Feniks we krwi.rtf

(268 KB) Pobierz

JACK HIGGINS

 

 

 

Feniks we krwi

 


Dla DAVIDA BOLTA z podziękowaniem


Pod nimi rozciągało się wielkie miasto, z tysiącami światełek żarzących się w ciemności jak ogniki papierosów.

- Co za wspaniały widok - powiedział Jay.

- I wspaniałe zakończenie wieczoru.

- Czy bardzo ci się podobało?

- Czy mi się podobało? Gdybyś tylko wiedział...

W jej głosie dała się słyszeć nuta smutku; Jay starał się dostrzec wyraz twarzy Caroline w przyćmionym blasku padającym z tablicy rozdzielczej. Patrzyła na światła leżącego w dole miasta.

- Kiedy wyjdę za mąż, będę miała pięcioro dzieci - co najmniej pięcioro. I nie opuszczę ich ani na chwilę - nigdy.

Przez ułamek sekundy miał ochotę dotknąć ją w ciemności. Wyznać, że też jest samotny i wszystko rozumie. Ale powiedział tylko:

- Lepiej zawiozę cię już do domu.

Zapalił silnik i ruszył.


Rozdział pierwszy

Jay Williams wjechał land-roverem na parking koło muzeum, wyłączył silnik, wysiadł i założył szynel. Był wysokim mężczyzną o brązowej skórze, ubranym w brytyjski mundur polowy; mocna, kanciasta twarz i zaskakująco niebieskie oczy świadczyły o mieszance krwi, co było częste wśród Jamajczyków. Jedynie rozpłaszczony, przypominający szpachelkę nos i kręcone czarne włosy wskazywały na cechy negroidalne.

Ruszył ścieżką okrążającą budynek, dotarł do tarasu i stanął przy balustradzie z rękami głęboko wsuniętymi w kieszenie; jego postać kontrastowała z otoczeniem, jakby obraził się na życie i trzymał z dala od niego.

Ciągnący się poniżej teren lekko opadał; daleko, przez mgłę Jay widział zarys drzew i jeziora. Z wnętrza budynku dobiegały słabo słyszalne dźwięki pianina. Mężczyzna wszedł do imponującego holu w gregoriańskim stylu, którego ściany zdobiły lustra.

Oprawiony w ramki plakat zapraszał na popołudniowe koncerty w wykonaniu pianistki Sary Penfold. Wstęp wolny. Jay otworzył drzwi i po cichu wśliznął się do środka.

Znalazł się w sympatycznym, podłużnym salonie, którego jedną ścianę stanowiły francuskie okna. Zajął miejsce w ostatnim rzędzie i skupił się na grze panny Penfold.

Artystka interpretowała właśnie sonatę Schuberta. Unikała pomyłek i znakomicie wyczuwała tempo. Niestety, nie potrafiła jednak ożywić muzyki. Wyczuł to w ciągu kilku sekund i zaczął przyglądać się publiczności.

W sali było piętnaście do dwudziestu osób. Kilku brodaczy w sztruksowych marynarkach, pozujących na intelektualistów, zajęło miejsca w pierwszym rzędzie. Robili wrażenie zasłuchanych. Czwórka uczniów w pasiastych szalikach skupionych przy oknie prowadziła cichą rozmowę. Obecność pozostałych można było tłumaczyć schronieniem się przed padającym na zewnątrz deszczem.

Jay zapalił papierosa. Kątem oka zarejestrował obok jakieś poruszenie. Usłyszał cichutki szept:

- Tu się nie pali. Mogą pana wyprosić.

Szybko zgasił niedopałek, spojrzawszy w tamtym kierunku. Uwagę zwróciła mu siedząca o dwa krzesła dalej uczennica. Robiła wrażenie pochłoniętej muzyką.

- Bardzo dziękuję - odpowiedział również cicho. Spojrzała na niego, skinęła głową i ponownie ją odwróciła. Jay poczuł dziwne podniecenie. Dziewczyna miała najbardziej pociągającą twarz, jaką kiedykolwiek widział. Przypatrywał się jej ukradkiem. Miała na sobie typowy szkolny mundurek, pilśniowy kapelusz z szerokim rondem i wstążką w barwach szkoły, a na nogach znoszone brązowe buciki. Obok, na podłodze, leżała teczka. Sąsiadka najspokojniej w świecie jadła drugie śniadanie.

Panna Penfold zakończyła uduchowioną interpretację poloneza Chopina dramatycznym uniesieniem rąk. Kiedy zamilkły ostatnie akordy, z dalszego rzędu krzeseł dobiegło chrapanie. Jay odwrócił głowę i zobaczył uśpionego dżentelmena. Jego oczy napotkały wzrok dziewczyny. Pospiesznie popatrzyli w drugą stronę i zaczęli klaskać, ale w dużej sali brawa brzmiały anemicznie. Panna Penfold zeszła z estrady i nie pojawiła się więcej, mimo próśb o bis, zgłaszanych przez brodatych mężczyzn.

Słuchacze nie wykazywali ochoty do opuszczenia sali. Jay posiedział parę minut, po czym zdecydował się wyjść. Przeszedł na taras i zapalił zgaszonego wcześniej papierosa. Patrzył na drzewa i jezioro. Kierowany nagłym impulsem zszedł po schodach i ruszył ścieżką po zboczu w dół. Dotarł do kępy drzew i minął ją - stąd rozciągał się widok na taflę wody.

Silny wiatr buszował wśród drzew, które zdawały się przed nim kłaniać. Wszedł na drewniany pomost prowadzący-nad jezioro i oparł się o zamykającą go balustradę. Starał się przebić wzrokiem mglistą zasłonę deszczu, zasłaniającą drugi brzeg.

Przez gałęzie dostrzegł wieżę starego kościoła - jakby nie do końca uformowaną i nierealną. Otaczało go nostalgiczne piękno. Poczuł przypływ przyjemnego smutku.

Rozległo się stąpanie - ktoś wszedł na pomost. Kroki przybliżały się, ale Jay nie odwrócił głowy. Czyjś głos powiedział cześć; dziewczyna, która siedziała niedaleko niego podczas koncertu, oparła się o barierkę.

- Czy podobał ci się recital? - zapytał. Potrząsnęła przecząco głową.

- Moim zdaniem był okropny. Trzeba sobie zadać pytanie, do czego dążą dziś akademicy. A co pan sądzi?

Jay wzruszył ramionami.

- Nie możemy zbyt wiele wymagać. Jakby nie było, wstęp był wolny.

Odwróciła się w jego kierunku. Poczuł dziwne, kłopotliwe podekscytowanie na widok atrakcyjnej młodej buzi.

- To nie jest wystarczające wytłumaczenie - rzekła. - Jeśli ktoś decyduje się występować publicznie, powinien robić to jak należy. Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy.

- Pewnie masz rację, ale ja bym tego głośno nie mówił. Wiele samorodnych talentów poczułoby się niepewnie.

Roześmiała się.

- Ma pan rację. Ja zawsze muszę mieć swoje zdanie. Gdyby pan tylko wiedział, jak trudno mi się powstrzymać od mówienia prawdy.

- Lekcja pierwsza. Zawsze trzeba być ostrożnym, jeśli chodzi o prawdę. Zadziwiające, jak bardzo inni jej nie znoszą.

Uśmiechnęła się jeszcze raz:

- Wspaniale. Też tak sądzę, a pan jest pierwszym człowiekiem, który się ze mną zgadza.

- Czy często chodzisz na popołudniowe koncerty? Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Moja szkoła jest zbyt daleko. Zwykle nie mam czasu, ale dziś zwolniono nas wcześniej. W gruncie rzeczy nie przyjechałam na recital. Lubię ten park. Pięknie wygląda jesienią.

- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem - powiedział Jay. Nie oczekiwałem czegoś podobnego w ponurym, leżącym na północy mieście.

Dziewczyna spojrzała na niego.

- Nigdy jeszcze pan tu nie był? Tu jest cudownie. Korporacja kupiła ten park i zaadaptowała stary dom na muzeum. Tam właśnie odbył się recital.

- Dosyć dziwne miejsce, jak na muzeum - odparł. - To znaczy, położone na uboczu i odludne.

- Powinien pan zobaczyć je w lecie. Wtedy pełno tu przyjezdnych.

Rozległ się ostry krzyk mewy przelatującej tuż nad powierzchnią jeziora. Dziewczyna popatrzyła za nią i powiedziała:

- Chciałabym po śmierci być mewą fruwającą w deszczu nad powierzchnią wody.

Podniosła twarz ku niebu, wystawiając ją na deszcz.

- To właśnie lubię najbardziej. Ciszę. Samotność. I ten deszcz uwielbiam deszcz.

Zamknęła oczy i stała w ekstazie z podniesioną głową, a jej buzię pokrywały strużki wody. Miał wrażenie, że rozpaczliwie goni za życiem i wierzy, że znajdzie je w deszczu.

Sięgnął po chusteczkę i powiedział:

- Proszę, wytrzyj twarz. Za chwilę woda spłynie ci po plecach.

- Już spływa - odrzekła z taką miną, że ogarnęła go nieopanowana wesołość. - Chodźmy, poprowadzę pana dookoła jeziora. Na tamtym brzegu jest prześlicznie. Las dochodzi do samej wody, są też wysepki z łabędziami i dzikim ptactwem. .

Poszli szutrową ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu; wiejący od jeziora wiatr niósł wilgotną woń butwiejących liści.

- Czy ten zapach nie jest cudowny? - zapytała. - Czy w taki dzień jak dziś nie ma się uczucia, że warto żyć?

Nie odpowiedział - nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Miała rację. To był cudowny dzień. Chciało się żyć; ten zachwycający dzieciak musiał mu to uświadomić.

Zaintrygowała go przede wszystkim niewiarygodną znajomością życia. Poczuciem jedności z wiatrem i drzewami, niebem i deszczem.

Kiedy dotarli na drugi brzeg, deszcz zamienił się w ulewę.

- Szybciej, bo przemokniemy - powiedziała i zaczęła biec. Jay ruszył za nią, ale ciężki szynel krępował mu ruchy. Zdążyła się już ukryć pod wielkim bukiem, wyprzedzając go o kilkanaście metrów.

- Podobno mężczyźni to silniejsza płeć - powiedziała z triumfem. .

Zdjął płaszcz i otrząsnął zeń krople wody.

- Spróbuj biegać w wojskowych butach i szynelu. Zobaczysz, że to nie takie proste.

Spojrzała na jego naramienniki.

- Korpus Wywiadowczy? - Wyraźnie zrobiło to na niej wrażenie. - Co pan robi w Rainford?

- Odbywam służbę wojskową.

- Czy trochę nie za późno?

- Fakt, jestem staruszkiem. Mam dwadzieścia trzy lata. Kilka razy otrzymywałem odroczenie, by móc studiować na uniwersytecie. Nazywam się Jay Williams i poszukuję rosyjskich szpiegów.

Roześmiała się i odrzekła bezpretensjonalnie:

- Caroline Grey. Ale dwadzieścia trzy lata to nie jest starość, Mój dziadek zwracałby się do pana mój chłopcze. A w Rainford nie ma żadnych szpiegów. To miasto żyje z przemysłu tekstylnego, a tekstylia szpiegów nie interesują.

Zastrzeliła go. Przez moment nie był w stanie wymyślić odpowiedzi? Dostrzegł w jej oczach błysk rozbawienia; wybuchnęła śmiechem, którego dłużej nie mogła już powstrzymać.

- Czy ma pan dyplom? Potwierdził skinieniem głowy:

- Jestem doktorem filozofii.

- To wspaniale. Co pan studiował?

- Historię.

- Dlaczego? - zapytała, marszcząc czoło. Wzruszył ramionami.

- Większość sądzi, że to raczej bezużyteczne. Ja to lubię, i tyle.

- Wystarczająca motywacja, by się czymś zająć. - Rozpogodziła twarz.

Jay był zdziwiony - ta dziewczyna stanowiła zaskakującą mieszankę dojrzałości i niewinności, prostoty i mądrości. Odwróciła głowę, patrząc w kierunku wysepek.

- Co pan zamierza robić po wyjściu z wojska? Zapalił papierosa i odrzekł z namysłem:

- Właściwie nie wiem. Do tej pory koncentrowałem się na robieniu doktoratu, nie zastanawiając się, co będzie później.

- A powinien pan. Po to właśnie człowiek ma rozum. I pan go z pewnością ma. Trzeba wytyczyć sobie konkretny cel i pracować, by go osiągnąć.

Jay słuchał z rozbawieniem, ale zdawał sobie sprawę, że dziewczyna miała rację. Zamyślona wrzucała do wody patyczki. Zastanawiał się, w jaki sposób wyjaśnić komuś tak młodemu, że często życie nie jest takie, jakie być powinno, lecz jakie jest. Może to dziwnie brzmi, ale taka jest prawda. Kilka kaczek przemknęło po wodzie żałośnie kwacząc w nadziei, że ktoś je nakarmi. Dziewczyna przykucnęła. Poły jej płaszcza opadły na trawę. Zaczęła przywoływać ptaki.

- Szkoda, że zjadłam wszystkie kanapki. Te biedactwa są głodne.

- Ludzie karmią je bez przerwy. - Jay schylił się i pomógł jej wstać. - Zamoczysz płaszcz. Zapalenie płuc nie jest najprzyjemniejszym sposobem na opuszczenie tego świata - przynajmniej nie dla kogoś tak młodego jak ty.

Szczere, niebieskie oczy przyjrzały mu się badawczo. Zorientował się, że ciągle trzyma ją za rękę. Uśmiechnął się z zakłopotaniem i puścił dziewczynę.

- Nie jestem taka młoda. - Odwróciła twarz. - Mam piętnaście lat. Ściśle mówiąc, za pięć miesięcy skończę szesnaście.

Deszcz przeszedł w lekką mżawkę.

- Ruszmy się lepiej - powiedział Jay. - .Muszę wrócić do jednostki, bo wyślą patrole na poszukiwania.

W milczeniu poszli brzegiem jeziora i skręcili w kierunku muzeum. Jay poczuł zakłopotanie, ponieważ przez chwilę wyczuł jej kobiecość. Caroline nie była tego świadoma; kiedy ukradkiem spojrzał na nią, był pewny, że w jej oczach znowu czai się śmiech.

Po schodach dotarli na parking. Jay zatrzymał się przed swoim samochodem.

- Tu się musimy pożegnać.

- Land-rover, to wspaniałe! Zawsze czymś takim chciałam się przejechać! W którą stronę pan jedzie?

- Nie wybieram się do centrum. Jadę w kierunku Haxby.

- Ależ to cudownie. Mieszkam w Haxby. Nie będę tracić godziny na przystanku autobusowym.

Uznał, że to przeznaczenie. Otworzył drzwi i pomógł jej wsiąść. Po chwili z parkingu wydostali się na aleję wiodącą do głównej drogi.

- Założę się, że wiem, gdzie pan stacjonuje - powiedziała dziewczyna. - W Greystones. Ludzie z rady parafialnej byli przerażeni, kiedy dowiedzieli się, że armia kupuje ten teren. Myśleli, że cała miejscowość będzie czymś w rodzaju garnizonu, a w sobotnie wieczory koło baru Pod Wysokim Mężczyzną będą ciągle bójki. Muszę jednak przyznać, że zachowujecie się bardzo spokojnie. Od jak dawna pan tam jest?

- Jakieś dwa tygodnie, ale koszary istnieją od dwóch miesięcy.

- Czym się zajmujecie? A może to tajemnica?

- Nie. Można powiedzieć, że znowu chodzimy do szkoły.

- Jakie macie lekcje?

- Rosyjski. Brakuje ludzi znających ten język, więc wojsko próbuje to nadrobić.

Skrzywiła się.

- Mam dość kłopotu z francuskim i łaciną. Jak długo potrwa nauka?

- Nie wiem dokładnie. Co najmniej dziewięć miesięcy, może więcej.

- Dobrze. To znaczy, że zostanie pan tu na dłużej.

Nie znalazł właściwej odpowiedzi, więc przez resztę drogi koncentrował się najeździe. Przed samym Haxby dojechali do przyjemnie wyglądającego domu z szarego kamienia, stojącego z dala od drogi, w ogrodzie o powierzchni pół hektara. Dziewczyna dotknęła ramienia Jaya - zatrzymał się. Uśmiechnęła się szeroko:

- Strasznie miło było pana poznać.

Skinął głową. Nie powiedział ani słowa, czując się zakłopotany. Chciał odjechać stąd jak najszybciej.

Otworzyła drzwi, ale nagle przymknęła je z powrotem.

- W sobotę nie ma pan służby, prawda?

- Nie - odpowiedział automatycznie, bez zastanowienia.

- Wspaniale - odrzekła. - Możemy pojechać do ratusza w Rainford na koncert fortepianowy. Będzie Moura Lympany i orkiestra Halle'a. Znam kasjerkę, mogę załatwić dwa bilety.

Zaskoczyła go; poczuł się jak w pułapce. Miała w sobie coś takiego, czemu nie sposób było się oprzeć.

- No cóż, sądzę... - zaczął.

- To świetnie - przerwała. - Jesteśmy umówieni. W Rainford możemy wstąpić na herbatę.

Wskazała na przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy.

- Niech pan złapie w Haxby autobus o czwartej. Ja wsiądę tutaj. Jay miał wrażenie, że sprawa kompletnie wymyka mu się z rąk.

- Zgoda - odrzekł niechętnie. - Do zobaczenia w sobotę. Zdjął nogę z pedału sprzęgła i szybko odjechał.


Rozdział drugi

Ponad trzy kilometry od głównej drogi, z drugiej strony Haxby, Jay skręcił w bramę umieszczoną między dwoma masywnymi kamiennymi słupami i pojechał powoli wyszutrowaną przecinką wśród gęstego, sosnowego lasu. Skręcił ostro w lewo i wydostał się na otwartą przestrzeń; przed nim wyłonił się szary, stary dom, ukryty wśród potężnych buków.

Objechał budynek i zatrzymał samochód na podwórzu. Wyłączył silnik, zabrał niewielką paczkę z tylnego siedzenia i wszedł do środka przez kuchenne drzwi.

Dwaj kucharze, wyraźnie niezadowoleni, obierali nad zlewem ziemniaki. Jay kiwnął im głową i poszedł dalej.

Wszedł na piętro schodami dla służby, przedostał się do głównej klatki schodowej, i na kolejnej kondygnacji skręcił w wąski korytarz. Doszedł do końca i otworzył znajdujące się tam drzwi.

Znalazł się w małym pokoju z pionowym oknem umieszczonym w dachu. Na jednym z dwóch wojskowych łóżek leżał dwudziestoletni mężczyzna o jasnych, niemal białych włosach. Jego przystojną, dość naiwną twarz zdobił rozbrajający uśmiech, dzięki któremu traciła wyraz słabości.

Odłożył czasopismo.

- Gdzieżeś się, u diabła, podziewał, stary skunksie? - zapytał wesoło.

Jay rzucił mu na twarz paczuszkę, zdjął płaszcz i rozciągnął się na drugiej pryczy, zapalając papierosa.

Dick Kerr uśmiechnął się.

- Myśleliśmy, że zacząłeś pracować dla wroga, albo coś w tym stylu. Co się stało?

- Kiedy dostałem się do Catterick, zameldowałem się w M.T. Gdyby land-rover był gotów, wróciłbym wczoraj wieczorem. Ale nie był. Urzędnik z M.T. obiecał zatelefonować i wyjaśnić sprawę. Pewnie zapomniał.

- Wiele ważnych rzeczy wydarzyło się podczas twojej nieobecności.

- Daj spokój, Dick. Wyjechałem zaledwie wczoraj rano. Od tamtej pory nie mogło się stać nic nadzwyczajnego.

- Zależy jak się na to patrzy. W tej chwili zastanawiam się, jak długo jeszcze zdołam się przed nim ukrywać.

- Przed kim?

- Przed sierżantem Grantem - naszą nową pielęgniarką. Został tu odkomenderowany z pułku gwardii. Z moich krótkich obserwacji wynika, że mieli szczęście pozbywając się go.

- Kiedy przyjechał?

Dick wyjął papierosa z eleganckiej skórzanej papierośnicy.

- To faktycznie było cholernie zabawne. Wczoraj po południu mieliśmy czas na naukę własną, więc założyłem cywilne ciuchy i pojechałem jagiem[1] do Rainford. Zrobiłem zakupy, poszedłem do kina i koło piątej ruszyłem z powrotem. Kiedy mijałem dworzec w Haxby, zauważyłem stojącego na chodniku jakiegoś faceta w dziwnej, spiczastej czapce. Pilnował swoich bambetli i robił wrażenie zagubionego. Zatrzymałem samochód i dowiedziałem się, że chce jechać do Greystones. Zaproponowałem, że go podrzucę i przywiozłem aż tu. Cały czas mówił do mnie sir i przepraszał, mając nadzieję, że nie muszę nadkładać drogi. Szkoda, że nie widziałeś jego miny, kiedy dowiedział się, że jestem zwykłym szeregowcem, który przebywa tu na szkoleniu!

- Ty cholerny idioto - rzekł Jay. - Kiedy wreszcie zmądrzejesz? Upokorzyłeś go. Jeśli jest taki, jak można się spodziewać, twoje życie będzie koszmarem.

Dick odchrząknął.

- Moje życie? Dobre sobie. Nie masz pojęcia, co on już zdążył zrobić. Odtąd codziennie będziemy mieli musztrę, a przy głównej bramie ustawiono budkę strażniczą. A więc w najbliższej przyszłości postawią w niej wartownika. Nie będzie już wolnego czasu rano, przed zajęciami. Pobudka o szóstej i apel na dworze.

- Tylko nie to! - jęknął Jay. - Wygląda na to, że powtórzymy szkolenie rekrutów.

- Nie usłyszałeś najważniejszego. Ukochany sierżant był dawniej komandosem. Wczoraj mówił o tym przy każdej okazji. Zamierza zafundować nam wychowanie fizyczne i naukę walki wręcz. Mówi, że robimy się mięczakami, siedząc całe dnie na tyłkach.

- Ale po co, u diabła? - zapytał Jay. - Gdybyśmy byli szkoleni do obrony terytorialnej, albo czegoś w tym stylu, mógłbym to zrozumieć, ale tak nie jest. Zastanawiam się, kto to wymyślił?

- No kto, jak sądzisz? Nasz szanowny pułkownik Fitzgerald. W Ministerstwie Wojny muszą błogosławić dzień, w którym znaleźli kogoś na jego miejsce. Myślę, że był pierwszy na liśc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin