Shaw Irwin - Pogoda dla bogaczy t.I.pdf

(1665 KB) Pobierz
9800506 UNPDF
IRWIN SHAW
POGODA DLA BOGACZY
Tom I
T. Książnica Katowice
Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Pan Donnelly, opiekun drużyny lekkoatletycznej, wcześniej zakończył tego dnia
trening, ponieważ ojciec Fullera przyszedł na boisko szkolne, aby powiedzieć mu, że
przed chwilą nadeszła z Waszyngtonu depesza z wiadomością, iż brat Fullera poległ na
polu chwały gdzieś w Niemczech. Henry Fuller był najlepszy z drużyny w pchnięciu kulą.
Pan Donnelly pozostawił mu dość czasu, by mógł się przebrać w szatni, a następnie
pójść z ojcem do domu; później zwołał gwizdkiem chłopców i oznajmił, że mogą się
rozejść. Przez delikatność.
Drużyna baseballu w najlepsze trenowała dalej na boisku, bo przecież nikt z
tamtych chłopców nie stracił brata.
Rudolf Jordach (dwieście dwadzieścia jardów przez płotki) poszedł do szatni i
wziął natrysk, chociaż nie biegał tak wiele, by spocić się porządnie. W domu brakowało
zawsze gorącej wody, a więc z natrysków szkolnych korzystał przy każdej sposobności.
Szkołę zbudowano w 1927 roku, kiedy wszyscy mieli moc pieniędzy, toteż kabiny
natryskowe były obszerne, suto zaopatrzone w gorącą wodę.
Znajdował się tam nawet basen i zazwyczaj Rudolf pływał także po treningach,
obecnie jednak odmówił sobie tej satysfakcji. Przez delikatność.
W szatni chłopcy rozmawiali cicho i nie robili zwyczajnych w takich razach
psikusów. Smiley, kapitan drużyny, wszedł na ławkę i powiedział że jego zdaniem
wszyscy powinni się złożyć i kupić wieniec, jeżeli oczywiście odbędzie się nabożeństwo
żałobne za brata Fullera. Sądził, że wystarczy pięćdziesiąt centów od osoby.
Po wyrazie twarzy chłopców widać było od razu, kogo z nich stać na pół dolara,
kogo nie stać. Rudolf nie mógł sobie na to pozwolić, ale świadomie starał się o taką
minę, jak gdyby mógł. Kapitanowi przytakiwali najskwapliwiej chłopcy, których przed
początkiem roku szkolnego rodzice zabierali do Nowego Jorku i tam zaopatrywali w
garderobę. Rudolfowi kupowano odzież w rodzinnym mieście Port Philip, w domu
towarowym Bernsteina.
Mimo to był ubrany przyzwoicie - miał kołnierzyk i krawat, sweter pod skórzaną
wiatrówką i brązowe spodnie od starego garnituru, którego marynarka poprzecierała się
na łokciach. Henry Fuller należał do chłopców, których ubierano w Nowym Jorku, lecz jak
pewien był Rudolf - nie cieszył się z tej racji dzisiejszego popołudnia.
Rudolf wyszedł z szatni szybko, gdyż nie chciał wracać z nikim do domu i
rozmawiać po drodze o poległym bracie kolegi. Wolał nie silić się na współczucie, bo nie
żył blisko z Fullerem, który - jak to się często zdarza ludziom otyłym - był głupawy.
Szkoła znajdowała się w mieszkalnej dzielnicy miasta, położonej na północny
wschód od centrum handlowego. Otaczały ją bliźniacze domki jednorodzinne, które
powstały mniej więcej jednocześnie z budynkiem szkolnym, gdy miasto rozkwitało bujnie.
Początkowo wszystkie były jednakowe, lecz z biegiem lat właściciele, zabiegając
daremnie o jaką taką odmianę, malowali drzwi i futryny na rozmaite kolory, a tu i tam
doczepiali balkon lub okno wykuszowe.
Rudolf dźwigał książki i maszerował popękanymi chodnikami tej dzielnicy. Dzień
wczesnej wiosny był wietrzny, lecz niezbyt zimny, a chłopiec miał świąteczne uczucie
zadowolenia z powodu łatwych zadań domowych i skróconego treningu na boisku
szkolnym. Większość drzew powypuszczała już młode listki, a pączki widać było
wszędzie.
Szkoła stała na wzgórzu, więc Rudolf widział w dole rzekę Hudson - zimową
jeszcze i wiejącą chłodem - i wieże miejskich kościołów, a dalej Zakłady Cegielnicze
Boylana, gdzie pracowała jego siostra Gretchen, oraz biegnące wzdłuż rzeki tory
kolejowe należące do kompanii New York Central. Port Philip nie było ładnym miastem,
jakkolwiek niegdyś miało wiele uroku dzięki białym domom w stylu kolonialnym i po
wiktoriańsku solidnym budowlom z kamienia. Ale pomyślne lata dwudzieste ściągnęły tu
wiele nowej ludności - przeważnie robotników, których stłoczone i ciasne domki
rozprzestrzeniały się w rozmaitych dzielnicach. Później kryzys pozbawił pracy prawie
wszystkich, więc tandetnie budowane siedziby jęły niszczeć i - jak biadała nieraz matka
Rudolfa - całe miasto zamieniło się w slumsy. Twierdzenie to niezupełnie zgadzało się z
prawdą, gdyż północna część Port Philip obfitowała nadal w szerokie, czyste ulice i duże,
ładne, starannie utrzymywane domy.
Nawet w podupadłych dzielnicach pozostawały jeszcze okazałe rezydencje,
których trzymały się rodziny dawnych właścicieli - rezydencje otoczone rozległymi
trawnikami i pięknymi grupami starych drzew.
Wojna przyniosła miastu nowy okres dobrobytu. Zakłady Cegielnicze Boylana i
cementownia szły znowu całą parą, a nawet garbarnia i fabryka obuwia Byefielda
rozkręciły się dzięki wojskowym zamówieniom. Jednakże podczas wojny ludzie mieli na
głowie sprawy ważniejsze od troski o zewnętrzne pozory, toteż miasto - jeżeli to możliwe
- prezentowało się jeszcze bardziej obskurnie niż kiedykolwiek dawniej.
Rudolf patrzał na rozpościerające się przed nim Port Philip - zabudowane
chaotycznie i brzydkie w słonecznych blaskach wietrznego popołudnia - i zastanawiał
się, czy ktoś chciałby oddać życie, by obronić je lub zdobyć, tak jak brat Henry'ego
Fullera oddał swoje życie w boju o jakieś bezimienne miasto w Niemczech.
Żywił sekretną nadzieję, że wojna potrwa jeszcze dwa lata, chociaż ostatnio wcale
na to nie zakrawało. Wkrótce ukończy siedemnaście lat, więc w rok później mógłby
zaciągnąć się do wojska. Nieraz w wyobraźni widywał siebie ze srebrnymi dystynkcjami
porucznika...
Oto z godnością odpowiada na wojskowy ukłon szeregowca albo pod ogniem
karabinów maszynowych podrywa pluton do natarcia. Prawdziwy mężczyzna powinien
zaznać wrażeń takiego rodzaju. Rudolf ubolewał, że nie ma dziś kawalerii. To byłoby coś
- wymachiwać obnażoną szablą i w pełnym cwale szarżować na niecnego wroga!
W domu nie ważył się mówić o podobnych sprawach. Jego matka popadała w
histerię, ilekroć ktoś napomykał, że wojna może przeciągnąć się długo i Rudolf zostanie
zmobilizowany. Słyszał o chłopcach, którzy kłamliwie podawali swój wiek, by zaciągnąć
się do wojska. Opowiadano mu o piętnasto- nawet czternastolatkach, co służyli w
piechocie morskiej i zdobywali odznaczenia bojowe. Ale on nie mógłby zrobić czegoś
podobnego. Przez wzgląd na matkę.
Jak zwykle nadłożył drogi, aby przejść obok domu, w którym mieszkała jego
nauczycielka francuskiego, panna Lenaut. Niestety, nigdzie nie było jej widać!
Później wędrował przez Broadway, równoległą do rzeki główną drogą Port Philip,
a zarazem odcinek wielkiej arterii komunikacyjnej łączącej Nowy Jork z Albany. Patrzał
na przemykające szybko cudze samochody i marzył o posiadaniu własnego. Gdyby
wreszcie miał wóz, jeździłby na wszystkie weekendy do Nowego Jorku. Nie bardzo
wiedział, co mógłby tam robić, lecz w każdym razie jeździłby do Nowego Jorku.
Broadway, ulicę o nieokreślonym charakterze, wytyczały rozmaitego rodzaju
przedsiębiorstwa handlowe stłoczone przypadkowo. Sklepy rzeźnickie i spożywcze
supermarkety przeplatały się z dużymi magazynami, w których sprzedawano odzież i
konfekcję damską, tanią biżuterię, artykuły sportowe. Jak zwykle Rudolf zatrzymał się
przed oknem wystawowym „Army and Navy Store”, aby popatrzeć na sprzęt wędkarski
rozłożony obok roboczego obuwia, koszulek i spodenek sportowych, latarek
elektrycznych i scyzoryków. Gapił się na eleganckie, wiotkie pręty wędek, opatrzone
kosztownymi kołowrotkami. Chętnie łowił ryby w Hudsonie i podczas sezonu w ogólnie
dostępnych strumieniach z pstrągami, ale posługiwał się prymitywnym sprzętem.
Skręcił w krótką, poprzeczną uliczkę, a następnie w lewo, na Vanderhoff Street,
przy której mieszkał. Była to ulica równoległa do Broadwayu i usiłowała z nią
współzawodniczyć, lecz robiła to źle, niby biedak w zmiętym garniturze i znoszonych
trzewikach, który próbuje udawać, że wysiadł z Cadillaca. Sklepy były tu małe, a towary
w witrynach zakurzone, jak gdyby kupcy zdawali sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie
warto się fatygować. Niektóre z nich - pozamykane w 1930 lub 1931 roku - dotychczas
miały okna i drzwi zabite deskami. Kiedy krótko przed wojną zakładano nowe rury
kanalizacyjne, przedsiębiorstwo prowadzące roboty wycięło drzewa, które ocieniały
chodniki, następnie zaś nikt nie zatroszczył się o posadzenie nowych. Była to ulica długa
i im bliżej domu Jordachów tym bardziej nędzna, jak gdyby posuwanie się w kierunku
południowym wiązało się w jakiś sposób z degrengoladą.
Matka Rudolfa była na posterunku - w sklepie-piekarni za ladą.
Stała tam w szalu zarzuconym na ramiona, ponieważ marzła zawsze.
Dom był narożny i miał dwa wielkie okna wystawowe, więc pani Jordach
utyskiwała stale, że przy takiej powierzchni szklanej nie sposób utrzymać ciepła w
sklepie. W tej chwili pakowała do papierowej torby dziesięć bułek dla jakiejś małej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin