Lisowska-Niepokólczycka_Anna_-_Jest_tu_chłopiec.doc

(1514 KB) Pobierz
Lisowska-Niepokólczycka Anna

Lisowska-Niepokólczycka Anna

Jest tu chłopiec Tom 1

 

Wędrując przez równinę Równina I wreszcie wszedł na równinę, i zatrzymał się urzeczony jej pięknością. Znał to miejsce od lat, znał je ze snów, lecz wtedy jawiło się ciemne i zamglone. A teraz oto odsłoniło się olśniewającą światłością i królewskim przepychem. Osiemnastu zatrzymało się za nim. Byli zaskoczeni nagłym znieruchomieniem biskupa, ale nie pytali o nic. Już przywykli do tego, że Bruno zachowuje się dziwnie. A on po prostu patrzył... Równina rozpościerała się przed nimi nieskalaną bielą i tylko powiewy wiattru podrywały zawirowania śnieżnych płatków, wciskając je pod mnisze kaptury. Gdzieś daleko obrzeżała równinę czarna linia lasu. Za tym lasem był cel ich wędrówki. Z nieba przejrzyście błękitnego przyglądało się pielgrzymom słońce. Więc takie jest miejsce, do którego dążył przez całe życie, wielokrotnie odpychany przez ludzi, przez okoliczności, wciąż kierowany w inne strony. Usłyszał cichy szept... To Wipert. Zimno mu... Biedak, jest najmniej z nich wszystkich wytrzymały na trudy. A przecież on, Bruno, musiał wybrać na swoją wyprawę tę właśnie mroźną porę. Drogę do Prusów przegradzają rozległe bagna, tylko teraz, po ostrej zimie, zamarznięte i bezpieczne dla podróżników. Powiało... Dobrze, że jest wiatr - Pomyślał Bruno i przed pierwszym krokiem na śnieżną równinę przeżegnał się. Nie oglądając się, wiedział, że idący za nim mnisi uczynili to samo. Brnęli powoli, jeden za drugim, zostawiając na śniegu głęboki ślad. Zgrabiałymi rękami przytrzymywali pod brodą kaptury, by osłonić się przed wiatrem. Tylko Bruno z przyjemnością wystawiał twarz na jego powiewy. Zawsze lubił wiatr. Wiatr Najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy, gdy wiatr szalał po świecie, gnąc drzewa, targając drzwiami, wyjąc w szparach, w kominie, przewiewając szaty aż do skóry. Tam w domu, w Kwerfurcie, kazał sobie wtedy siodłać konia i wyjeżdżał daleko od zabudowań grodu aż nad Salzę, gdzie wiatr na łąkach niczym nie zatrzymywany hulał swobodnie. Mały Bruno puszczał wtedy konia w galop, podnosił twarz, cieszył się widokiem pędzących chmur i wchłaniał to coś wspaniałego, czego nie widać, a co się tak cudownie czuje. Kiedyś wichura obudziła go w nocy. Dosiadł wierzchowca. Nad Salzą drzewa czubami zamiatały ziemię. Wiatr porywami gmatwał prąd rzeki, chodziły po niej ukośne bryzgi, odganiał właśnie za wzgórza resztki nocnych obłoków, odsłaniał niebo przezroczyście czyste, z gwiazdami, zda się, tuż nad samą głową. I mały Bruno zrozumiał, że lubi wiatr i dlaczego go lubi. Oto pachniał wolnością, sam był wolnością. Mógł latać wszędzie, nad chmurami, aż do tych gwiazd, aż do tronu Boga... Tam już przycicha, przypala, najdelikatniejszym z powiewów zdejmuje z ust Pańskich polecenie i niesie z powrotem na ziemię tym, którzy chcą słuchać. I wtedy, w tę wietrzną noc, biorąc na świadka lśnienie gwiazd, rzucił mały Bruno błaganie. Pod Boży tron je rzucił... - Pozwól, Panie, bym zawsze słyszał, co do mnie mówisz, bym zawsze umiał to pojąć. Błaganie dziecięco szczere, gorące, lecz może zbyt mało pokorne. Bo potem nie zawsze przecież pojmował polecenia Boga. Zadawał zbyt wiele pytań, zuchwałych pytań... Mnisi z mozołem przecinający równinę zatrzymali się. Najdostojniejszy biskup przystanął tak nagle... Pewnie jest zmęczony wyciąganiem nóg ze śniegu. Andrzej wyszedł z szeregu, parł do przodu przez białe zwały. Zrównał z biskupem. Ujrzał jego oczy szeroko rozwarte, wpatrzone w błękit z niemym pytaniem. Więc nie zmęczenie zatrzymało biskupa Brunona, tylko modlitwa. Nagła, strzelista potrzeba rozmowy z Bogiem. Andrzej wiedział, że trzeba tę chwilę przeczekać. A gdy uniesienie ustąpiło z twarzy Brunona, oznajmił: - Pójdę przodem, ojcze biskupie. Śnieg jest głęboki, kopny, udepczę wam drogę. Wiecie, mocny jestem. - Wiem, najmocniejszy z nas wszystkich. - Bruno uśmiechnął się, widząc jak Andrzej skinieniem przywołuje swego brata Słabosza, co to na imię zakonne wziął sobie Karol. Teraz Andrzej z Karolem szli przodem, udeptując ścieżkę pozostałym. Chyba dobrze uczyniłem, Panie - kontynuował Bruno w myśli rozmowę - dobrze zrobiłem, że wziąłem ze sobą tych dwóch olbrzymów. Tuni niechętnie pozbywał się ich z Międzyrzecza, ale przecie w końcu uprosiłem. Wyglądają jak dwa kamienne filary, na których można oprzeć każdy ciężar. Może na ich widok Prusowie ulękną się? Nie napadną tak zuchwale, jak napadli na Wojciecha? Pozwolą sobie powiedzieć, że nie przychodzimy w złych zamiarach. Posłuchają Twego słowa... - Tak, tak - mówił coraz szybciej, coraz gwałtowniej - wiem, że idę tu być może po to, by śmiercią męczeńską, tym chrztem krwi zmazać moje przewiny. Lecz przecie, nim zginę, niech Słowo Twoje padnie na tę ziemię, niech się zagnieździ w sercach tych ludzi choć trochę, choć trochę. Przecie mi na to pozwolisz... Przerwał, pochylił się wraz z myślami pokornie. Przebacz, Panie, znowu swarzę się z Tobą. Wkrótce może czeka mnie śmierć, a ja swarzę się z Tobą. Odpuść i bądź wola Twoja... Trzeba było zająć czymś myśli, więc Bruno wpatrzony w plecy tupiącego przed nim brata Karola zaczął wspominać dzieciństwo. Dzieciństwo Ojciec... Dzielny niemiecki rycerz, ozdoba Turyngii; graf na Kwerfurcie nad Salzą, także Brunon. Ta dzielność i prawość rycerska, iście z legendarnych czasów króla Artura, sprawiały, że ojca szanowano w całej Germanii. Nie miał graf Brunon zbyt wiele czasu na zajmowanie się synem. Prawda, sam wyuczył go jeździć konno, pokazał, jak należy obchodzić się z wierzchowcem, sam wprawiał rękę małego Bruna w używaniu broni wszelakiej, ale przecie nie poświęcał mu zbyt wiele czasu. Chłopiec widywał ojca najczęściej wyjeżdżającego na wyprawę lub z wyprawy wracającego, zazwyczaj w zbroi i na koniu. Był przecież graf von Kwerfurt rycerzem, jego zajęcie stanowiło wojowanie, a pod rządami Ottonów wojen nie brakowało. Graf zabiegał także o pomnożenie majętności, które kiedyś miał odziedziczyć on, Brunon młodszy, jedyny syn, nadzieja rodu. Biskup Bruno uśmiechnął się do swych myśli i ogarnęła go litość nad ojcem. Nic, nic z tego, czego chciał, o co całe życie wojował nie spełniło się. Nic. Ottonowie nie zostali na tronie Cesarstwa Rzymskiego, a wielce grafowi niemiły Henryk bawarski nosił koronę niemiecką. Umarła umiłowana małżonka rycerza, pani Ida, a umiłowany syn nie pojął żony, nie osiadł w rodowym zamku w Kwerfurcie, nie zatroszczył się o ciągłość rodu. Został księdzem, potem biskupem, ale nie osiągnął zaszczytów. Nic z tego, co ojciec dla niego wymarzył. Może Bóg zezwoli, że bliźniacy spełnią jego nadzieje. Biedny ojciec. Gdy się widzieli ostatni raz, cztery, nie, to już pięć lat temu, bo w roku pańskim tysiąc czwartym latem, w Kwerfurcie właśnie, ojciec był niemal starcem. Zwaliła się na niego choroba, a śmierć żony pogrążyła w rozpaczy tak bezbrzeżnej, że aż syn, uprawniony powagą namaszczania kapłańskiego, musiał go strofować, że nie jest dobrym chrześcijaninem, że przecież musi ufać... Kiedyś, po latach, gdy skończy tu życie, ujrzy ją znowu i tam, w krainie wiecznej szczęśliwości, połączą się na wieki. Ojciec słuchał, kiwał głową, ale nie odpowiadał. I nie chciał jechać z synem do Merseburga, aby patrzeć, jak arcybiskup magdeburski Taginon w obecności króla Niemiec, Henryka Drugiego, udziela młodemu Brunonowi sakry biskupiej. Graf wiedział, że będzie wielka uroczystość w katedrze, zjadą się liczni panowie z całej Saksonii, ale on tego oglądać nie chciał. Nie o takich zaszczytach marzył dla syna. A już nigdy nie przypuszczał, że dawcą zaszczytów będzie Henryk Drugi. Tak, stary graf na Kwerfurcie starał się być dobrym chrześcijaninem i dobrym Niemcem, ale mimo to, szczerze i gorąco, tak z całego serca, nienawidził i biskupa magdeburskiego Taginona, i króla Niemiec Henryka Drugiego. Dlatego nie chciał być przy synu w czasie uroczystości w Merseburgu. Ale potem, gdy Bruno wyjeżdżał w kolejną podróż, i tam, na dziedzińcu zamkowym w Kwerfurcie żegnał się z ojcem, graf powiedział: - Jestem prostym rycerzem i nie moja sprawa dawać nauki biskupom. Ale proszę cię o jedno, na pamięć matki proszę, nigdy nie oddawaj się nienawiści. Do nikogo. Prawda, nienawiść czasem przydaje wielkiej siły czynom ludzkim. Ale to siła diabelska. Nic tak nie wyniszcza człowieka jak nienawiść. Bruno pokornie ucałował dłoń ojcowską. - Dałeś mi wielką przestrogę i naukę. Nie lękaj się, nie zapomnę jej. Ale i ja chcę cię o coś poprosić. Bruno mówił to nie podnosząc oczu, nie patrzył na ojca, ale przecież wiedział, że graf zesztywniał w oczekiwaniu. - Matka nie żyje - szepnął Bruno - jeżeli dojdzie cię wieść także o mojej śmierci, wdziej suknię zakonną, wstąp do klasztoru. Niebieskie oczy grafa przygasłe teraz i jakby wyblakłe objęły syna uważnym spojrzeniem. Odpowiedział jednym tylko słowem: - Gut. Odwrócił się i powolnym krokiem szedł w głąb podwórca. Już z grzbietu konia Bruno widział, że ojciec kieruje się ku kaplicy zamkowej, gdzie była pochowana matka, pani Ida. Biskup Bruno podniósł głowę, a wiatr otarł mu twarz. Śnieżna równina skrzyła się pod słońcem. Ciekawe - pomyślał - kiedy ojciec będzie musiał wdziać suknię zakonną. Pochylił głowę i znów uciekł myślami w krainę dzieciństwa. Matka, pani Ida... To dzięki niej mówiono o nim "piękny Bruno". Od niej pierwszej usłyszał słowa Pan Bóg... Herr Gott. I że należy Go kochać i szukać bezustannie dróg do Niego, i jak to robić powiedziała, i jak kochać ludzi, mimo ich wad i że zawsze trzeba grzecznie, wyrozumiale jak ona. Tego już nie powiedziała, ale Bruno wiedział. Matka... Pani Ida... Nieśmiała i delikatna, niewiele mająca do powiedzenia, bo Kwerfurtem w latach Brunonowego dzieciństwa rządziła ciotka Emnilda, starsza siostra ojca. Mały Bruno bał się jej, lecz lubił prawdziwie. Była zawsze w ruchu, zawsze w działaniu. Jej ostry język nie szczędził nikogo, ale robiła to dowcipnie i sprawiedliwie. Gdy była małą dziewczynką, jej starsza siostra Matylda zachorowała tak ciężko, że nie pomagały ni zioła, ni zamawiania. Zrozpaczeni rodzice złożyli ślub Panu Bogu, że jeżeli Matylda ozdrowieje, średnią córkę, Emnildę, poświęcą Bożej służbie. Matylda ozdrowiała, a Emnildę zaczęto uczyć czytania i pisania w świętej mowie łacińskiej. Rodzice pragnęli, by gdy zostanie już mniszką, doszła do wysokich godności w zakonie. Ona jednak nie czuła się powołana do takiej właśnie służby Bożej. Tam, w Kwerfurcie, Emnilda zdecydowała, że sześcioletniego Brunona także należy uczyć łaciny. Matka, pani Ida, lękała się, że może to zbyt wcześnie, ale oczywiście nie ośmieliła się powiedzieć ni słowa. Kiedy jednak nauka poszła gładko i chłopiec jął sprawnie składać z liter łacińskie wyrazy, matka była dumna i szczęśliwa. Ciotka Emnilda nie została przełożoną w żadnym klasztorze. Gdy Bruno miał siedem lat, wyszła za mąż za Roberta. Rodzina była niechętna temu małżeństwu. Liczni krewni przewinęli się wtedy przez Kwerfurt. Ostro i surowo przekonywano Emnildę o niestosowności związku. Zjechała też ciotka Matylda. Była żoną Lotara Drugiego, grafa von Walbeck, i uważała, że jako najstarsza z rodzeństwa może wszystkich traktować z góry. Swego brata, grafa Brunona, nieco oszczędzała, ale do Emnildy występowała srogo, a już bez miłosierdzia krytykowała panią Idę i małego Brunona. Sama wiedziała doskonale, jak należy wychowywać dzieci. Miała w Walbeck pięciu wnuków znakomicie wychowanych, tylko jeden był dość niesforny. Spadł z konia i złamał sobie nos. Tak, nos właśnie. Pewnie do końca życia pozostanie mu zniekształcenie. Ale wracając do Emnildy. Stanowczo nie powinna wychodzić za tego Roberta. Emnilda jak zawsze postawiła na swoim. I wyszła za Roberta. I przeniosła się z małżonkiem do Kwedlinburga. Kiedy później tknął ją paraliż, w rodzinie głośno mówiono, że to kara boska za niedotrzymanie ślubu rodzicielskiego. Wtedy matka, pani Ida, wytłumaczyła Brunonowi, że tylko ludzie tak załatwiają swoje porachunki: oko za oko i ząb za ząb. Pan Bóg ma zupełnie inne wyliczenia. Przystanął. Idący za nim mnisi zatrzymali się również. Karol z Andrzejem pracowicie wybijali przed nim ścieżkę. Bruno obejrzał się. Jakże niewielką drogę przebyli. Nie dziwota, trudna ta droga. Nie wiadomo, czy dojdą przed wieczorem do czarnego lasu na horyzoncie. Zaraz za lasem jest ponoć jezioro, a nad nim pierwsza osada Prusów. Cel. Ale droga do niego jeszcze daleka. Ledwie zaczęli przemierzać śnieżną równinę. Ruszył naprzód. Kapłani za nim. Odsunął kaptur, wystawił twarz na wiatr, na słońce i zaczął myśleć, jak wtedy, w dzieciństwie, szukał swojego miejsca w Ewangelii. Miejsce w Ewangelii Księga była duża, gruba, oprawę miała skórzaną, zapinała się na srebrną klamrę. Zawierała wszystkie cztery Ewangelie. Bruno dostał tę księgę od matki na Boże Narodzenie. Otworzył. Żółtawe karty pergaminu były zasnute równymi, czarnymi rządkami łacińskich liter i ozdobione pięknymi scenami z życia Jezusa Chrystusa. Każdy rozdział zaczynał barwny, często nawet złocony inicjał. Ciotka Emnilda zabrała księgę Brunonowi. Oglądała ją ze znawstwem i nie przestawała mówić: - Zaiste piękny to egzemplarz. Został pewnie napisany w Leodium albo w klasztorze Monte Cassino. Ido, taka księga to skarb. Nie wiem, doprawdy, czy dobrze uczyniłaś, dając ją dziecku. Pani Ido nieznacznie wzruszyła ramionami. - Nie chciałam, żebyś go uczyła - powiedziała cicho - skoro jednak nauczył się czytać, trzeba, aby pierwszą książką, którą weźmie do ręki, była właśnie ta. Czytał tedy zachłannie tę najprostszą i najtrudniejszą księgę świata i szukał w niej miejsca dla siebie. Szukał tam osoby, którą chciałby być. Kogoś bardzo skromnego, niepozornego, ale koniecznie takiego, na kogo Pan Jezus patrzył choćby przez chwilę. Tak osobno. Najpierw widział się pastuszkiem, który na wezwanie Anioła śpieszy do stajenki. Wziąłby ser, białą bułkę, może jeszcze trochę miodu i zaniósłby Dzieciątku. A nuż wyciągnie rączkę? Dotknie białej bułki? Ale jest jeszcze takie maleńkie... Jak synek kuzynki Imirgardy. Niby patrzy, a nie widzi. Niemowlątko przecie. Mały Bruno z żalem, ale rozstał się z wizją siebie jako pastuszka śpieszącego z darami do stajenki. Po długim rozmyślaniu zdawało mu się, że znowu znalazł. Było to wkrótce po zaślubinach ciotki Emnildy z Robertem. Rodzice zezwolili małemu Brunonowi na udział w uczcie weselnej i na przyglądanie się tańcom. Bardzo mu się wszystko podobało. Wprawdzie zasnął na ławie jeszcze przed północą i ojciec zaniósł go do sypialnych komnat, ale wspomnienie pozostało miłe i radosne. Może dlatego tak przypadła mu do serca opowieść o godach w Kanie Galilejskiej opisana przez świętego Jana Ewangelistę. Później, przez wiele miesięcy z prawdziwą lubością wchodził w ten obraz. Mija sześć wysokich kamiennych stągwi i oto stoi pośrodku domu Izraelity, który swemu synowi wyprawia gody weselne. Bruno jest tutaj małym synem starosty weselnego. Przygląda się wszystkiemu bacznie. Widzi wystrojonych gości, bardzo podobnych do weselników ciotki Emnildy. Tylko Pan Jezus, Jego Matka i Apostołowie są ubrani jak na obrazach. Mały synek starosty weselnego wie, że gości przybyło więcej niż przewidywano. Niektórzy wstali właśnie od stołów, przechadzają się; rozmawiają. Starosta weselny chwyta się za głowę. Szepcze z przerażeniem: - Wina zabrakło! Chłopiec wyraźnie słyszy ten szept. Słyszy go również Ona... Niewysoka, smukła, o twarzy nie tkniętej przeżytymi latami. Jej Syn stoi właśnie wśród Apostołów. Jest bardzo zajęty rozmową. Ona tę rozmowę przerywa. Podchodzi i mówi półgłosem: - Wina nie mają... W jego ogromnych oczach jest jakby cień rozdrażnienia, czy może rozbawienia tym Jej zatroskaniem. Odpowiada niby szorstko, coś, że to nie Jego sprawa brak wina na weselu, ani też nie Jej sprawa. Kończy tę wypowiedź głośniejszym słowem: Niewiasto... Ona już nic nie mówi, tylko uważnie, spokojnie patrzy Mu w oczy. Więc On wyjaśnia. Może ciągle lekko rozdrażniony? Może w tonie prośby? Perswazji? Może ściszonym głosem? Mówi: - Jeszcze nie nadeszła moja godzina. Ona milczy. Patrzy. Potem uśmiecha się lekko, leciuteńko i czyni ruch głową, jakby potakujący. Co ujrzała w tych przepięknych szeroko teraz rozwartych oczach? Może ów błysk pobłażania? Może rozbawienie? Światło, którego nie zanotował święty Jan Ewangelista? Musiała ujrzeć przyzwolenie, skoro zaraz, odchodząc od Syna, mówi sługom jak zwykle cicho, spokojnie. Mówi: - Cokolwiek wam rzecze, czyńcie... A On każe napełnić stągwie wodą. Czynią to prędko. Noszą wiadrami. Do każdej stągwi po trzy wiadra. Rozpryskują wodę po posadzce. A gdy stągwie są już napełnione aż do wierzchu, mówią Mu, że napełnili. On właśnie znowu rozmawia. Słudzy mu przeszkadzają. Oczy ma takie jak po przebudzeniu. Mówi jednak spokojnie: - Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu. I niosą. I woda, która stała się winem, jest lepsza niż wszystkie wina przygotowane na wesele. Chłopiec dokładnie słyszy rozmowę starosty z panem młodym, ową naganę i zdziwienie, że wbrew przyjętym obyczajom, podano gościom najpierw pośledniejsze wino, a teraz, gdy są już podpici, daje im się takie znakomite. Bruno ciągle od nowa wchodził w ten obraz. Mijał sześć kamiennych stągwi służących Żydom do obmywań, i już stawał pośrodku wesela. Widział tamte twarze, lśnienie oczu, drżenie powiek, ruchy rąk. Czuł zapach wina, słyszał rozmowy gości weselnych. Ciągle od nowa przysłuchiwał się słowom, które wtedy, przed wiekami, wypowiedziano w Kanie Galilejskiej. Aliści któregoś deszczowego dnia napadły go wątpliwości. Przecież święty Jan ani słowa nie napisał o małym synu starosty weselnego. A już zupełnie nie wiadomo, czy Pan Jezus spojrzał na tego chłopca... Chyba że to on właśnie powiadomił Najdostojniejszego z gości, że stągwie są pełne. Ale przecież nic nie wiadomo. Mógł wcale nie spojrzeć. Prawdopodobnie wcale nie było małego syna starosty weselnego. Z wielkim żalem opuszczał Bruno dom Izraelity w Kanie Galilejskiej. Z przykrością mijał po raz ostatni sześć kamiennych stągwi, ale przecież wyszedł. Szukał dalej. Był wczesny ranek, słońce właśnie wzeszło, a on nareszcie znalazł, co chciał znaleźć. Cud rozmnożenia chleba opisują wszystkie Ewangelie, ale dopiero ta, świętego Jana, pozwoliła małemu Brunonowi zobaczyć miejsce dla siebie. Bo tylko święty Jan wymienia chłopca. Jest tak... Dzień nad morzem Galilejskim, nazwanym później Tyberiadzkim, ma się ku końcowi. Idzie Pan Jezus, a za nim tłumnie ciągną ludzie. Ciasno, bo są niezmiernie ciekawi. Idzie także chłopiec. Niesie niewielki koszyk, w którym leży pięć ięczmiennych chlebków i dwie wędzone rybki. Chłopiec słucha podnieconych rozmów. Ludzie opowiadają o niezwykłościach, jakie czyni idący przed nimi Człowiek. Cudowne uzdrowienia, przemienienia, rzeczy rozum ludzki przerastające. Inni znów mówią o niezwykłej mądrości słów tego Syna cieśli z Nazaretu. Mówią o nauce zupełnie odmiennej od wszystkiego, co słyszeli dotychczas, a przecież tak bardzo do serca przypadającej. Ludzie idą za Jezusem, dzień tymczasem ma się ku końcowi. I zbliża się żydowskie święto Paschy, największe doroczne święto obchodzone przez Izraelitów na pamiątkę wyjścia z Egiptu. Jezus wchodzi na porośnięte trawą wzgórze. Otaczają go uczniowie. Tłumy zbliżają się, jest coraz ciaśniej. Jezus zamyślonymi oczyma spogląda na ten tłum ludzki, coraz gęstniejący, i zwraca się do Filipa z pytaniem: - Skąd, Filipie, kupimy chleba, aby ci się posilili? Filip jest zmęczony długą wędrówką w upale, może trochę zły, że tylu ludzi za nimi ciągnie? I że nie wiadomo, gdzie spędzą święto? Odpowiada więc z lekkim zniecierpliwieniem: - Za dwieście denarów nie wystarczy chleba, aby każdy z nich mógł otrzymać po kawałku. Zbliża się inny z Jego uczniów. To Andrzej, brat Szymona Piotra, mówi: - Jest tu chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby, lecz cóż to jest dla tak wielu? - Każcie ludziom usiąść - rzecze Jezus. Chłopiec słyszy to i widzi każdy ruch. Siadają. Trawa rośnie tu bujnie. Siadają tedy na trawie wszyscy, około pięciu tysięcy mężczyzn. Tylko oni dwaj stoją: Pan Jezus i chłopiec. Chłopiec wyciąga rękę, może nieco drżącą, podaje koszyk, w którym leży pięć jęczmiennych chlebków i te dwie małe rybki... Wszystko, co mu matka dała, gdy wybierał się w drogę za Nauczycielem. Więc teraz podaje. I to jest właśnie ten moment, kiedy Jezus spogląda na chłopca. Patrzy z nieodgadnionym rozjaśnieniem oczu, może nawet ruchem głowy dziękuje za dar, a potem chłopiec widzi, jak chleby w dłoniach Pańskich rozmnażają się, ciągle i ciągle jeden od drugiego się oddziela, ciągle jest ich więcej. Podobnie dzieje się z rybami. Zdumieni uczniowie roznoszą chleb i ryby wśród siedzących, także zdumionych tłumów. Zaraz wszyscy się nasycą i zaraz Jezus powie do uczniów: - Zbierzcie pozostałe ułomki, aby nic nie zginęło. I będą zbierać... skórki, niedojadki, aż zbiorą tych ułomków dwanaście koszy. Ludzie będą mówić, wychwalać Go za ten cud niezwykły, a chłopiec poczuje radość żadnej innej nierówną, że oto nad jego skromnymi chlebkami Jezus cud uczynił. Odtąd opis cudownego rozmnożenia chleba był ulubionym przez Brunona fragmentem Ewangelii. Ilekroć groziło mu niebezpieczeństwo, ile razy spotkała go przykrość, chronił się myślami na to wzgórze nad morzem Galilejskim, wzgórze porośnięte bujną trawą, stawał wśród tłumu i oczekiwał spojrzenia... Rozmiłowanymi oczami wyobraźni wygładził każdy grzbiet, każdy stok okolicznych wzgórz. Widział słońce odbijające się w wodzie, potem w nią zapadające i czekał tej błogosławionej chwili, gdy padnie na niego Spojrzenie... Tamta kraina stała mu się schronieniem, miejscem ucieczki przed strachem i złem. Czyżby teraz bał się? Czy dlatego ucieka stąd myślą? Obejrzał się za siebie. Zaiste wciąż niedaleko odeszli od tego lasu, który opuścili zaraz po rannej modlitwie i obfitym posiłku. Las, do którego dążyli, był jeszcze ciągle czarną linią gdzieś w miejscu, gdzie śnieżna równina stykała się z niebem. Nawet pojedynczych drzew nie można było jeszcze odróżnić. Jakżeż się głęboko zamyślił, skoro nawet nie zauważył, że oto Wipert wysforował się naprzód i teraz z braćmi Karolem i Andrzejem ubija śnieg przed idącymi, raźnie przytupując. Pewnie mu cieplej, biedakowi, przez to tupanie. Z końca szeregu podniósł się głos ojca Rudolfa, najstarszego z misjonarzy. Pozostali podjęli słowa modlitwy. Odmawiali Ave Maria tak wolno i tak rytmicznie, jak kiedyś jego samego uczono mówić "Pozdrowienie anielskie". Dołączył swój głos do modlitwy słowami Dominus tecum i wtedy przypomniał mu się jego czas postanowienia. Czas postanowienia Jego, Brunona, najbliższa rodzina tym się wśród innych wyróżniała, że się wzajemnie miłowali. Ileż to dogadywań nasłuchał się graf Brunon, że małżonkę swoją nad obyczaj kocha. A znów ona świata nie widzi poza mężem i synem. I dziwiono się niezmiernie, że graf i grafini na Kwerfurcie mówią z małym Brunonem jak z dorosłym. Prawda, chłopiec był bystry, ale żeby aż tak nieukrywanie go miłować? Mały Bruno doskonale wiedział, że wszystko zależy od niego. Wystarczyło powiedzieć i zostałby w Kwerfurcie, panicz zamku, w przyszłości jego dziedzic, piękny Bruno. Życie słało się przed nim jedwabistą wstęgą, gładko i bogato. I wcale nie pamiętał chwili, kiedy dokonał innego wyboru. Nie pamiętał dnia, w którym zrozumiał, że nie chce tego rodowego zamczyska nad Salzą, nie chce zbroi ani konia okutego blachami, obce mu jest pragnienie zaciskania dłoni na mieczu. Nie chce też za żonę tej małej śmiesznej Kunegundy, młodszej siostry Roberta, którą poznał na weselu ciotki Emnildy, a którą ciotka potem przywoziła, ilekroć przybywała do Kwerfurtu. I kazała Brunonowi grzecznie bawić się z Kunegundą, i wyliczała dobra, które dziewczynka otrzyma w posagu. Po którejś kolejnej wizycie ciotki Emnildy z małą, piegowatą Kunegundą zrozumiał, jak bardzo tego wszystkiego nie chce. Jedno wiedział na pewno... to nie matka wybrała dla niego drogę kapłaństwa. Chyba tego nie pragnęła, a w każdym razie nie spodziewała się. Bo pierwszy raz w życiu widział ją zmieszaną i niepewną, gdy z powagą ponad wiek oznajmił, że chciałby iść do szkoły. Chciałby się dobrze, czego należy, wyuczyć, bo kiedy dorośnie, będzie księdzem. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała, że wszystko postanowią, gdy ojciec wróci z wyprawy. I że teraz czasy są zbyt niespokojne, by mały chłopiec mógł wyjeżdżać z domu. Czasy istotnie były niespokojne. Rok pański dziewięćset osiemdziesiąty i trzeci miał się ku końcowi. Wieści, które różni ludzie przynosili do Kwerfurtu sprawiały, że pani Ido całe noce klęczała i z płaczem błagała Boga, by graf Brunon wrócił jak najprędzej. Oto ogromne, nieprzeliczone chmary Słowian napadły Saksonię. Wycięli załogę niemiecką w Hobolinie, obrabowali i zbezcześcili katedrę w Brennie, a Mściwój, książę Obodrzyców spalił Hamburg. Zniszczyli klasztor świętego Wawrzyńca w Kolbe. Wojna przenosiła się na lewy, zachodni brzeg Łaby. Ktoś powiedział, że już z Magdeburga widać łuny pożarów. A graf von Kwerfurt przy boku cesarza Ottona Drugiego wojował właśnie z Saracenami bardzo daleko, aż w Kalabrii. Czy dojdzie do niego wieść o rozprzestrzeniającej się wojnie? Czy zdąży wrócić i obronić rodzinny gród przed słowiańską nawałą? Pani Ida kazała podnosić most zwodzony zaraz o pierwszym zmierzchu. W dzień po święcie Omnium sanctorum* (* Wszystkich Świętych [łac.] - dzień 1 listopada.) Bruno stał na murach. Patrzył, jak most powoli się podnosi, gdy na tonącym w mrokach trakcie rozległ się tętent konia, potem odgłos rogu. Jakiś rycerz oznajmiał swoje przybycie i prosił o wpuszczenie w obręb murów. Straż zakrzyknęła, by powiedział swoje imię. - Robert - dobiegło niewyraźnie z dołu. - Wuj Robert! - zakrzyknął Bruno. - Spuszczajcie most! Wjechał w towarzystwie trzech pachołków, spostrzegł Brunona i nadbiegającą panią Idę. Powiedział: - Nie podnoście mostu! Zaraz ruszamy dalej. Chciałbym coś zjeść i zmienić konie. Moi ludzie też niechaj się pożywią. Pani Ida drżącym głosem wydawała ciche polecenia służbie. Zanim podano do stołu, Robert wyjaśnił: - Jadę do cesarza, do Kalabrii. Wiem, że jest z nim twój małżonek, Ido. Co mam mu powiedzieć? - Żeby wracał... - szepnęła ze ściśniętym gardłem. - Wróci - uśmiechnął się gorzko Robert. - Wiozę wieści o klęskach tak straszliwych, że zaraz wszyscy wrócą. Bruno poczuł, że obejmujące go ramię matki drżało, gdy zapytała: - O klęskach? Robert przez chwilę patrzył na nią uważnie, ale nic nie powiedział. Zasiadł do zastawionego stołu. Jadł łapczywie i wydawało się Brunonowi, że nigdy nie skończy. Pani Ido kolejny już raz napełniała jego puchar piwem. Wreszcie Robert rzucił ogryzioną kość na misę, otarł dłonie ręcznikiem. Podniósł oczy na panią Idę. Powiedział sucho: - No dobrze, przecież i tak się dowiesz. Wszędzie klęska, Ido. Straszliwą siłą uderzyli na nas Słowianie. Nie masz już Niemców na ziemiach obodrzyckich, wieleckich. Zniesione arcybiskupstwa hamburskie i magdeburskie, a także biskupstwa starogardzkie, hawelberskie, brandenburskie... Który z biskupów nie zdążył uciec, nagłą śmiercią ginął. Nigdy nie myślałem, że tyle krwi ludzkiej może stać na ziemi. Tak zwyczajnie, w kałużach... Nawet z trumien wyrzucali barbarzyńcy zwłoki nieżyjących biskupów. - O Boże! - krzyknęła pani Ido i zakryła usta dłonią. Robert opuścił głowę. - Spalone kościoły - mówił dalej - rozbite grody i trupy, wszędzie trupy. Dzielni rycerze niemieccy uciekają przed Słowianami jak pierzchliwe jelenie. Klęska, Ido, klęska. Strach pomyśleć, ile oni ludu skrzyknęli, ci Słowianie. Mrowie. Żegnając się Robert przyjaznym ruchem położył rękę na ramieniu Brunona. - Opiekuj się matką, chłopcze. Nie wiem, czy zdoła zasnąć tej nocy po wieściach, jakie przywiozłem. Zaraz też odjechali. Ucichł w oddali tętent końskich kopyt, ucichło skrzypienie kołowrotu, na który nawijano łańcuch podnoszonego znowu mostu. Przytuleni do siebie pani Ido i mały Bruno powoli wracali do domu. - Dziś będę spał w twoim łożu, matko - powiedział stanowczo chłopiec. - Dobrze. Gdy już leżeli, zapytał: - Dlaczego Słowianie napadli na nasze ziemie, mamo? Dlaczego zrobili te wszystkie okropne rzeczy? - Nie wiem - odparła. - Może lękaią się naszych rycerzy? Może mszczą się za jakieś krzywdy? Może lubią mordować ludzi i niszczyć wszystko, co napotkają? Oni, synku, są poganami. Nic nie wiedzą o Bogu. A nawet chyba nienawidzą Go. - Czy oni wszyscy pójdą do piekła? - Tego też nie wiem. Ale jedno wiem na pewno: teraz nigdzie cię nie puszczę. Przytuliła go do siebie mocno i po chwili zasnęła. Graf von Kwerfurt wrócił z wyprawy w samo Boże Narodzenie, przywożąc wieść żałobną. Oto cesarz Otto Drugi doznał krwawej porażki od Saracenów w Kalabrii. Rycerstwo niemieckie wytracone, a sam cesarz z małą garstką rycerzy uciekł z pola bitwy. Uratował się ucieczką płynąc wpław do łodzi greckiej, na której czekała go małżonka, piękna Teofano. Ona wkrótce wróciła do Niemiec, on udał się do Rzymu. Graf von Kwerfurt pojechał razem z cesarzem. I tam dopadła ich przyniesiona przez Roberta wieść o krwawym najeździe Słowian i o klęskach. Dla Ottona był to drugi cios. Zbyt mocny, by go przeżyć. Cesarz doznał wstrząsu. Umarł. Dwudziestodziewięcioletni mężczyzna: Umarł w połowie życia, w pełni niepowodzeń, a teraz spoczywa bez sławy, w Rzymie. Dopiero nazajutrz po powrocie męża pani Ido znalazła odpowiednią chwilę, by powiadomić grafa o postanowieniu syna. Nie odpowiedział od razu. Zamknął się w swej komnacie, przesiedział tam cały dzień. Bruno na czworakach podkradał się pod drzwi, przykładał do nich ucho. Raz zdawało mu się, że słyszy cichy szloch. Ale ojciec i szlochanie, to były rzeczy tak do siebie niepodobne, że uznał, iż musiał się przesłyszeć. Gdy graf wyszedł wieczorem z komnaty, oznajmił: - Czy będziesz księdzem, Brunonie, to jeszcze nie wiadomo. Ale trzeba, byś poznał życie, które chcesz prowadzić. A nauka ci nie zaszkodzi. Oddam cię do szkoły w Magdeburgu. Światli ludzie powiadają, że to najlepsza szkoła w tej stronie Niemiec. Jest teraz pewnie zrujnowana jak i całe miasto, ale mniemam, że się odbuduje. Słowianie ponoć wracają powoli do siebie. Oni potrafią tylko niszczyć, nie zdobywać. - Tedy zezwolisz mi iść do szkoły, ojcze? - szepnął Bruno. - Tak - odparł graf - jeżeli za rok od dnia dzisiejszego też będziesz chciał uczynić to samo, co teraz. I nie mówmy już o tym, synu. Mam ważniejsze sprawy... - Jakie sprawy? Znowu wyjedziesz? - zapytała z lękiem pani Ido. - Jeszcze nie wiem - odparł graf - ale skoro cesarz umarł, a malutki Otto skończył dopiero trzy lata, zacznie się walka o koronę. Henryk, książę bawarski, już zaczął spiskować. Nie darmo przecie przez tyle lat wadził się ze zmarłym cesarzem o koronę. Nie darmo też przezwano go Kłótnikiem. Pani Ido spuściła głowę i westchneła: - Wyjedziesz - szepnęła z żalem. Aż do wyjazdu ojca, niemal codziennie nadlatywały do Kwerfurtu wieści. Niedobre wieści. Prawda, Słowianie powoli cofali się do swoich siedzib, gdzieś na dalekiej puszczańskiej północy. Ale też nikt nie mógł mieć wątpliwości, że książe bawarski nazwany Kłótnikiem uczyni wszystko, by wreszcie zdobyć upragnioną koronę. Nie w smak mu było, że oto w Akwizgranie w dzień po Bożym Narodzeniu arcybiskup raweński Jan i arcybiskup moguncki Willigis w otoczeniu licznych książąt ukoronowali małego trzyletniego Ottona. Jeszcze nie wiedzieli o śmierci cesarza. Ale wkrótce po ceremonii przybył poseł z żałobną wieścią i zakłócił ich radość. Tylko Henryk, książę bawarski, triumfował. Wreszcie musiano uwolnić go z więzienia w Utrechcie. Był teraz panem sytuacji. Tę opowieść o zabraniu małego króla matce, świeżo owdowiałej cesarzowej Teofano, pani Ido oblała gorącymi łzami. Opowiadał graf Ekkehard przybyły z Miśni. Mowę miał zająkliwą, opowieść rwała się i traciła wątek, ale przecie wynikało z niej niezbicie, że na początku marca, tego dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku Henryk, książę bawarski, przybył do Kolonii w dostojnej asyście przyjaznych sobie biskupów, że powołał się na prawo, że wreszcie jako najbliższy męski krewny Ottona Trzeciego wziął pod opiekę małego kuzyna, swojego konkurenta do korony. Wprawdzie cesarz umierając powierzył synka opiece arcybiskupa Warinusa, ale z Warinusem Henryk dogadał się łatwo. Tam, w Kolonii, tylko Teofano próbowała oponować. Stała przed niższym od niej Henrykiem, wysoka, piękna z dumnie podniesioną głową, patrzyła z góry, nie prosiła. Mówiła. Sama chce mieć pieczę nad synem. Sama będzie dbała o wychowanie przyszłego cesarza rzymskiego. Ten spokój i ta wyniosłość rozwścieczyły Kłótnika. Jakże on krzyczał... Coś o greckich wymysłach i że pod jej, Teofano, ręką przyszły król niemiecki wyrośnie na delikatnego kurczaka, a nie na orła, jaki teraz potrzebny jest krajowi. Lepiej już będzie, jeśli on sam, Henryk, zajmie się kształceniem charakteru przyszłego króla. Prawo jest za nim i nie ustąpi. Teofano nie płakała. To Otto zaczął się wyrywać z rąk Warinusa i krzyczeć, że chce do matki. Henryk rozkazał, by wyniesiono go z sali. Teofano martwym wzrokiem patrzyła na krzyczącego synka. Gdy zniknął za drzwiami, powoli, z uniesioną głową wyszła do oczekującej ją świty. Zaraz też rozstawnymi końmi pognała do Pawii, gdzie oczekiwała ją świekra, cesarzowa Adelajda. Wszyscy tym wydarzeniom przytomni wiedzieli, że Teofano nie zamierza dać za wygraną. - No i nie daje - kończył graf Ekkehard - bo oto właśnie teraz, w trzecią niedzielę po Wielkanocy wszyscy książęta, grafowie i biskupi przeciwni knowaniom Kłótnika zjadą się w grodzie Asselburg, by zawiązać jawny spisek przeciw księciu bawarskiemu. Ja... tam zdążam. Pojedziesz ze mną, grafie Brunonie? Pani Ido płakała. Po wyjeździe ojca cisza zapanowała nad Kwerfurtem. Wieści przylatywały rzadkie. Pani Ido i Bruno już od dawna nie wiedzieli, którzy panowie niemieccy są za Kłótnikiem, a którzy przeciw niemu. Im obojgu było żal serdecznie cesarzowej Teofano i małego króla. Nabrali teraz zwyczaju wędrowania po okolicznych polach i łęgach, a nawet po lasach. Odchodzili tak daleko, dopóki była widoczna wieża kwerfurckiego zamku. Dziwnie szli... Bruno przodem, pani Ido zawsze pół kroku za nim, ciągle trzymając rękę na jego ramieniu. Jakby była niewidoma. - Biedne to dziecko - powiedziała tego słonecznego majowego popołudnia, gdy tak szli przez pole - biedne... Jak ono musi tam płakać, jak tęskni. I przecież w każdej chwili Kłótnik może go zabić. Dobrze, że nie jesteś królem, Brunonie. Ciągle bym drżała, że mi cię zabierze jakiś drapieżny krewniak. Przytulił policzek do jej dłoni na swoim ramieniu. - Mnie zabierze Ktoś inny, mamo, ale ty nie będziesz drżała. Wiem to... Ojciec wrócił z wyprawy w połowie lipca. Był szczęśliwy i rozradowany. Przerywając słowa wybuchami śmiechu opowiedział, że jednak nie namowami, ale siłą zbrojną zmuszono Kłótnika do zaniechania marzeń o koronie i do zwrócenia małego Ottona cesarzowej Teofano. To radosne zdarzenie miało miejsce dwudziestego dziewiątego dnia czerwca w mieście Rara, gdzie się wszyscy zjechali zgodnie z wcześniejszą umową. Radość zapanowała teraz w całym kraju, że lud rozdarty na dwa wrogie sobie obozy zjednoczył się nareszcie i ma jednego władcę, a właściwie władczynię: cesarzową Teofano. Piękną i mądrą Teofano. Bo wszystkim przecie było wiadomo, że to Greczynka będzie sprawować rządy w imieniu młodziutkiego króla. Od powrotu ojca życie w Kwerfurcie stało się znowu huczne i wesołe. Przez cały ten czas rodzice nie starali się odwodzić Brunona od powziętego zamiaru. Ale przecież wiedział. Każdego dnia od rana już wiedział, że jego postanowienie nie było miłe ich sercom. Ciągle nie dowierzali, oczekiwali czegoś, co wywoła w nim zmianę. Miał wtedy osiem lat, dziewiąty, a przecież widział ich zabiegi, dobrze rozumiał, co się kryło za zabawami i turniejami na zamku w Kwerfurcie, za gwarnym towarzystwem w dni zwykłe i świąteczne, za owymi łowami na grubego zwierza, na które zabrał go ojciec, mówiąc, że chce w ten sposób uczcić jego urodziny. Bruno brał udział w zabawach, ochoczo jeździł na łowy, z przyjemnością słuchał rżenia koni i własnego głośnego śmiechu powtarzanego przez echo. I czuł... przez cały czas czuł to oczekiwanie ojca i matki. Jakby mocą tajemnej umowy nie mówili o tym: chłopiec i jego rodzice. Tylko sąsiedzi lub krewni goszczący w Kwerfurcie sarkali na grafa Brunona i krytykowali panią Idę. Krytykowali ich w oczy i za oczy, nie pojmowali, jak można tak ulegać kaprysom dziecka. Czy to chłopiec może wiedzieć, co dla niego jest dobre? Rodzice wiedzą i oni powinni postanawiać. Rodzice milczeli. Zaś mały Bruno nasłuchawszy się takich rozmów wymykał się na wieżę i tam przytulony do ostrołukowego okna zatapiał wzrok w najdalej błękitniejącej dali, uciekał nad morze Tyberiadzkie i czekał aż padnie na niego Spojrzenie i mówił: - Jak im opowiedzieć, Boże, twoje wołanie? Jak ich pocieszyć, chociaż udają, że nie są smutni. Ciągle od nowa o to pytał, ale ciągle nie wiedział, czy otrzymał odpowiedź. Aż nastał rok pański dziewięćset osiemdziesiąty piąty i nieuchronnie zbliżał się dzień świętego Grzegorza, patrona chłopców rozpoczynających nauki szkolne. Kiedyś przed laty święty Grzegorz skupował dzieci przywożone na targ niewolników i oddawał je do szkoły. Na tę pamiątkę, w dzień świętemu przynależny, czyli w dwunasty dzień marca chłopcy zaczynali naukę w szkołach. Na kilka dni przed świętym Grzegorzem mały Bruno grał w swojej komnacie na rogu, który mu podarowała ciotka Emnilda. Na odgłos kroków przerwał granie. Wszedł ojciec. Matka zatrzymała się w progu. - Tedy cóż, Brunonie? - zagadnął graf. Chłopiec powoli wstawał z zydla, postąpił kilka kroków ku środkowi komnatki. Ukląkł. Wyciągnął do nich ręce błagalnym gestem, powiedział: - Zezwólcie. Odpowiedź padła dopiero po chwili. Mówił graf. - Dobrze, synu, każemy wszystko przygotować, byś zdążył tam zajechać przed dniem świętego Grzegorza. Przydamy ci też Hezycha. Jest nieco starszy od ciebie. Będzie ci usługiwał, a takoż uczył się z tobą. Lubisz Hezycha, prawda, Brunonie? Skinął potakująco głową. Naprawdę lubił Hezycha, o którym mówiono, że jest synem opata z pobliskiego Jüterboku. Na dworze w Kwerfurcie chłopiec ten cieszył się szczególnymi względami. Graf traktował go niemal jak krewnego. Wysyłał z poufnymi listami i pozwalał przebywać z synem. Teraz jako zaufany rodziców, o trzy lata starszy ni to sługa, ni opiekun, miał Hezych towarzyszyć małemu Brunonowi podczas pobytu w szkole. Odwozili go do Magdeburga oboje. Miasto położone na lewym brzegu Łaby, odbudowywane właśnie po niedawnych zniszczeniach; zdało się małemu Brunonowi zbyt wielkie. Podobnie jak wyniosła katedra świętego Maurycego i rynek, hojnie niegdyś wzniesione przez cesarza Ottona Pierwszego. Także ciemna brama, przez którą wchodzili w zabudowania katedralne, budziła w chłopcu strach. Ale nie przyznał się do tego. Po rozmowie z mistrzem Geddonem, kierownikiem szkoły, rodzice pożegnali Brunona. Ojciec spokojnie, po męsku, matka czule, ale bez łez. Rozpłakała się zapewne potem, bo Bruno patrząc za nimi przez okno, zobaczył jak ojciec obejmuje matkę miękko ramieniem, a ona chowa twarz na jego piersi. Co za szczęście - pomyślał mały syn - że tak bardzo się miłują. Będzie im lżej teraz, kiedy ja odszedłem. Potem obrzucił wzrokiem ponure wnętrze sali, jej wysokie sklepienia, oświetlone niepewnym światłem z wąskich okien. Pomyślał: tu nigdy nie usłyszę wiatru. To ciemne i niemiłe miejsce jest moją szkołą w Magdeburgu. Szkoła w Magdeburgu Nauka w szkole trwała dziewięć lat i przez te dziewięć lat Bruno z największą wdzięcznością wspominał ciotkę Emnildę. To dzięki niej był teraz mniej bity. Zaraz pierwszego dnia mistrz Geddon opowiedział nowo przybyłym uczniom pewne zdarzenie. Mówił głośno, dobitnie, a w momentach, które chciał szczególnie podkreślić, gwałtownie wyrzucał w górę zaciśniętą pięść. - Przed niewielu laty - mówił po niemiecku mistrz Gwidon - był w tej szkole pewien słowiański młodzieniec z książęcego rodu. Oddali go tu rodzice, aby w przyszłości mógł należycie służyć Kościołowi świętemu. Niesporo szła chłopcu nauka łaciny, albowiem niechętnie przykładał się do zadanych lekcji, niechętnie ćwiczył swój umysł w regułach łacińskich i w łacińskich strofach psałterza. Rozgniewał tym srodze nauczyciela, który chwycił rózgę i zaczął nią chłostać owego leniwego ucznia. Długo chłostał, aż nareszcie chłopiec w języku swoim słowiańskim, barbarzyńskim, czeskim, zakrzyknął: - Panie mój, puść mnie! Nauczyciel chłostał dalej, siłę razów tylko wzmacniając. Wtedy chłopiec zmożony bólem, po niemiecku zakrzyknął: - Panie mój, puść mnie! Nauczyciel nie przestawał chłostać. I dopiero po dłuższej chwili, przez łzy wyjęczał ten chłopiec. Po łacinie wyjęczał: - Panie mój, puść mnie! - Wtedy nauczyciel opuścił rózgę, przestał bić - kończył mistrz Geddon swoje przemówienie, a potem dodał: - Trzeba, byście wszyscy naukę w szkole zaczynający, tę opowieść moją prawdziwą i wielce budującą dobrze zapamiętali i przestrogę stosowną z niej wyciągnęli. Nim nadeszło lato owego jeszcze dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, mały Bruno wiele razy przemyśliwał nad tym, jak uciec do domu. Nie mógł przywyknąć, mimo że spostrzegł, jak specjalne okazują mu tu względy. Nauka w szkole magdeburskiej była bezpłatna. Należało tylko odpowiednimi darami zaskarbić sobie łaskę mistrza. Bruno nie wiedział, co rodzice dali za jego naukę Geddonowi, ale z łaskawych odezwań mistrza, z tego, że stawiał Brunona innym uczniom za przykład, chłopiec domyślił się, że dary grafa i grafini z Kwerfurtu musiały być bogate. W szkole magdeburskiej nie żałowano bicia. Tylko wyraźne okaleczenie ciała było niedopuszczalne. Ale każde przekroczenie karano chłostą. W czasie sierpniowych upałów bakałarz uczący najmłodszych łaciny stwierdził, że już dostatecznie długo objaśniał trudne reguły łacińskie po niemiecku i odtąd wykładał tylko po łacinie. Bruno tego dnia znowu serdecznie pomodlił się za zdrowie ciotki Emnildy. Rozumiał wszystko, co mówi bakałarz, i z rzadka się tylko zacinając czytał łacińskie wersety psałterza. Ale nie wszyscy chłopcy umieli. Długo w noc słychać było płacz chłostanych. A zaraz następnego dnia bakałarz zapowiedział, że nawet podczas rekreacji, nawet w sypialni, czy podczas posiłku nie wolno mówić po niemiecku. Wszystko językiem łacińskim. Starsi uczniowie szkoły mieli obowiązek pilnować tych młodszych i donosić bakałarzowi, jeśli który z małych złamał zakaz. A że za każde doniesienie starszy chłopak dostawał zezwolenie wyjścia ze szkoły do miasta, przeto donosów i kar nie brakowało. Bruno z Hezychen siedzieli w kącie sali. Bruno uczył przyjaciela reguł łacińskich. A czego tamten nie rozumiał, wyjaśniał cierpliwie po niemiecku: Nie zauważyli, że rudowłosy Redbald stoi za nimi i pilnie słucha. Następnego dnia Bruno po raz pierwszy został poddany karze chłosty. Nie krzyczał, gdy rózgi siekły jego obolałe ciało. Ale po chwili omdlał, nie tyle z bólu, co z jakiegoś niezmiernego upokorzenia. W domu nie bito go nigdy. Długo nie można było go ocucić. Mistrza Geddona pewnie przestraszyła kredowo biała twarz chłopca, bo nakazał bakałarzom, by ucznia z Kwerfurtu karano chłostą tylko za naprawdę poważne przewinienia. Kalefaktorom zaś zapowiedział, że tego chłopca mają bić lekko, a w ogóle to najlepiej, by chłostę odbierał jego chłopiec do posług, Hezych. Kiedy Bruno usłyszał tę decyzję, przepłakał całą noc, trząsł się z oburzenia. Postanowił, że zrobi wszystko, by nie zasłużyć na chłostę, którą miałby za niego odbierać Hezych. Jakoż dotrzymał postanowienia: podczas całego pobytu w szkole, bito Hezycha dwa razy z winy Brunona. Ale w tamten upalny ranek, gdy po przepłakanej nocy wstał do nowych, ciężkich zajęć nie okazał swych gwałtownych uczuć. I taka była pierwsza nauka wyniesiona ze srogiej magdeburskiej szkoły: nie pokazywać uczuć. W szkole zresztą nie zaprzątano sobie głowy tym, co czują uczniowie. Mieli się uczyć, a nie czuć. Mieli się tak starać, by potem, gdy jako duchowni obejjmą wysokie stanowiska, sprawowali je należycie. Wyuczano siedmiu sztuk wyzwolonych: artes liberales. Najpierw stopień niższy, trivium, a w nim kolejno: gramatyka, dialektyka, czyli nauka logicznego rozumowania, wreszcie retoryka ucząca układania tekstów i mów, a także wygłaszania tych ostatnich. W ciągu trzech lat nauki Bruno uczył się na pamięć psałterza, mszału, modlitw. Czytał Ewangelię, a także kazania Ojców Kościoła. Rozważania moralne nad Księgą Hioba wielkiego papieża Grzegorza Pierwszego stały się ulubioną lekturą chłopca. Czasem mistrz pozwalał im czytać dzieła klasyków rzymskich, takich jak Wergiliusz, Horacy czy Terencjusz, zalecając przy tym, by baczniejszą uwagę zwracali na piękno wiersza, niż na treść, która bywała czasem bezbożna i gorsząca. Kiedy Bruno prawie kończył trivium, omal nie przerwał nauk. Był o krok od tego, by rzucić szkołę w Magdeburgu. Na początku grudnia dostał list od ojca. Graf pisał, że wybiera się do Magdeburga, że poprosi mistrza Gwidona, by zezwolił Brunonowi i Hezychowi na spędzenie świąt Bożego Narodzenia w Kwerfurcie. Bruno dognał przyjaciela na korytarzu, oznajmił mu nowinę. Podniesionymi, radosnymi głosami planowali, co będą robić w Kwerfurcie. Dokąd pójdą, dokąd pojadą konno, kogo odwiedzą w sąsiedztwie. Niepostrzeżenie dla siebie samych przeszli na niemiecki. Uczona, podniosła łacina zupełnie nie pasowała do tego, co zamierzali wyczyniać w Kwerfurcie. Zbyt głośno jednak objawiali swoją radość... Mistrz Gedeon za karę kazał im wymierzyć po piętnaście rózeg. Wszystkie trzydzieści miał odebrać Hezych. Bruno klęknął przed mistrzem, błagał, by im darowano, albo by każdy z nich odebrał swoją część. Gwidon był nieustępliwy. I nie tylko kazał wychłostać Hezycha, ale jeszcze zapowiedział, że obaj chłopcy otrzymają dodatkową karę za zuchwałość. Bruno zamknął mocno oczy, zacisnął pięści aż zapotniały i liczył cicho uderzenia. Gdy rozległy się krzyki, skulił się, schował głowę w ramiona. Wtedy po raz pierwszy nie mógł uciec myślami na wzgórza nad morzem Galilejskim. Nawet tam dochodziły go jęki Hezycha. Dodatkową karą dla obu chłopców był nakaz wymycia podłogi w przedsionku katedry. Wiał zimny wiatr. Nosili wodę ze studni na rynku. Bruno starał się odrobić jak najwięcej pracy, by biedny, obolały Hezych mógł wykonywać możliwie najmniej ruchów. Nie mówili ani słowa. Bruno zwijał się, aż mu pot wystąpił na całe ciało. Ale nim zaczęło zmierzchać, podłoga w przedsionku katedry lśniła czystością. Zaraz potem były śpiewy na chórze. Uroczyste nabożeństwo ciągnęło się w nieskończoność, a ziąb panował tak okrutny, że Bruno niemal zamarzł. Już wieczorem zaczęły trząść go dreszcze. Przybyły następnego dnia graf z Kwerfurtu zastał syna nieprzytomnego. Był wściekły na Geddona za taką opiekę nad chłopcem. Nawet nie kazał rozładowywać wozu, na którym przywiózł dary dla mistrza. Zimnym głosem oświadczył, że zabiera Brunona i Hezycha do Kwerfurtu. Geddon wyraźnie nie chciał tracić takiego ucznia. Z przymilnym uśmiechem pytał, czy Bruno jeszcze wróci do szkoły. Jest przecież bardzo zdolny. Nauki chłonie bez większego trudu. Wtrącił, że teraz taka pora, kiedy wszyscy chłopcy chorują. Na koniec powiedział: - Twój syn, panie, może stać się ozdobą naszej szkoły. - Tedy nie bardzo dbacie o swoje ozdoby - warknął graf, układając Brunona na wymoszczonym wozie. - A czy wróci do twojej szkoły, mistrzu, jeszcze obaczymy. Prawdę powiedziawszy nie chciałbym, żeby wracał. Bruno zupełnie nie pamiętał tej drogi. Budził się kilka razy z głową na kolanach Hezycha. Hezych wysokim, rozdrażnionym głosem opowiadał coś ojcu. Bruno chwytał pojedyncze słowa, chciał dopowiedzieć, nie mógł... Kiedy oprzytomniał, leżał we własnym łożu w Kwerfurcie. Zobaczył oczy matki wpatrzone w niego czujnie, miłośnie. Uśmiechnął się. - To właśnie jest szczęście - pomyślał i zasnął. Do zdrowia wracał prędko, ale rodzice uparli się, by wydobrzał tu, w Kwerfurcie. Ojciec powiedział stanowczo: - Minie Wielkanoc i wtedy postanowimy, co czynić dalej. Podawane przez matkę zioła prędko wygnały z niego słabość i któregoś wiosennego dnia pojął, że tęskni za szkołą. Brakowało mu dysput z kolegami, czytań, wykładów mistrza Gwidona, a nawet śpiewów na zimnym chórze i wspólnej modlitwy. Ledwie minęła Wielkanoc, poprosił rodziców, aby pozwolili mu wrócić do szkoły w Magdeburgu, bo jednak tam jest jego miejsce. Zezwolili jakby już pogodzeni z nieoczekiwanym, niechcianym darem powołania, który otrzymał ich syn. Podczas ostatniej konnej przejażdżki nad zrzucającą lód Salzą, Hezych powiedział: - Nie chcę wracać z tobą do Magdeburga. - Dlaczego? - zdziwił się Bruno. - Nie lubię ani uczonych ksiąg, ani moczonych rózeg. Powiedz swoim rodzicom, że mnie tam nie chcesz i nie potrzebujesz. - I będzie to kłamstwo! Wiesz, Hezychu, że jestem bezradny jak nowo narodzone cielę, że bez twojej opieki nie będę jadł, a chłopcy w szkole będą mną pomiatać. Nie jestem przecież silny. - No i nie będzie komu brać za ciebie rózeg - mruknął Hezych. - Och, przyrzekam ci... - zakrzyknął Bruno i umilkł. Pojął nagle, że nie może nic przyrzekać. - Jestem wielkim egoistą, przebacz - szepnął po chwili. Ale pomyśl i o sobie, Hezychu. Jeżeli nie skończysz szkoły w Magdeburgu, czymże będziesz? Zawsze tylko służką na dworze mojego ojca? - Będę pierwszym rycerzem w twojej drużynie - zakrzyknął Hezych. Bruno milczał przez chwilę. - Ale ja nie będę rycerzem - powiedział wreszcie. - Nie chcę nim być. Będę sługą Bożym... Hezych dał ostrogę koniowi i skierował go ku domowi. Pędzili teraz obaj, błoto spod kopyt końskich rozpryskiwało się szeroko. Przed samą bramą zamku Hezych wstrzymał konia. Jechali już stępa, gdy powiedział: - A ja będę służką sługi Bożego. Pokornym służką. I dlatego jeszcze tym razem pojadę z tobą do Magdeburga, Brunonie. Na zwodzo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin