William Wharton stracił córkę, zięciai dwie wnuczki w wypadku, który, jego zda-niem, nigdy nie powjnien był się wydarzyć.
Było to 3 sierpnia 1988 roku w Orego-nie, w Stanach Zjednoczonych. Pewien far-mer wypalał ściernisko na swoich polach.Wiatr zniósł gęsty dym nad biegnącą w po-bliżu międzystanową autostradę 1-5. Kiedydym wdarł się pomiędzy pędzące samocho-dy, kierowcy nie widzieli nawet maski włas-nego pojazdu. Furgonetka volkswagena je-chała wciśnięta między dwie olbrzymieosiemnastokołowe ciężarówki. W pewnejchwili ciężarówka z tyłu staranowała furgo-netkę. Eksplodował zbiornik paliwa i całarodzina uwięziona w aucie spłonęła żywcem.
„To najstraszniejszy wypadek, jaki kie-dykolwiek widziałem. Ciała pasażerów fur-gonetki były tak zwęglone, że nie możnaich było rozpoznać" — na miejscu kata-strofy powiedział dziennikarzom wstrząś-nięty policjant.
Wharton podjął sądową batalię, chcącustalić odpowiedzialnych za śmierć swoichnajbliższych, a także doprowadzić do zanie-chania procederu wypalania pól, by już nigdynie zdarzały się podobne wypadki.
Wszystko to opisał w Niezawinionychśmierciach. „Pisanie tej książki to była dro-ga przez mękę — wyznał - pisarz. — Teprzeżycia zmieniły mnie tak bardzo, żeśmierć córki wydaje mi się teraz niemalusprawiedliwiona, upewniły mnie, że istnie-je jakiś ważniejszy wymiar egzystencji niżten, który znamy".
William Wharton
NIEZAWINIONEŚMIERCI
ZYSK I S-KA
WYDAWNICTWO
Przełożył Janusz Ruszkowski
Tytuł oryginałuWRONGFUL DEATHS
Copyright © 1994 by William WhartonCopyright © 1995 for the Polish translationby Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań
Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiLucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładcePiotr Chojnacki
Redaktor seriiTadeusz Zysk
ISBN 83-86530-93-6
Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.c.
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel./fax 526-326, tel. 532-751, 532-767
Łamanie tekstuperfekt s.c, ul. Grodziska 11, Poznań, tel. 67-12-67
Dla Kate, Berta, Dayiel i Mii.
A także dla Margaret, która wpuściła promyk
światła w ciemności.
W.W.
Przedmowa
Pod wpływem przeżyć opisanych w tej książce doszedłem doprzekonania, że wszystko, co powstaje w umyśle mężczyzny czykobiety, jest fikcją. Tak zwana prawda to udogodnienie i luksus,których wszyscy poszukujemy. To poszukiwanie wydaje się na-turalną i konieczną cechą rodzaju ludzkiego.
W nauce kryterium prawdy jest powtarzalność. Pojęcie lubobserwację uznajemy za prawdziwe, kiedy wnioskowanie lub całaseria doświadczeń zawsze daje podobny rezultat.
A jednak przez długi czas ludzie nauki byli przekonani, że toSłońce kręci się wokół Ziemi. W owym czasie takie objaśnienieruchu gwiazd i planet spełniało wszystkie kryteria prawdziwości.
Historycy uważają wydarzenie za prawdziwe, jeśli zgromadząodpowiednią liczbę tomów zawierających pierwszo-, drugo- i trze-ciorzędne dowody, wystarczające do uzasadnienia słuszności takie-go stwierdzenia. Jednak taka prawda to tylko „prawda ogólnie przy-jęta", co oznacza tyle, iż większość ludzi myśli, że to prawda. I,jak to zwykle bywa, trwają w tym przekonaniu jedynie przez pe-wien ograniczony czas.
Religia czerpie prawdę z objawienia udzielanego jednostkomnazywanym czasem prorokami — istotom należącym do jakiegośinnego, wyższego gatunku, które dysponują potężną mocą i za-zwyczaj pochodzą nie z tego świata. W tych objawieniach mająswoje źródła rozmaite systemy dogmatów, z których każdy rościsobie pretensje do prawdziwości. Wielu ludzi żyje podług tych„prawd", zabija dla nich lub jest z ich powodu zabijanych.
7
Zgromadziłem tyle pierwszo-, drugo- i trzeciorzędnych dowo-dów, ile potrafiłem. Żywię nadzieję, że wydarzenia tu opisanenigdy już się nie powtórzą. Nie oczekuję ani nie proszę, żebyściewy, czytelnicy, dali wiarę temu niezwykłemu objawieniu, którezostało mi udzielone. Opowieść o nim stanowi tylko fragmentcałości tego przerażającego, iście diabelskiego doświadczenia.
Tej biograficzno-autobiograficznej powieści poświęconej wy-darzeniom, które zmieniły moje życie, nadałem formę parado-kumentu. Dla dobra sztuki korzystałem jednak z pewnych, przy-należnych jedynie powieściom, technik pisarskich.
Znajdują się w tej książce dialogi, których, rzecz jasna, niemogłem słyszeć, jak te między moją córką i jej mężem. Są onejednak zgodne ze znanym mi rozwojem wypadków. Narratorkąpierwszej części książki jest Kate. Z punktu widzenia powieścibył to niezbędny zabieg. Mam nadzieję, że nie podważy to —w oczach czytelników — wiarygodności wydarzeń, o którychchciałem opowiedzieć. Nie miałem takiej intencji.
Jestem powieściopisarzem. Pisanie, obok malowania, to mójsposób porozumiewania się z ludźmi. Mam nadzieję, że czytelnikzdoła podejść do opisanych wydarzeń i przeżyć, które stały sięmoim udziałem, przynajmniej z „gotowością" przyjęcia prawdy.
Pragnąc uchronić prywatność osób, o których opowiadam w tejksiążce, zmieniłem wszystkie nazwiska. Tylko najbliższym człon-kom rodziny pozostawiłem ich prawdziwe imiona. Im także uży-czyłem swojego pisarskiego pseudonimu jako nazwiska.
Nie chciałem, aby moja książka stała się książką zażaleń, z wy-jątkiem sytuacji, kiedy było to konieczne dla objaśnienia konkret-nych wydarzeń i związanych z nimi przeżyć. Zdaję sobie sprawę,że każdy rodzaj międzyludzkiej komunikacji jest ułomny. Nawetjeżeli próbujemy powiedzieć prawdę.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kate
Rozdział I
W Paryżu mieszkaliśmy w dzielnicy, o której Francuzi mówiliquartier populaire, co było uprzejmym określeniem slumsów.W tej okolicy zajmowano się głównie meblarstwem, a większośćmieszkańców stanowili rzemieślnicy — stolarze, tapicerzy, cie-śle, drukarze. Byli także artyści — za naszych czasów sprowa-dzało się tu ich coraz więcej. Wtedy byłam jeszcze za młoda, żebyto docenić. Marzyłam, żeby mieszkać w szesnastym arrondisse-ment albo w jakiejś innej, eleganckiej części miasta.
Choćby w takiej, w jakiej mieszkał Danny, mój chłopak, któ-rego poznałam w Szkole Amerykańskiej w Paryżu. Jego ojciecbył kiedyś ambasadorem, a teraz pracował dla jakiejś bardzo tajnejmiędzynarodowej organizacji. Ale kto raz został ambasadorem,był nim całe życie, tak więc na jego wizytówce wciąż widniałdawny tytuł. Pamiętam, że robiło to na mnie potężne wrażenie.
Danny nie uczył się zbyt dobrze, ale był przystojny i mieszkałw szesnastym arrondissement. Był jedynym uczniem w naszejszkole, który miał własny samochód. Był od nas starszy i miałfrancuskie prawo jazdy. We Francji można prowadzić dopiero poukończeniu osiemnastego roku życia.
Chodziliśmy ze sobą przez dwa ostatnie lata szkoły. Szczegól-nie utkwiły mi w pamięci święta Bożego Narodzenia, kiedy byli-śmy już w maturalnej klasie. Spędziliśmy je we młynie, starym,kamiennym młynie wodnym w Morvan, w Burgundii, gdzie naszarodzina spotykała się na święta. Było, jak zawsze, bardzo zimnoi bardzo nudno.
10
Myślałam, że zaszłam w ciążę, i to pomimo że stosowałamkrążek — mama i tato namawiali mnie do tego, odkąd skończy-łam trzynaście lat. Na domiar wszystkiego Robert, mój młodszybraciszek, który miał wtedy trzy czy cztery lata, bez przerwy wy-śpiewywał tę kolędę o Pannie, co porodziła Syna. Za każdymrazem, kiedy to robił, Danny i ja ciężko wzdychaliśmy albo chi-chotaliśmy jak szaleni, zależnie od aktualnego nastroju.
Później Danny poprosił mnie, żebym wyszła za niego, chociażjuż wiedzieliśmy, że nie jestem w ciąży. To było tuż przed maturą.Kiedy powiedziałam o tym rodzicom, tato najpierw długo mi sięprzyglądał, a potem powiedział:
— No cóż, Kate, myślę, że Danny świetnie się nadaje na two-jego pierwszego męża.
Wtedy uważałam, że to okropnie cyniczne, ale potem przeko-nałam się, że miał rację. Danny rzeczywiście okazał się dobrympierwszym mężem.
Zaraz po maturze pojechaliśmy z Dannym do Kalifornii i za-pisaliśmy się do college'u. Mieszkaliśmy w jakiejś wynajętej klit-ce. W szkole średniej oboje za mało przykładaliśmy się do nauki,żeby teraz myśleć o dostaniu się na prawdziwy uniwersytet. Pozatym, ponieważ moi rodzice wtedy jeszcze mieszkali na stałe wKalifornii, w college'u nie musiałam płacić czesnego. Po dwóchlatach, kiedy Danny przeniósł się na Uniwersytet Kalifornijskiw Los Angeles, pobraliśmy się.
Przyjęcie weselne w Kalifornii zorganizowała ciotka Emmaline,siostra mamy, ale to p r a w d z i w e wesele odbyło się we młynie.
Nie jestem zbyt religijna, ale chciałam wziąć ślub w małymwiejskim kościółku stojącym na szczycie wzgórza, z którego wi-dać nasz młyn. Danny nie był nawet ochrzczony. Tato wziął mojeświadectwo chrztu na wzór i ręcznie, tymi swoimi artystycznymizakrętasami, wypisał świadectwo dla Danny'ego. Kiedy zrobił fo-tokopię, wyglądało nawet prawdziwiej niż moje. Oba świadectwawysłaliśmy do biskupa i możliwe, że w końcu wylądowały w Wa-tykanie. Tego już się chyba nie dowiem.
11
Nasz ślub tato opisuje w książce, której dał tytuł Wieści. Pod-czas ceremonii jego kolega z wojska grał Skrzypka na dachu.Zebranym w kościele rozdaliśmy tłumaczenia piosenek, ponieważw większości byli to Francuzi i inaczej nie zrozumieliby ani słowa.Wszyscy płakaliśmy, kiedy kolega taty zagrał Gdzie jest teraz tadziewczynka maleńka, którą nosiłem na rękach? Na wyjście wy-brał Słońce wschodzi i zachodzi. To wspaniała muzyka do graniana ślubie.
Młyn był pięknie wysprzątany, pełen jedzenia i muzyki. Ludziez wioski strzelali z dubeltówek w powietrze, a w stodole, gdzieodbywały się tańce, kilku wieśniaków rozpaliło ognisko, żeby pod-grzać atmosferę. My byliśmy dostatecznie podekscytowani i bezich pomocy.
Tato miał długą brodę, a włosy związane w małą kitkę. Wtedynie miał już ich zbyt dużo, więc wyglądało to nieco dziwacznie.Mama prześlicznie prezentowała się w swojej „motylej sukni".Uszyła ją dla niej pewna bogata Arabka, matka któregoś z jejprzedszkolaków. Ta sama kobieta projektowała suknie dla Chri-stiana Diora. Czasem wszystko się tak zwariowanie układa.
Bawiliśmy się doskonale. Wieśniacy zjawili się objuczeni ko-szami fasolki szparagowej. Właśnie kończył się sezon na fasolkę.Nikomu nie odmawialiśmy, chociaż część zapasów musieliśmypotem zakopać przy starym kole młyńskim.
Noc poślubną spędziliśmy w hotelu w Montigny, zaraz obokkościoła.
Wróciliśmy do Kalifornii, ale dla mnie nie był to przyjemnypowrót. Zaczęłam pracować jako sprzątaczka, potem jako sekre-tarka w fabryce mrożonek. W końcu znalazłam pierwszą prawdzi-wą pracę w Koreańskich Liniach Lotniczych. Rozmawiałam o tymwszystkim z mamą i tatą. Oni chcieli, żebym się dalej uczyła.Oboje wierzyli, że bez szkoły człowiek w życiu nic nie zdziała.Ja jednak musiałam zarabiać, żeby Danny mógł skończyć studia.Jego rodzice, mimo że siedzieli na forsie, niewiele mu pomagali,jeżeli w ogóle można to było nazwać pomocą.
12
Moja mama znalazła dla nas wspaniałe mieszkanie stosunkowoblisko centrum Los Angeles. Stąd mieliśmy niedaleko i do mojejpracy, i na uniwersytet. W pobliżu znajdowało się Muzeum Miej-skie, w którym spędzałam każdą wolną chwilę. Sztuka wciąż byłamoją wielką miłością. Podobało mi się wszystko, co staromodne,pokryte patyną czasu.
Wtedy zaszłam w ciążę. Nasze mieszkanie zupełnie wystar-czyło dla samotnego małżeństwa, ale mając w perspektywie dziec-ko, potrzebowaliśmy więcej przestrzeni. Z pomocą taty znaleź-liśmy niewielki domek w Venice, prawie przy samej plaży. Mamaprzyjechała, żeby być ze mną przy porodzie Willsa. Chciałamurodzić bez pomocy lekarzy i przez cały czas pilnie ćwiczyłam,ale skończyło się na cesarskim.
Tato pisał o mnie również w innej swojej książce, zatytułowa-nej Tato. Dał mi w niej imię Marty i opisał, jak znaleźliśmy tenmały domek w Venice, w którym mieszkaliśmy z Dannyrrj przezcałą moją ciążę. W sumie mieszkaliśmy tam prawie cztery lata.
Rodzice zaglądali do nas co jakiś czas, a wtedy braliśmy ro-wery i jeździliśmy na długie wycieczki po plaży. To była prawdzi-wa sielanka.
To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że przestaję kochaćDanny'ego. Nie dlatego, że robił coś nie tak, raczej z powodutego, czego nie robił. Nie mogłam dojść, o co mi właściwie chodzi.Przecież tyle moich przyjaciółek miało prawdziwe kłopoty zeswoimi mężami, którzy je zdradzali, pili, narkotyzowali się i tak...
Levy1992