaskowyżu, oddalone piętnaście kilometrów od miasta,
w miejscu, gdzie smog z fabryk nie był tak gruby i gdzie ziemię posiadali ludzie, od których, zdaniem zarządu lotniska, należało ją kupić.

Steeltown położone było na uboczu, w stanie słynącym z bursztynowych fal zbóż
i majestatu szkarłatnych gór. Miasto otaczały wyszczerbione wzgórza poryte kopalniami. Skarłowaciałe sosny i kępki żółtej trawy stanowiły jedyną roślinność. Mniej odporne gatunki wyginęły w czasach rozkwitu przed I wojną światową. Wtedy to właściciele hut twierdzili,
że cały świat zazdrości kobietom z miasta skóry o odcieniu kości słoniowej. Odcień ten uzyskiwały dzięki arsenowi zawartemu w powietrzu.

Taksówka spokojnie przebyła blisko dziesięć kilometrów przez wzgórza. Kierowca zerknął w lusterko.

- O cholera! - wskazał głową. - Spójrz pan, przykro mi.

Za nimi błyskały czerwone światła wozu policyjnego, który o mało nie wepchnął się do bagażnika taksówki. Kierowca zjechał na pobocze.

- O co by nie szło - odezwał się szybko pasażer - niech pan nie traci głowy.

Taksówkarz opuścił okno, patrząc z kamienną twarzą przed siebie. Pasażer trzymał ręce na kolanach.

Czarnobiały krążownik miał napis Sheriffs Department. Na drzwiach wymalowana była złota gwiazda. Na desce ze wskaźnikami leżał karabin. Funkcjonariusze nosili uniformy koloru khaki i mieli pasy obładowane rewolwerami magnum, kajdankami i pałami. Kierowca radiowozu powolnym krokiem podszedł do okienka taksówkarza, zaś jego partner oparł się
o dach pojazdu. Ziewał, ale nie spuszczał z oka taksówki.

- No, no - powiedział kierowca wozu patrolowego. Przez lustrzane okulary przyjrzał się mężczyźnie w taksówce.

- Hej, Joe! - zawołał do swego partnera. - Jak myślisz, mamy tu jakieś wykroczenia?

- Najprawdopodobniej tak - odparł Joe.

- Z pewnością - ciągnął jego koleś w czasie, gdy pasażer taksówki opuszczał okienko. - Z pewnością mamy do czynienia z jakimiś wykroczeniami.

- O co chodzi, szeryfie? - zapytał pasażer.

- O cokolwiek, nieprawdaż, Joe? - powiedział policjant.

- Oczywiście! - wrzasnął Joe. - O cokolwiek: niskie ciśnienie w kołach, złe amortyzatory, za ciemne światła...

- Jest dzień - zauważył podróżny.

- Do diabła - wtrącił pierwszy policjant. - My naprawdę nie wiemy jeszcze, co jest nie tak. Będziemy musieli zrobić staranne badanie, przejrzeć samochód, pana też, pan rozumie. Być może trzeba będzie pana przeszukać. Zobaczymy, co jeszcze wyjdzie. Może to potrwać ładnych parę godzin.

- Może i cały dzień - dorzucił Joe.

- Może to potrwać cały dzień oraz całą noc - stwierdził pierwszy policjant. - Crazy Eddie ciągle jeszcze siedzi, co Joe?

- Nie mam pojęcia - mruknął ten drugi. Uśmiechnął się do pasażera: - A ty co wiesz, kolego?

- Nie wiem, dlaczego mnie mieszacie do kłopotów tego taksówkarza - powiedział.

- Bo to twój taksówkarz, chłopie! - wyjaśnił Joe. Wepchnął głowę do środka przez okienko. Śmierdział wódką. - Ty go wynająłeś, więc za niego odpowiadasz.

- Nigdy nie słyszałem o takim prawie - zdziwił się pasażer.

- Wiesz, jak to jest z przepisami - uświadomił go Joe. - Nieznajomość prawa nie jest usprawiedliwieniem.

- Rozumiem - powiedział obcy o przenikliwych oczach.

- Poza tym - dodał Joe - nie mamy nic do taksówkarza. To porządny chłopak.
On zapłacił już swoje.

- Wiesz, jak to się jeszcze określa? - wtrącił pierwszy policjant.

Obcy potrząsnął głową, zaś policjant przysunął się bliżej, w czasie, gdy Joe się cofnął. - Kiedy wlazłeś między wrony, kracz jak i one.

- Co wrony robią w takich sytuacjach jak ta? - zapytał przybysz.

- Podobasz mi się! - ucieszył się policjant. Spojrzał na Joe i powtórzył: - Naprawdę mi się podoba!

- Do diabła z nim - zniecierpliwił się Joe. Skinął na pasażera taksówki: - Dokumenty proszę.

Mężczyzna wyjął portfel z marynarki i podał policjantowi nowojorskie prawo jazdy
na nazwisko Walter Mathews. Ten zbadał laminowaną kartę, po czym oddał ją z powrotem.

- W porządku, Walterze Mathews - orzekł, zaznaczając: Ponieważ jako wrony jesteśmy wszyscy przyjaciółmi, przyjmijmy, że zatrzymaliśmy ciebie, abyś mógł nabyć bilet na Bal Szeryfa Pose. Właściwie, facet taki jak ty ma na pewno przyjaciółkę: dwa bilety.

- Ile się należy?

- Dwie dychy - wyjaśnił Joe. - Za bilet.

Pasażer szerzej otworzył portfel, zaś policjant skłonił głowę na widok błysku zielonych banknotów.

- Jeszcze jedno - powiedział. - Daj od razu dwadzieścia taksówkarzowi. Tyle kosztuje przejazd z przyzwoitym napiwkiem. Nie chciałbyś chyba, żebyśmy byli zmuszeni szukać obcego, który wykiwał miejscowego chłopaka, co Walter?

- Nie chcę robić nikomu kłopotu - zgodził się przybysz podając banknot taksówkarzowi. Ten natychmiast wepchnął pieniądze do kieszeni. Joe w tym czasie wziął dwie inne dwudziestki z ręki podróżnego.

- Bardzo dobrze, Walter - stwierdził policjant. - Życzymy miłego pobytu w naszym pięknym mieście.

- A gdzie są moje bilety?

Policjanci roześmiali się jeszcze, wracając powoli do swego krążownika.

- Przykro mi, proszę pana - wymamrotał taksówkarz. - Nie miałem wpływu
na to, co się stało. Muszę jakoś żyć...

- Niech się pan tym nie martwi.

Jechali w milczeniu do znanego hotelu na skraju centrum, o którym szofer powiedział, że jest niezły.

- Gdzie mogę wynająć samochód? - zapytał podróżny wysiadając.

- Jedną przecznicę dalej jest takie miejsce - odpowiedział kierowca. Nie patrzył
w oczy pasażera od chwili, gdy zatrzymał ich patrol.

- Dziękuję.

- Halo, proszę pana! - zawołał jeszcze, gdy podróżny zaczął się oddalać. - Czy mógłbym coś panu poradzić?

- Będę wdzięczny za wszelką pomoc.

- Nazywamy tę kupę żużla Stealtown - miastem złodziei - oznajmił taksówkarz.

- To nigdy nie było normalne miasto, za to świetnie tu się mieszkało - o ile nie przeszkadza komuś brak rozrywek i dużo ciężkiej pracy. Jednak kiedy zamknęli Dziurę
i resztę kopalń, kiedy zamknęli fabryki, huty i walcownie - wszyscy nawiali. Niektórzy
tu ugrzęźli, ale pan jest tylko przejazdem. Niech się pan zbiera szybko. Tutaj nie ma nic ciekawego do roboty. Niech pan pożyczy samochód i wyjedzie z miasta.

Wrzucił bieg i wyciągnął rachunek z czapeczki bajsebolowej.

- I niech pan jeździ ostrożnie - dorzucił dodając gazu.

Szklane drzwi hotelu rozsunęły się automatycznie. Drobny, starszy mężczyzna
w czarnym garniturze siedział na kanapie, śpiąc z otwartymi ustami. Podmuch świeżego powietrza obudził go; rzucił kosę spojrzenie na przechodzącego obok przybysza.

Ożywiony widokiem gościa recepcjonista szybko wyłączył telewizyjne show.

- Dzień dobry panu! - powiedział z rozpromienioną twarzą. - Czym mogę służyć?

- Chciałbym wynająć pokój - poprosił człowiek o szarych oczach.

Recepcjonista podał przez ladę kartkę papieru i długopis.

- Jak długo zamierza pan u nas pozostać?

- To zależy - odpowiedział obcy.

- Oczywiście - stwierdził - nie ma żadnego problemu. Wyjął przypadkowo klucz
z półki pełnej przegródek i odwrócił kartę rejestracyjną.

- Mam nadzieję, że pokój 1015 spodoba się panu. Ma świetny widok na miasto, panie... - zerknął na kartę -...panie Reston. Jak pan będzie płacił?

Mężczyzna podał recepcjoniście kartę American Express wystawioną na nazwisko John Reston.

- Nasz goniec ma dzisiaj wolny dzień - oznajmił recepcjonista. - Jeśli pan pozwoli, włączę automatyczną sekretarkę, wezmę pańskie torby i...

- Nie trzeba - przerwał przybysz. - Poradzę sobie sam.

                                                                              * * *

Elliot Kimmett III mieszkał w posiadłości okolonej parkiem miejskim. Niegdyś park ten był prywatnym rezerwatem rodziny Kimmettów, ale Elliot Kimmett II podarował teren miastu, w zamian za stałe zwolnienie z podatków pozostałej części. Obecnie domostwo Kimmettów zajmowało jedynie obszar wielkości stadionu basebolowego. Posiadłość otaczał wysoki płot z żelaznych prętów.

Człowiek o szarych oczach przejechał wynajętym samochodem wzdłuż czarnego, żelaznego ogrodzenia. Po drugiej stronie podążała za jego samochodem, sadząc wielkimi susami, para ogromnych psów. Gdy skręcił w podjazd do bramy, psy zniknęły w zaroślach.

Na słupkach zamontowano dwie kamery telewizyjne, następna znajdowała się
na słupie umieszczonym wśród drzew. Opuścił okienko samochodu i nacisnął guzik poniżej głośnika wbudowanego w białą kolumnę.

- Tak? - zabrzmiał bezosobowy, męski głos.

- Przyjechałem spotkać się z panem Kimmettem - oznajmił mężczyzna siedzący
w samochodzie.

- Kim pan jest?

- Proszę przekazać, że przybył człowiek z Nowego Jorku.

- Niech pan włoży prawo jazdy i legitymację służbową do skrzynki - polecił głos.
Z kolumny wysunęła się aluminiowa szufladka. - Zdjęciem do góry. - Skrzyneczka zawierająca wymagane dokumenty wsunęła się do wnętrza kolumny, minutę potem pojawiła się ponownie. - Proszę nie zatrzymywać się w drodze do domu - instruował głos, podczas gdy żelazne kraty rozsuwały się. - Proszę nie wysiadać z samochodu, zanim nie zatrzyma się pan przed wejściem. Psy są spuszczone.

Dwór Kimmettów zbudowano w latach dwudziestych, kiedy akceptowano każdą architektoniczną ekstrawagancję i kiedy żadna nie była dla Kimmettów zbyt kosztowna. Gość przeszedł frontową werandę utrzymaną w stylu południowym i nacisnął dzwonek, znajdujący się obok wzmocnionych stalą dębowych drzwi. Nad wejściem zamontowana była kamera telewizyjna, druga zwisała z krokwi dachu werandy.

Główny lokaj, który otworzył drzwi, ubrany był w czarny smoking. Że spuszczonymi oczyma zapraszał gościa do środka. Krzepki mężczyzna w średnim wieku, kroczący w ich kierunku w poprzek wyłożonego dywanem holu, nie był taki nieśmiały. Nosił trzyczęściowy, niebieski garnitur i miał spojrzenie policjanta.

- Jestem Raymond Nelson - przedstawił się. - Sekretarz pana Kimmetta. Pan Kimmett oczekuje pana. Czy ma pan przy sobie zapałki?

- Nie, nie palę - odpowiedział gość.

- Nie o to chodziło - wyjaśnił Nelson. - Pan Kimmett żyje w delikatnym środowisku o wysokiej zawartości tlenu. W jego pokojach nie wolno mieć zapałek, zapalniczek ani innych palnych materiałów.

- Nie bawię się ogniem - padła odpowiedź.

Ponad ramieniem Raymonda Nelsona gość zauważył faceta stojącego obok wielkiego fortepianu. Strój biznesmena, który nosił, kłócił się z fryzurą najeża i postawą żołnierza piechoty morskiej.

- Nie chcecie wiedzieć, czy nie mam pistoletu? - przybysz zapytał Nelsona.

- Wiemy, że nie - odparł, wskazując na migające na ścianie czerwone światełko.

Gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Słychać było odgłos ciężkich kroków zmierzających w kierunku schodów, które znajdowały się za Nelsonem.

Nelson zapytał: - Czy jest pan zdrowy? Może jest pan przeziębiony, albo ma pan grypę?

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin