Mniszkówna Helena - Panicz.doc

(1376 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

HELENA MNISZKÓWNA

 

 

 

 

PANICZ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tower Press Gdańsk 2002

Copyright by Tower Press

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1


 

 

 

Część pierwsza

 

 

I.

 

Ryszard Denhoff stał na ganku swego domu w Wodzewie i patrzył jak pakowano kufry na wielkie  furgony  wysłane  słomą.  Czoło  młodego  obywatela  pokryte  było  rzewną  zadumą. Słyszał dokoła siebie nieustanny gwar, niby kołatanie młyna, urozmaicony często silniejszym odgłosem jakiegoś wołania, głośnego krzyku, nawet płaczu.

Widział  pełno  ludzkich  postaci,  niosących  na  wozy  co  raz  nowe  paki  i  kosze.  Ktoś tubalnym głosem wydawał rozporządzenia, ktoś wołał na konie; skrzypiały osie ruszających, naładowanych fur, szczekały psy.

Młody  Denhoff  oparty  niedbale  o  filar  ganku,  ocienionego  bujnymi  kędziorami  dzikich winogron, trwał w półśnie zarazem rozkosznym i dziwnym.

Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy  dla  podpisania  aktu  kupna.  On,  marzyciel,  idealista,  trochę  łobuz  i  hulaka  jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego.

Zdobył  je,  bez  trudu  wprawdzie,  bo  od  tego  były  kapitały,  ale  zakochawszy  się  w  nim przedtem, jak w pięknej kobiecie. Odczuwał zadowolenie bez granic i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą  bezmiar  wspaniałych  horyzontów;  szał  wdzięczności  dla  całego  świata  za  otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma.

Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił całą ziemię.

Ale  wyjazd  z  rodziną  jego  poprzednika,  zgiełk,  wrzawa,  głośne  pożegnania  przygnębiły młodzieńca.

Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość.

Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały.

Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany. Mijając  ganek,  ludzie  ci  patrzyli  z  pewnym  lękiem  na  nowego  pana,  który  „jakości  po

zagranicznemu  wygląda  i  z  niemiecka  się  nazywa”.  Ale  pomimo  tych  nieufnych  spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem

na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne spojrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.

Ostatni wóz odjechał sprzed ganku i jednocześnie rozległo się wołanie silnym basem:

– Mateusz, zajeżdżaj!

Ryszard zadrżał. Nieprzyjemne uczucie trąciło go brutalnie powodując nagły żal.

– Już odjeżdżają...

Odstąpił od filara i patrzył na toczący się powóz, ciągnięty przez czwórkę kasztanowatych koni.

– I to już moje – przemknęła myśl szybka, jakby .uśmiechnięta. Bystrym okiem obrzucił sylwetkę stangreta.

–  Zmienię  liberię!  Wiecznie  te  granatowe  kapoty  i  guzy.  Nagle  drgnął  i  skrzywił  się  z niesmakiem. Palcami zacisnął uszy, jakby go zabolało w bębenkach.

– Przestaniesz  ty z  bata strzelać, już  ja  cię  oduczę  parafiaństwa  –  mruknął  zły,  zjadliwe spojrzenie rzucając stangretowi.

Nastąpił wyjazd. Denhoff rozczulił się żegnając swych poprzedników. Usadawiał i ściskał

 

 

 

 

2


dzieci, całował z wylewnością ręce pani, z panem cmokali się w powietrzu. Ogarniał go żal i niepokój.

Ryszard zląkł się swego Wodzewa i nowej roli.

– Mogliby też państwo jeszcze nie odjeżdżać!

– A cóżbyśmy tu robili? Pan jest właścicielem i założy dom.

– Jaki tam dom! Co ja tu sam poradzę?...

– Będzie pan bujał po świecie, a na odpoczynek tu przyjeżdżał.  Przecie na klombie stoi napis dywanowy „Mon repos”, jako godło Wodzewa – żartował były obywatel.

Denhoff popatrzył na dywanowy klomb, już jego gustem zasadzony i na napis francuski na froncie.

–  Czy oni  z  tego  kpią?  –  pomyślał.  Ale  dłużej  się  nad  tym  nie  zastanawiał.  Lubił  tych ludzi, szanował i szczerze był zmartwiony ich odjazdem.

Gdy  powóz  ruszył,  Denhoff  zapominając  o  powadze  nowego  dziedzica,  wskoczył  na stopień ekwipażu i dojechał tak aż za bramę.

– Do widzenia! nie zapominajcie państwo o mnie, pustelniku.

– Do widzenia! Do widzenia!

Znowu junackie palnięcie z bata, bolesny skurcz na twarzy Denhoffa, i rozstali się.

Młodziutki  obywatel  powrócił  do  domu  prędkim  krokiem,  gorączkowo.  Chciałby  dziś, zaraz, całe Wodzewo przekształcić wedle swego gustu. Po drodze zauważył, że kłaniano mu

się  już  inaczej,  niż  przed  wyjazdem  poprzednika,  coś  niewolniczego  było  w  tych  ukłonach dworskiej służby i włościan.

Wszedł do domu. Pustka przykra wionęła nań z ogołoconych pokoi. Podłogi zasypywały resztki   słomy,   trociny   i   pomięte   papiery.   Tapety   na   ścianach   wypłowiałe,   miejscami pozdzierane, pełne haków i ćwieków osnutych nitkami pajęczyn. Bezład szczerzył tu zęby na każdym kroku i zniechęcony Denhoff obszedł wszystkie pokoje i uczuł straszliwe zgnębienie, ręce mu opadły ze znużenia, które nagle nim zawładnęło.

– Ucieknę stąd, nie wytrwam!

Ciepły,  słodki  ton  słowiczy  wpłynął  przez  otwarte  okna  i  miękko  otulił  stargane  nerwy

Ryszarda.

Podsunął się bliżej śpiewaka i oparty o futrynę okna wbił oczy w gąszcz parkową. Burzyło

się  tam  wszystko  majem.  Maj  młody,  uśmiechnięty  wyglądał  z  obfitych  koron  brzóz,  maj gładził potężne świerki, obsypywał je seledynowymi szyszkami; maj panoszył się na dębach, pływał  po  aksamitnych  trawnikach,  wlewał  swe  natchnienie  w  kiście  białych  i  liliowych bzów: pachniało i kipiało majem. Tuż pod oknem kwitły smukłe irysy, białe lilie kołysały się rozkosznie, siejąc dokoła cudną woń własnych ciał, pochylały senne głowy, jakby w upojeniu zmysłowym,  czołgały  się  po  rabatach  gwiazdki  stokroci.  A  słowik  w  brzozie  jasnej,  o rozplecionych dziewiczo warkoczach, nucił pieśń wieczystą i wpijał się nią w serce Ryszarda

i rozszerzał je, i złocił. Młodzieniec zasłuchany w pogwarę majową, odbijał nieco od swego tła.   Z   jednej   strony   bujna,   urocza   natura,   zupełnie   swojska,   z   drugiej   pustka,   ruina mieszkaniowa chłodna, szydercza. I on. Sylwetka wysoka, smukła, komfort bijący z każdego szczegółu  ubrania,  szkła  na  oczach  i  odrębny  jakiś  rys  całości,  przypominający  raczej

turystów zadumanych nad Lago Maggiore. Był tu postacią niespodziewaną.

Ale wewnętrzną naturą zbliżał się do swych ram. Nie tęsknił za szumem fal obcych jezior

–  upajał  się  szelestem  brzóz;  nie  nęciła  go  woń  magnolii  –  pieściwie  wchłaniał  w  nozdrza zapach lilii i narcyzów.

Był cudzoziemcem z  powierzchowności i z  nazwiska, Polakiem – w  duszy. Uwagę jego zwrócił ostry skrzyp uginającej się podłogi i charakterystycznie zaczepne kaszlnięcie.

Spojrzał za siebie. Pokojówka Anulka zamiatała podłogę. Energicznie stąpając i operując szczotką wyraźnie udawała kaszel, patrząc spod rzęs na nowego pana.

Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo

 

 

 

 

3


sprytny.

Przymrużył oczy.

– Ach, to ta cnota! pobożna Anula.

Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzane.

– Wcale ładna!

Patrzał  na  nią  i  cieszył  się  jej  zmieszaniem,  przeczuwając  komedię.  Zauważył  i  pewnę dekorację:  biały,  nakrochmalony  fartuszek,  błękitna  wstążczyna  na  szyi  i  żółte  kwiatki  we włosach. Tego przedtem nie widział.

– Hm, Nous verrons!

– Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...

– A ty będziesz usługiwała?

– Juści.

– No, to podawajcie.

– Ale! Obiadu nie ma jesce, ino tsa zadysponować.

– Voilà! – Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu? Dziewczyna zachichotała.

– Ii... nie! Tyło dotąd dziedzicka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.

– Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce i dajcie mnie święty spokój. Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.

Otwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwiniętych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.

Denhoff   stanął   nad   głębokim   wąwozem   kończącym   park.   Szeroka   szczelina   ziemi rozszerzała  się  w  tym  miejscu  tworząc  pyszny  parów,  zalany  niby  białą  rzeką,  kwiatami tarniny.  Tłoczyły  się  tu  karłowate  czeremchy  i  wielkie  kępy  paproci.  Środkiem  płynął strumyk cienką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo  wspinał  się  na  kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na  krawędzi  wąwozu,  zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkimi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych  mięśni chmielu i łagodził jego  ostrość.  Walka  trwała.  Żyzność  gruntu  w  parowie  buchała  rzutkim  płomieniem  rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw – drzewom parkowym.

Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś  jedną  połową  wżarte  mocno  w  twardy  grunt,  drugą  wysunęły  na  zewnątrz,  ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne pałce, chciwe i okrutne. Te szpony wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.

Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złotorudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.

Teraz  patrzył  na  okolicę  skąpaną  w  słońcu,  lubował  się  widokiem  okopów  z  czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko poza parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.              .

– Jak ja się tu okopię w moim Wodzowie? i... czy na długie panowanie? – myślał tęsknie. Gdzieś,  z  łąk  oddalonych  doleciał  dźwięk  fujarki;  piskliwie  ale  umiejętnie  biegł  po

ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.

Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całym ciałem do pnia sosny, objął ją ramionami i wyszeptał do jej łona:

– Chcę tu pozostać i... trwać.

 

 

 

 

 

 

4


II.

 

 

 

Wodzewo  zaczęło  się  odnawiać.  Dwór  pełen  był  majstrów  i  robotników.  Na  zewnątrz pracowano również.  Z salonu wycięto drzwi na taras terrakotowy,  budowano  werandy, nad oknami  żaluzje,  balkony.  Ogrodnik  wykonywał  ściśle  plany  rysowane  przez  Denhoffa,  a naśladujące wzory zagraniczne.

Wodzewo   zmieniło   powłokę   swojską,   wionął   obcy   podmuch   i   dworek   szlachecki przerabiał na magnacką rezydencję.

Młody właściciel rzucał pieniędzmi, jakby czerpał złoto z nieprzebranej cysterny.

Wieść  o  jego  hojności  szybko  rozniosła  się  po  okolicy,  wywołując  różne  echa,  nawet wśród inteligencji weszła w przysłowie:

„Rozrzutny jak Denhoff”.

Robotnicy i klasa rzemieślnicza mówiła:

,,Bogaty burżuj ale hojny, słono płaci a mało się zna”. Chłopi zaś opiniowali na swój sposób:

„Bogacz!  ino  nie  na  długo;  trza  ciągnąć  pokąd  się  nie  zmiarkuje,  abo  go  insze  dwory zbuntują”.

Toteż Wodzewo pełne było zawsze ludzi chętnych na wszelkie polecenia i usłużnych. Odgadywano myśli Denhoffa. On chodził i rozkazywał niby udzielny książę.

Tytuły „jaśnie panie”, „jaśnie wielmożny dziedzicu” sypały się gęsto, wiedziano bowiem,

że pan to lubi.

Ryszard   w   chwilach   wolnych   od   rysowania   planów   i   pisania   listów   z   różnymi  obstalunkami,  wyliczał  okoliczne  domy  obywatelskie,  z  krótką  biografią  każdego  z  nich  i zastanawiał się, w których bywać, które zaś omijać.

Więc: Worczyn – starzy Turscy i córka Irena; panna już po dwudziestce. Hm! Dwór duży, rodzina bardzo dobra; w okolicy – prymusy.

– Będę bywał!

Turów – rodzinne  gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marian Turski, brat  panny Ireny. Ach! Ona podobno malarka. A ten Maryś, mówią, że wielki  demokrata, może nawet dziwak, to nie szkodzi. Zatem i tam będę.

– Dalej: Zapędy – Korzyckich.

O  tak!  Dom  na  stopie  wielkopańskiej,  rezydencja  pyszna,  hucznie  i  dworno.  Głośne polowania,  bale,  zima  w  Warszawie,  lub  zagranicą.  Mówią  tam  coś  na  nich...  hm!  bardzo niepochlebnie.  Pewno  zawiść!  Ale  jest  córka,  panna  piękna  i  posażna.  Starsza  wyszła  za hrabiego.

–  Dalej:  Połowice  –  Tulicka  stara  i  nieponętna,  podobno  Herod-baba.  No,  ale  i  to arystokracja. Będę.

–  Tylemego  –  dziwaczny  majątek  i  ten  Paszowski,  stary  wiarus,  zacofaniec!  Ale  bywa wszędzie.

– Eh! Ominę.

Chodzyń – Bronisław Perzyński. Obraca się wśród arystokracji, bogaty, niezbyt lubiany.

– Zobaczymy!

Jeszcze  kilka  mniejszych  domów  Denhoff  uznał  za  niewarte  wzmianki.  Postanowił  być najpierw w Worczynie.

– Lubię patriarchalność, nie zawsze, czasami. To ma pewien smak feudalny.

– Jadę, dziś, zaraz.

Wydał polecenie furmanowi, sam zaczął się ubierać z wielką starannością. Nie dla panny

Ireny, broń Boże! Ale trzeba być zawsze gentlemanem i correct.

W  odkrytym  powozie,  zaprzężonym  w  czwórkę  pięknych  anglików,  jechał  Denhoff

 

 

 

5


uśmiechnięty, lubując się miękkim kołysaniem kół na gumach i widokiem świetnie ubranego stangreta.   Rozglądał   się   wesoło   po   malowniczej   okolicy,   snuł   szerokie   projekty,   na podkładzie jednego pewnika.

– Będę tu pierwszym, bo oni wszyscy cóż tam takiego! Szlachta! Denhoffowie pochodzą z baronów. Czemu się nie legitymowali, nie pojmuję, zatracili tytuł. W każdym razie będę tu –

„lumen in coe-lo”.

Doznał błogiego uczucia wyższości, pewną rozkosz w żyłach, pochodzącą z pogłaskania ambicji.

Spostrzegł jeźdźca naprzeciw.

– Kto to jedzie? – spytał.

– Młody pan z Turowa – odrzekł furman.

Denhoff  rozparł  się  okazale  na  poduszkach  powozu,  poprawił  binokle,  przybrał  minę pompatycznego lorda. Jechali krokiem z powodu wyboistej drogi.

Turski   pohamował   wierzchowca;   z   kłusa   przeszedł   w   stępa.   Z   wysokości   rosłego gniadosza,  w  ładnym  rynsztunku,  spojrzały  na  Denhoffa  ciemnoszare  oczy  spod  równych łuków   brwi,   patrzące   śmiało,   trochę   drwiąco.   Szczupła   twarz   młodzieńca   o   rysach szlachetnych,  usta  nieco  swawolne,  lśniące  spod  zgrabnych  wąsów,  miały  w  sobie  rasę  aż wybitną, rasę cechującą dobry ród i kulturę. Spojrzeli sobie z Denhoffem oko w oko. Młody dziedzic starego polskiego nazwiska i starej siedziby po ojcach, z młodym dziedzicem nowej fortuny  i  obcego  miana.  Ta  jakby  typowo  polska,  rycerska  brawura  z  luksusem  w  stylu moderne. Minęli się.

Denhoff uczuł nagłe opadnięcie o kilka stopni ze swych ambitnych wyżyn, niezbyt miłe. Przed  chwilą  sformułowane  pojęcie  Q  swym  stanowisku  „lumen  in  coelo”  wydało  mu  się teraz  przedwczesnym.  Miał  wrażenie  szczupaka,  który  wpływając  do  sadzawki,  w  jego mniemaniu napełnionej samymi płotkami spostrzega w niej nagle – złotego karpia.

– Ależ ten Maryś! Nie wygląda na demokratę. Rasowiec.

Turski minąwszy powóz, krócej wyraził swe spostrzeżenia. Podniósł trochę usta do nosa z drwiącym uśmieszkiem i szepnął bez komentarzy:

– Panicz!

Pokłusował ostro, po czym zaśmiał się:

– Ciekaw jestem jak go ochrzci Paszowski?

I przestał myśleć o Denhoffie.

Ten zaś wjeżdżał już w bramę worczyńskiego dworu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

6


 

 

III.

 

W  salonie  Denhoff  był  trochę  skrępowany.  Poważna  postać  pana  Turskiego  na  razie  go onieśmielała. Siwa, czcigodna głowa o przenikliwych oczach, dystynkcja, wyrażająca się w każdym   ruchu   obywatela,   nadawała   typ   całemu   domowi.   Nastrój   panował   istotnie patriarchalny, ciężki dla ludzi z luźniejszego  świata.  Denhoff  odczuwał  przymus  i  etykie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin