Pogromca Yuma (m76).rtf

(503 KB) Pobierz
Pogromca Yuma

Karol May

 

 

 

Pogromca Yuma

 

Tom pierwszy cyklu Szatan i Judasz

Tłumacz anonimowy


W Sonorze

 

Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najbardziej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guaymas w Sonorze, północno–zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to co prawda odczucie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż — przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo odpowiednie — przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najbardziej jałowe tygodnie mojego życia.

Góry wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w większych lub mniejszych ilościach, jednak w tych czasach, z obawy przed Indianami, wydobywano owe skarby w niewielu miejscach. A dla większego bezpieczeństwa zapuszczano się w góry tylko w licznej kompanii. Największa trudność polegała na skompletowaniu odpowiedniej ilości pracowników. Meksykanin nadaje się do wszystkiego, byle nie do pracy; Indianin nigdy nie zgodziłby się wykopywać złota za pieniądze, ponieważ uważa je za swoją prawowitą własność. Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się go pozbyć. Ale zapyta może niejeden — wszak pozostają przecież gambusinnowie i prospektorzy, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź bardzo prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wówczas do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach garnęło się samo do rąk. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nie tylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała wiele w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikimi Indianami.

Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, aby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła się jednak lepsza sposobność poznania okolicy. Wydawca pewnej gazety w San Francisco zaproponował mi pisanie dla niego komunikatów z powstania meksykańskiego, które właśnie w tym czasie wybuchło, a powstańcami dowodził znany generał Jargas. Z radością przyjąłem propozycję.

Jargas nie miał szczęścia. Powstanie upadło, a wodza stracono. Odesławszy ostatnie sprawozdanie, wróciłem przez góry Sierra Verde, ażeby dostać się do Guaymas. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad Zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów Winnetou.

Powrót mój nie odbywał się tak szybko, jak sobie życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę. Musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całymi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy, nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przy tym pilnie wystrzegać spotkania z Indianami Bravos, plemieniem nieujarzmionym i nieprzychylnym obcym, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca. Odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy zszedłem w skalną dolinę, w której leży smutna miejscowość Guaymas.

Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiało się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokimi, nagimi skałami, leżało w nieznośnym skwarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak i w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwili żywej duszy.

Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guaymas wywarło na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tym gorsze moja osoba wywarła ma mieszkańcach tej mieściny.

Odzienie, za które zapłaciłem osiemdziesiąt dolarów przed odjazdem z San Francisco, podarło się już na strzępy, a obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but dawno zapomniał o obcasie, przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. Gdy obserwowałem rozdziawione z przodu nosy moich trzewików, przypominały mi się gwałtem szeroko rozwarte, zgłodniałe dzioby naszych poczciwych wiejskich kaczek.

A wreszcie kapelusz! W szczęśliwych czasach zwany sombrero, to znaczy cienisty, zrezygnował teraz zupełnie ze swego zaszczytnego tytułu. Jego szeroka kresa znikała coraz bardziej, (chociaż do dziś dnia nie rozumiem, z jakiego powodu) a to, co tkwiło jeszcze na mojej głowie jako wierna pozostałość kapelusza, miało kształt mniej więcej tureckiego fezu i nadawałoby się wyśmienicie do cedzenia atramentu. Jedynie pas skórzany, mój długoletni towarzysz, dowiódł i tym razem swej wytrzymałości.

Idąc powoli wzdłuż ulicy i rozglądając się w obie strony, czy przecież nie ujrzę jakiejś żywej istoty, zauważyłem niski budynek, nad którego wejściem widniał duży napis, zawieszony na dwóch drągach, wystających z dachu. Litery były niegdyś białe, malowane na ciemnym tle, tak jednak wyblakły i spłowiały, że zdołałem tylko przeczytać zachęcające słowa: MESON de…

Stałem chwilę, usiłując odcyfrować ostatnie słowo na szyldzie, gdy usłyszałem czyjeś kroki. Obróciwszy się, pozdrowiłem uprzejmie jakiegoś człowieka i poprosiłem, aby mi wskazał najporządniejszą gospodę w mieście. Przechodzień wskazał mi budynek, przed którym stałem.

 Niech pan dłużej nie szuka, sennor! To najwykwintniejszy hotel w mieście. Niech pana nie zraża brak na szyldzie słowa „Madrid”; jeśli się pan poleci gospodarzowi i oczywiście jeśli ma pan czym zapłacić, sennor będzie miał wszystko, czego sobie zażyczy. Gospodarz nazywa się don Geronimo. Moim słowom może pan zaufać, gdyż jako escribano, czyli pisarz gminny znam w Guaymas wszystkich obywateli.

Wymieniając swoje dostojne stanowisko, uderzył się kułakiem w piersi, następnie obrzucił mnie spojrzeniem, które wyraźnie powiedziało co o mnie myśli. „Lepiej zapewne zostałbyś przyjęty w więzieniu miejskim, niż w hotelu!”.

Ufając tej znakomitości guaymaskiej przestąpiłem próg gospody. Byłbym tutaj wstąpił nawet bez polecenia pisarza, gdyż bardzo znużony nie miałem ochoty wystawiać się dłużej na żar południowego słońca.

Najwykwintniejszy hotelu miasta, Maison de Madrid. Miłe pokoje, czyste łóżka, smaczne potrawy. Poczułem ogromny apetyt. Wszedłem i znalazłem się od razu we „wszystkich ubikacjach”.

Hotel posiadał jedną, jedyną izbę. Oprócz drzwi od ulicy, zauważyłem drugie, prowadzące na podwórze. Okien, lub jakichkolwiek innych otworów w ścianach, nie było. Obok tylnych drzwi stało kamienne palenisko, poczerniałe od sadzy. Miejsce to było dowcipnie wybrane, gdyż pozwalało dymowi uchodzić wprost przez bramę, bez specjalnego komina. Podłogę stanowiła twardo ubita glina, wkopane w nią pale tworzyły nogi stołów i ławek. Po lewej stronie wisiały wzdłuż muru hamaki jako łóżka dla gości, z których jednak mogli korzystać wszyscy według upodobania. Przy drugiej ścianie był bufet, prawdopodobnie zbity z kilku starych skrzyń. Obok niego wisiało znowu kilka hamaków, „wygodne miejsce spoczynku” rodziny właściciela hotelu. W jednym z nich spali trzej chłopcy. Ręce i nogi mieli tak poplątane, że dopiero po dobrej chwili można było dojść, które kończyny do którego należą tułowia. W drugim hamaku wypoczywała córka gospodarza, sennorita Felisa. Miała szesnaście lat, jak mi to później powiedziała, chrapała jednak jak unisono szesnastu burz zimowych. W trzecim hamaku odbywała popołudniową drzemkę gospodyni. Była to jejmość wysoka na sześć stóp i pięć cali; imię jej brzmiało donna Elwira. Małżonek jej objaśniał mnie później w zaufaniu, że nie ma na świecie niewiasty tak rezolutnej. Ja jednak nie miałem szczęścia oglądać wulkanicznego wybuchu jej energicznego temperamentu, gdyż donna Elwira zawsze, ile razy ja widziałem, albo drzemała, albo spała jak suseł. W czwartym hamaku odkryłem przedmiot, podobny do pierścienia, barwy szarego, lnianego płótna, który w pierwszej chwili wziąłem za pas ratunkowy, jakiego się używa na okrętach; przypatrzywszy się jednak bliżej, doszedłem do przekonania, że domniemany pas może zmienić się w razie potrzeby w coś szlachetniejszego. Z tego więc powodu zdecydowałem się dać mu lekkiego szturchańca. W odpowiedzi na to pierścień poruszył się i rozwinął. Ukazały się ręce, nogi, nawet głowa, i wreszcie pas ratunkowy rozwinął się całkowicie, zeskoczył z hamaku i stanął przede mną jako mały, chudy człowieczek, odziany w szare, lniane ubranie. Przypatrzywszy mi się zdziwionym wzrokiem, zapytał tonem, w którym miał być gniew, lecz brzmiał jedynie wyrzut:

 Czego pan chce, sennor? Dlaczego przeszkadza mi pan w moim popołudniowym wypoczynku? I w ogóle dlaczego pan nie śpi? Przecież w tym śmiertelnym upale każdy rozumny człowiek kładzie się na spoczynek!

 Szukam gospodarza! — odpowiedziałem.

 Ja jestem gospodarzem. Moje nazwisko grzmi Geronimo!

 Przybyłem właśnie w tej chwili do miasta i chciałbym wyruszyć w dalszą drogę okrętem. Czy mogę tymczasem zamieszkać u pana?

 Zobaczymy później! Teraz jednak niech pan śpi tam, w jednym z hamaków.

Wskazał na przeciwległą ścianę.

 Zmęczony jestem, to prawda, — odpowiedziałem — ale i głód mi dokucza.

 Później, później! Tymczasem niech pan śpi! — nalegał natarczywie.

 I w gardle mi wyschło!

 Dobrze, dobrze, postaram się o wszystko, niczego panu nie zabraknie, tylko niech pan teraz śpi, niech pan śpi nareszcie!

Z początku mówił zupełnie cicho; ostatnie słowa zabrzmiały jednak głośniej. Sąsiednie hamaki zaczęły się chwiać, wobec czego don Geronimo szepnął do mnie ostrzegająco:

 Ani słowa, sennor, gdyż inaczej zbudzi się donna Elvira! Śpij pan! Z tymi słowami wskoczył do swojego hamaku i zwinął się znowu w pierścień. Co miałem począć! Zostawiłem w spokoju śpiący „pas ratunkowy” razem z jego rodziną i wyszedłem przez tylne drzwi. Znalazłem się na dość obszernym podwórzu. W jednym jego kącie był, wsparty na słupach, daszek zrobiony z łodyg kukurydzy, pod którym przechowywano sprzęty gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszym legowiskiem niż hamaki. Zbliżyłem się więc do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę. Jednakże obawa okazała się płonna. Poczciwe psisko spało także, otworzyło wprawdzie oczy, po to aby zamknąć je natychmiast i nie zwracało na mnie wcale uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy. Położyłem się i natychmiast zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu. Znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy ktoś mnie silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe, nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:

 Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas podjąć decyzję.

 Jaką decyzję? — zapytałem podnosząc się.

 Czy będzie wolno panu u mnie zostać, czy nie?

 Dlaczego potrzeba do tego decyzji?

Pytałem, chociaż doskonale wiedziałem o co tu chodzi. Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić wcześniej. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przy tym ogromnie dobroduszny.

 Donna Elvira życzy sobie, abym przyjmował tylko cavalleros odpowiedział — a sennor przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.

 Rzeczywiście? — zapytałem z uśmiechem, spoglądając nań z góry. — Czy sądzi pan, że tylko ten jest cavallero, kto ma nowe ubranie na sobie?

 Nie, czasem nawet porządnemu człowiekowi zdarzy się zaniedbać swoją powierzchowność, ale donna Elvira okazuje wrażliwość na tym punkcie i czuje do pana odrazę.

 Spała przecież, kiedy przyszedłem.

 Spała rzeczywiście, ona śpi w ogóle bardzo chętnie, jeśli nie ma nic innego do roboty, ale potem wyszła na podwórze, ażeby się panu przypatrzyć i gdy zobaczyła pańskie ubranie, pańskie buty, pański kapelusz, powiedziała sobie natychmiast… sennor, czy to konieczne, abym się wyrażał dosadnie?

Nie. Ja pana i tak rozumiem, don Geronimo. Ponieważ nie podobam się donnie, poszukam sobie innej gospody.

Zwróciłem się ku wyjściu. Wtedy jednak gospodarz zatrzymał mnie i powiedział:

Stój pan! Zaczekaj sennor jeszcze chwilkę! W domu jest tak samotnie, gdy nie ma żadnego gościa, a wreszcie pan mi nie wygląda na rozbójnika. Chciałbym wstawić się za panem u donny Elviry, do tego jednak trzeba udowodnić, że będziesz mi pożyteczny. Czy gra sennor w domino?

 Gram.

 Dobrze! Wejdź sennor do środka. Zrobimy próbę!

Donna Elvira leżała w swoim hamaku. Sennorita Felisa siedziała za bufetem przy szklance rumu. Chłopców nie było w izbie, zabawiali się na ulicy z rówieśnikami, obrzucając się zgniłymi pomarańczami. Don Geronimo przyniósł domino i zaprosił mnie, abym usiadł z nim przy jednym ze stołów. Gdy się rozległ chrzęst kostek, donna Elvira poruszyła się. Jej małżonek rzekł do mnie:

 Niech pan weźmie sześć sztuk, najwyższy dublet zaczyna. Gospodyni podniosła głowę. Sennorita Felisa zbliżyła się ze szklanką w ręce i przysiadła do nas, żeby móc lepiej obserwować grę. Teraz pojąłem, kogo miałem przed sobą. Ci ludzie spali, gdy nie grali w domino, a budzili się, aby grać. A jednak Geronimo był zaledwie znośnym graczem. Wygrałem pierwszą partię, drugą i trzecią. Przy pierwszej ucieszył się gospodarz, przy drugiej zdziwił, przy trzeciej zawołał zachwycony:

 Pan jesteś mistrzem, sennor! Pan musi u nas zostać, żebym mógł się uczyć u pana. Żaden człowiek nie zdołał mnie jeszcze pobić trzy razy!

Była to przesada. Podczas gry nie zadawałem sobie żadnego trudu, natomiast on grał tak niedołężnie, że nie trzeba było żadnego obliczania, aby go pokonać. Teraz wstał i podszedłszy do swojej żony, rozmawiał z nią cicho przez chwilę. Następnie udał się za bufet, wy dobył jakąś książkę oraz olbrzymi kałamarz, postawił jedno i drugie przede mną na stole i powiedział:

 Donna Elvira udzieliła łaskawie pozwolenia, aby pan pozostał w naszym hotelu. Niech więc sennor wpisze do tej książki swoje nazwisko!

Otworzyłem podaną mi książkę. Zawierała same nazwiska, liczby i daty. Między kartkami leżało prastare, gęsie pióro, którego koniec, pokryty grubą, twardą powłoką zaschniętego atramentu był prawie dokładnie tak samo rozdziawiony, jak nosy moich butów.

 Tym piórem mam pisać? — zapytałem ubawiony.

 Oczywiście! Nie mam innego do dyspozycji, a sennor zapewne także nie nosi piór ze sobą?!

 Ależ tym ożogiem nie podobna napisać dwóch liter!

Jak to?! Powiadam panu, że odkąd ten hotel posiadam, to jest prawic od dziesięciu lat, wszyscy moi goście posługiwali się tym piórem i tym atramentem.

Atrament był oczywiście od dawna wyschnięty.

 Jak oni zabierali się do tego?

 Z pomocą wody, jak pan może łatwo się domyślić, jeśli sztuka pisania jest mu znaną, choćby tylko powierzchownie. Gdy się wymoczy pióro w gorącej wodzie, staje się ono tak miękkie, jak nowe. Jeżeli się naleje gorącej wody do kałamarza, otrzymuje się zupełnie nowy atrament. Tutaj pisze się bardzo wiele, gdyż mój dom jest często odwiedzany a każdy gość musi się zapisać; z tych powodów nie mogę sobie pozwolić aa rozrzutność, muszę oszczędzać pióro i atrament. Ponieważ jednak pan, jak mi się zdaje, nie zna sztuki pisarskiej, więc ja pana wyręczę.

 Będę wdzięczny sennor, proszę o to bardzo. Usunie mi pan wielki ciężar z duszy!

 Bardzo dobrze! Nie każdy potrafi władać piórem! Natychmiast zagrzeję wodę.

Podszedł do bufetu, nalał spirytusu, czy rumu do lampki, zapalił i wziąwszy blaszany garnek z wodą, trzymał go cierpliwie nad płomieniem. Dziesięć lat zmuszał gości posługiwać się tym piórem i atramentem spalając za każdym razem za grosz spirytus. Wszystko dla swojej źle rozumianej oszczędności! Kiedy woda zagotowała się, co trwało przynajmniej kwadrans, zanurzył w niej pióro na chwilę, wylał zawartość naczynia do kałamarza, zakłócił silnie piórem i odezwał się zadowolony:

 Teraz mogę przystąpić do dzieła.

Położył książkę przed sobą, ustawił dogodnie kałamarz, chrząknął energicznie, sięgnął po pióro, zmarszczył głęboko brwi, ułożył książkę inaczej, kałamarz przesunął, zakasłał, usiadł wygodniej, niż poprzednio, słowem, zabierał się do owych kilkunastu słów tak, jakby miał spisywać kronikę świata.

W czasie gdy gospodarz gotował wodę, przewracałem kartki książki. Pismo na ostatnich stronach było ciemno–żółte, ku przodowi coraz więcej blakło tak, że na koniec nie można było nic przeczytać. Pierwsze karty zdawały się nigdy nie być zapisane.

 Niech pan teraz uważa sennor, — odezwał się don Geronimo — mam wpisać dzień i rok pańskiego przybycia do mnie, pańskie nazwisko, stanowisko lub zawód, wreszcie w jakim zamiarze pan tu przybył. Mam nadzieje, że sennor poda mi to wszystko ściśle według faktycznego stanu rzeczy!

Udzieliłem mu żądanych informacji, a on przeniósł je na papier, malując litery, które pod względem wyrazistości nie pozostawiały nic do życzenia. Malował powoli, bardzo powoli i z wielkim przejęciem, należnym tak ważnej i szlachetnej funkcji. Po upływie pół godziny zakończył nareszcie ostatnią kreskę i odsunąwszy książkę od siebie, zapytał mnie z rozjaśnionym obliczem:

 Jak się panu podoba moja ręka, sennor? Czy widział pan już kiedyś takie litery i pociągnięcia?

 Nie, jeszcze nigdy, — odpowiedziałem zgodnie z prawdą — pan posiada bardzo charakterystyczne pismo.

 Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ prawie wszystkie nazwiska muszę sam wpisywać, gdyż przeważająca część gości podobnie jak i sennor nie umie się posługiwać piórem i atramentem.

 Dziękuję panu za podane mi wiadomości. Są one zrozumiałe, ale jednego tylko nie umiem sobie wytłumaczyć. Jako swój zawód podał pan, że jest literatem, ja jednak nie słyszałem o czymś podobnym. Czy to jest rzemiosło, ranga wojskowa, albo może odnosi się to do handlu w ogólności lub specjalnie do drobnego handlu pokątnego?

 Ani to, ani tamto! Literat jest tym, co pan określa słowem autor albo pisarz.

Spojrzał na mnie zaskoczony i zapytał:

 Czy ma pan majątek?

 Nie!

 Jeśli tak, to żal mi pana z całego serca! Przy tym zawodzie musisz sennor z konieczności umrzeć z głodu.

 Jak to, don Geronimo?

 Pan pyta jeszcze o to? O, ja znam te stosunki bardzo dokładnie, gdyż mamy tu także pisarza. Bogacz pisze do gazety, wychodzącej w Hermosillo. Musi bardzo dużo płacić, aby drukowano jego rękopisy. Jest to zajęcie, związane z wielkimi wydatkami, a nie przynoszące żadnych korzyści. Jak sennor może żyć, w co sennor zamierza się ubierać, co sennor chce jeść i pić? Żałuję pana najserdeczniej! Czy zdoła pan zapłacić za to, co u mnie pan zje?

 Tak! Na to jeszcze wystarczy.

 To mnie bardzo cieszy. Teraz nie dziwię się pańskiej odzieży i jednego tylko nie pojmuję, że pan wygląda przy tym tak dobrze i zdrowo. Ale, caramba!, teraz przychodzi mi na myśl, że przecież musi pan umieć pisać!

 Oczywiście!

 I pomimo to pozostawił mi pan tę pracę? Dlaczego ukrywałeś sennor, żeś opanował tę ciężką sztukę?

 Ponieważ nie byłoby uprzejmie z mojej strony zaprzeczać panu, skoro mnie uważałeś za człowieka, który nie umie się obchodzić piórem.

 Słusznie! Ta uprzejmość świadczy dobrze o panu. Czy mogę zapytać, skąd pan przybywa?

 Z tamtej strony Sierra Verde.

 Piechotą? Coraz bardziej żal mi pana!

 Wyruszyłem w drogę konno, jak to pan może poznać po tym, że noszę ostrogi; koń jednak upadł i złamał nogę; musiałem go zastrzelić!

Dlaczego nie wziął pan ze sobą siodła i uprzęży?

 Ponieważ nie chciałem dźwigać ciężaru na takim skwarze i przez tyle dni.

 Ale pan mógł je sprzedać i z otrzymanych pieniędzy żyć przez całe dwa dni. Nie powinien pan raczej dźwigać tych dwóch starych strzelb, które tu widzę. Jest to konstrukcja dziś zupełnie nie używana. Nie warta ani pół dolara. Może mi pan wierzyć, gdyż dobrze rozumiem się na tym!

Wziął do ręki sztucer Hanry’ego. Zauważywszy przy zamku walec z nabojami, potrząsnął głową. Potem sięgnął po niedźwiedziówkę, chcąc ją podnieść; zostawił ją jednak na podłodze, gdyż nie uradził jedną ręką.

 Niech pan to wyrzuci — zalecał — nie ma pan z tego żadnego pożytku a tylko zawadę w podróży. — Dokąd sennor udaje się z Guaymas?

 Okrętem dalej na północ, poza Hermosillo.

 Na to może sennor długo czekać! Rzadko okręty zapuszczają się tak daleko.

 Jeśli tak, to pojadę konno.

 W tym celu musiałby pan kupić sobie konia lub muła; zapewniam sen — nora jednak, że teraz nawet za drogie pieniądze nie dostanie pan nigdzie zwierzęcia wierzchowego. Gdyby sennor miał czas, mógłby skorzystać z kolei żelaznej, która prowadzi do Arispe.

 Kiedy odchodzą pociągi w tym kierunku?

 Pociągi? Zaraz można poznać, że pan tu obcy, sennor. Kolej jeszcze nie gotowa. Mówią, że będzie ukończona w ciągu trzech, czterech, może pięciu lat; o tym wszystkim jednak nic panu nie wiadomo. Pan nie powinien podróżować po kraju, którego pan nie zna i który jest tak bardzo oddalony od pańskiej ojczyzny. Przy pańskim ubóstwie jest to rzecz niebezpieczna. Pan podał jako swoją ojczyznę Sajonię. Gdzie leży to miasto?

 To nie miasto, lecz królestwo, należące do Alemanii.

 Całkiem słusznie! Nie można mieć w głowie wszystkich kart geograficznych! — odparł — A zatem wolno panu u mnie zostać; ponieważ jest pan bardzo dobrym graczem i wskutek tego znakomitym towarzyszem, będę miał wzgląd na pana i postawię sennorowi możliwie niską cenę. Za całkowite utrzymanie zapłaci pan jednego peso dziennie. Jest to cena stosunkowo niewielka i spodziewam się, że targ będzie zbyteczny!

 Dziękuję panu i zgadzam się. — oświadczyłem, gdyż za cenę jednego peso musiałem uważać „kompletne” utrzymanie ofiarowane jakby za darmo.

Don Geronimo skinął z zadowoleniem, odsunął książkę z nazwiskami gości na bok, sięgnął po domino i powiedział:

 Ponieważ pan jest głodny i spragniony, więc Pelisa przygotuje panu posiłek, a tymczasem możemy zagrać kilka razy. Zaczynamy!

Nie pytał wcale, czy mam ochotę na grę, czy nie. Zdawał się uważać za rzecz zupełnie naturalną, że jestem takim samym namiętnym graczem, jak on.

Zgodziłem się na grę, gdyż nie chciałem mu sprawiać przykrości. Miałem zamiar pozwolić mu wygrać, ale do takiego stopnia grał nieudolnie, że nie mogłem jednak tego dokonać. Przy trzeciej partii poczułem od strony ogniska, przy którym krzątała się sennorita, woń przypalonej mąki. W połowie czwartej przerwał gospodarz nagle grę, uderzył się ręką w czoło i zawołał:

 Jak mogłem poprzednio o tym zapomnieć! Sennor chce się udać do Hermosillo, a ja nie pomyślałem wcale o tym, że nadarza się panu wspaniała sposobność. Mianowicie sennor Enriquo czeka na okręt, który tu przypłynie i odpływa następnie do Labos.

 Ta miejscowość byłaby mi rzeczywiście na rękę. Ale co to za człowiek, którego pan nazywa sennor Enriquo?

 Mój gość, którego nazwisko zapisane jest w książce tuż przed pańskim? Nie czytał pan?

Otworzyłem książkę i przeczytałem na głos:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin