Barrett Gail - Należę do Ciebie.pdf

(500 KB) Pobierz
Gail Barrett
Gail Barrett
Należę do Ciebie
Rozdział 1
Wade Winslow pędził harleyem główną ulicą Millstown, marząc tylko o jednym -
żeby się stąd jak najprędzej wydostać.
Millstown... jego rodzinne miasto, gdzie mimo upływu lat wciąż uchodził za
pariasa. Gdzie zła opinia miała żywot dłuższy niż zabytkowe domy po obu stronach
wąskiej ulicy. Gdzie nawet wiekowe dęby spoglądały na niego z pogardą i zdawały
się go wytykać sękatymi konarami, wciągając w pułapkę przeszłości.
Po raz kolejny stłumił pokusę, by natychmiast zawrócić. Mocniej zacisnął dłonie
na kierownicy i dodał gazu. Musi zdążyć do Norma. Powtarzał tak od dwóch dni,
czyli od chwili, kiedy dowiedział się, że to rak z przerzutami, i że człowiek, który
wiele lat temu go przygarnął, umiera. Umiera! Niech to wszyscy diabli! Czy każdy,
kogo odważył się pokochać, musi umrzeć?
Ze ściśniętym gardłem zwolnił przy Stone Mill Cafe, przejechał obok
opuszczonego budynku, w którym niegdyś mieściło się kino, po czym skręcił w
wąską uliczkę, bo można nią było przeciąć miasto na skróty. Znów wcisnął gaz do
dechy i pomknął pod prąd jednokierunkową ulicą, a wzmagający się ryk silnika był
wiernym odbiciem jego narastającej frustracji.
Wtedy, przed laty, Norm mieszkał za miastem, na kilku skalistych akrach
wciśniętych w zbocze South Mountain, u podnóża Appalachów. Miejsce samo w
sobie może i kiepskie, za to wręcz idealne, by zbuntowany dzieciak dostał niezłą
szkołę życia. Po śmierci Rose i wyjeździe Wade’a Norm sprzedał farmę i przeniósł
się do miasta. A potem nikotynowy nałóg zrobił swoje...
Przy końcu ulicy Wade zdjął nogę z gazu i skręcił na podjazd przed bliźniakiem,
który Norm nazywał swoim domem. Postawił motocykl za rzędem zaparkowanych
samochodów, zdjął kask i rozprostował obolałe kości. A potem przeczesał włosy i
wsunął za pasek trykotową koszulkę, którą nosił pod skórzaną kurtką. Norm był
zawsze wyczulony na wszelkie oznaki nonszalancji, a przecież jego jedynego Wade
darzył głębokim szacunkiem. A teraz miał go utracić...
Pchnął drzwi. Czuł, że nerwy napinają mu się jak struny, i wkroczył do ciasnej,
pachnącej kawą kuchni, w której zgromadzili się sąsiedzi.
Rozpoznał wśród nich Jacka Fleagle'a, który prowadził miejscowy teatr, zanim go
zlikwidowano, panią Cline, emerytowaną pracownicę poczty, a także panią Bester,
antypatyczne babsko z tapirowanym kokiem.
Gdy zobaczyła Wade'a, jej jaskrawo uszminkowane usta wygięły się pogardliwie.
- No, no, kogo ja widzę? Trzeba przyznać, że masz czelność.
A niech ją wszyscy diabli! Minęło tyle lat, odkąd wyjechał, a ona nadal traktuje go
tak, jakby trafił do więzienia za zabójstwo, jak jego ojciec. Czy można się dziwić, że
znienawidził to miasto?
- Więc jednak zdążyłeś, Wade. - Max, młodszy brat Norma, wysunął się zza
pani Bester i wyciągnął rękę.
Wade dojrzał w jego oczach niepokój i serce zamarło mu w piersi.
Czy on już...
- Nie! - Max klepnął go w ramię. - Chodź! Wprawdzie teraz jest u niego
pielęgniarka, ale on ciągle pyta o ciebie.
Wade przepchnął się przez sąsiadów, wyszedł na korytarz i skierował do pokoju
Norma. W progu przystanął, zapukał, a potem uchylił drzwi.
- Norm?
Obca kobieta odwróciła głowę w jego stronę.
- Bardzo przepraszam, ale pan Decker musi...
- Wade - rozległ się słaby szept - przyjechałeś... Pielęgniarka odstąpiła od łóżka.
Wade spojrzał na chorego i zmartwiał. Dobry Boże! Czy to naprawdę Norm? Z
bezkrwistej twarzy spoglądały na niego szkliste oczy. Wychudłe ciało obciągnięte
było skórą tak pomarszczoną i suchą jak zwiędłe liście opadające z dębów za
oknami.
Co się stało? - zdjęła go trwoga. Przecież, kiedy ubiegłej wiosny wstąpił tu w
drodze do Montany, Norm wyglądał całkiem znośnie.
- Ale tylko minutkę - zapowiedziała pielęgniarka. - Właśnie dostał lekarstwo. W
razie potrzeby jestem w kuchni.
- No, co tam słychać nowego? - Wade przysunął sobie krzesło, usiadł przy łóżku i
zmusił się do uśmiechu. - Widzę, że zrobiłeś się elegancki, odkąd przeprowadziłeś
się do miasta. Gdybym wiedział, założyłbym garnitur...
- Usłyszałem motor. Wiedziałem, że przyjedziesz...
- Pewnie, że tak I to natychmiast. Tylko z przerwą na sen, po przekroczeniu
granicy stanu.
- Gdzie...?
- Na Florydzie. Znalazłem fajną plażę. Nie uwierzysz, jakie tam chodzą laski.
- Nie w... Kalifornii?
- Nie - rzucił Wade lekkim tonem, choć w głowie wciąż miał zamęt. - Kiedy
skończył się sezon pożarów, chciałem jechać do San Diego, ale za duży tam ruch.
Droga od Los Angeles do granicy to praktycznie jedna wielka autostrada. Wobec
tego, zdecydowałem się na Florydę. Ale może wyskoczę na Bahamy i posiedzę tam
chwilę.
Tak czy tak, musi wyleczyć chore kolano, jeśli nie chce stracić pracy w lotniczej
brygadzie przeciwpożarowej. Skrzywił się i wyciągnął przed siebie obolałą nogę.
- Miałeś wypadek?
Wade uśmiechnął się kwaśno i pomyślał, że choć rak zniszczył ciało Norma, nie
tknął jednak jego umysłu.
- Skręciłem kolano - wyjaśnił. - Przy ostatnim skoku z samolotu miałem twarde
lądowanie. A potem, po ugaszeniu pożaru, schodziliśmy z góry na piechotę, więc
trochę je sforsowałem. Ale to nic poważnego.
Norm zamknąć oczy.
- Millstown to dobre miejsce. Zostań... - Skrzywił się z bólu i cicho jęknął.
Wade zdrętwiał z przerażenia.
- Co się dzieje? Mam zawołać pielęgniarkę?
- Nie. - Norm otworzył oczy. - Ta cholerna morfina... Wade popatrzył na
przezroczysty woreczek z morfiną podczepiony do stojaka, na pojemnik z tlenem
przy łóżku, na wózek inwalidzki w kącie... Miały ułatwić przejście od życia do
śmierci.
Chrząknął i chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle.
Spieczone usta Norma poruszyły się. Wade przysunął się bliżej, żeby go lepiej
słyszeć.
Zostań...
Taki miałem plan.
- Przyrzeknij... musisz... - Norm nie prosił go oczywiście, żeby zamieszkał w
Millstown. Wiedział przecież, że Wade nie może tu zostać. Chciał tylko, żeby być
przy nim, kiedy będzie umierał. Umierał! O Boże!
Co muszę? Ugotować ci obiad na Święto Dziękczynienia? Niech cię, Norm. Za
chwilę będziesz chciał, żebym wypolerował ci sztućce.
Jak wtedy, kiedy żyła jeszcze Rose.
- Nie tu. Przyrzeknij mi, Wade...
Och, nie! Ogarnął go paniczny lęk. Nie! Boże! Jeszcze i Norm? - Wade...
Poczuł, że krople potu występują mu na czoło. Norm umiera?! To niemożliwe!
Tak samo jak to, by pozostał w Millstown. Nie może jednak wyjechać. Nie może
zawieść Norma.
- Zostanę tu. - Tak długo, jak długo będzie Normowi potrzebny.
- Nie tutaj - powtórzył Norm.
- Co nie tutaj?
- Wynajmij... pokój...
Ma sobie wynająć pokój? Wade zmarszczył brwi. Co on wygaduje?
- Nie zostawię cię, Norm. – Na myśl o czymś takim serce ścisnęło mu się w piersi.
– Będę spał na sofie, jak zwykle.
- Nie! - Głos Norma zabrzmiał ostro. - Tu jest pielęgniarka. I Max. Musisz
zatrzymać się w Mills Ferry…
W Mills Ferry? W tym sarna dono u przedmieściu? Po co? O co Normowi chodzi?
Chyba, że...
- Chodzi o moje towarzystwo? - żachnął się Wade. - Nie jestem tu mile widziany?
Kim właściwie jestem dla ciebie? Gościem? Znajomym?
- Nie, Wade. - Wychudła ręka wysunęła się spod prześcieradła i drżące palce
zacisnęły się wokół jego nadgarstka. - Synem... Zawsze synem... Potrzebuję pomocy.
Proszę...
- Ale... ale... - Wade zaczął się jąkać
- Obiecaj mi. Obiecaj... - Ręka Norma bezwładnie opadła na łóżko.
Pomyślał, że zrobi wszystko dla tego człowieka. Bez względu na to, jak dziwaczne
może się wydać jego życzenie.
- W porządku - powiedział. - Zostanę.
- To dobrze. - Norm zamknął oczy.
- Norm? Norm!
- Proszę pana - odezwała się z tyłu pielęgniarka. - Pan Decker musi teraz
odpocząć.
Wade nieśmiało odetchnął. Więc Norm nie umarł. Zasnął tylko, dzięki Bogu. Ale
jak długo jeszcze?
Stojąc u jego wezgłowia, przypomniał sobie, że Norm zawsze wydawał mu się nie
do zdarcia. Był przecież wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną o
muskularnych ramionach i stwardniałych od pracy dłoniach. Ten dobry człowiek
nauczył go tylu rzeczy: jak tropić zwierzynę i polować. Jak postawić przewróconą
przyczepę, gdy się za szybko wzięło zakręt. Co robić, kiedy na horyzoncie pojawią
się dziewczyny. .. Cierpliwy i wyrozumiały, raz tylko w ciągu tych wszystkich lat
wpadł w gniew - gdy Wade niegrzecznie odpowiedział Rose. I Wade już nigdy
więcej tego nie zrobił. A teraz ten silny mężczyzna umierał.
- Proszę pana!
Wade cofnął się od łóżka. Ze ściśniętym sercem patrzył, jak pielęgniarka nasuwa
maskę tlenową na twarz chorego i poprawia mu poduszki.
Nagle poczuł, że to ponad jego siły; że się dusi. Wybiegł z pokoju, przepchnął się
przez zatłoczoną kuchnię, jednym pchnięciem otworzył drzwi i wypadł na ulicę.
- Wade! Hej! Wade! - usłyszał za sobą głos Maxa.
Nawet go nie słuchał. Dopadł harleya, założył kask, a potem wsiadł na motor i
zaczął nakładać skórzane rękawice. Przeklęty rak! Jak to możliwe, że choroba
rozwinęła się w takim tempie? I dlaczego Max wcześniej nie zadzwonił?
- Wade, poczekaj! - Max wybiegł za nim na dwór.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że wykryto przerzuty? - zaatakował go z furią.
- Mam przecież pieniądze, na miłość boską! Można go było zabrać do jakiegoś
specjalisty w Baltimore, zamiast leczyć u miejscowego konowała.
- Leczył się u specjalisty od ponad roku - odparł Max. - W szpitalu Johna
Hoskinsa.
- Więc czemu mi nie powiedziałeś?
- Chciałem. Wszyscy chcieliśmy, ale Norm kazał nam czekać.
- Rozumiem.
I rzeczywiście dotarło to do niego jasno i wyraźnie: całe miasto wiedziało, że
Norm umiera, ale nikt nie raczył go o tym poinformować.
Pomyśleliśmy sobie, że... po tym wszystkim, co przeszedłeś... - Max rozłożył ręce.
- Nie chcieliśmy cię martwić.
Słusznie.
Wade nasunął okulary na oczy, włożył kluczyk do stacyjki i uruchomił silnik.
Nie chcieli go martwić! Akurat! Nie powiedzieli mu, bo nie należy do rodziny. Bo
jest obcy. Zawsze był i zawsze będzie.
Bo w Millstown nic się nie zmieniło. I nigdy nie zmieni.
Wściekły i zrozpaczony, wcisnął pedał gazu i odjechał.
Od Potomacu wiał lodowaty wiatr. Szarpał gałęziami drzew wokół Mills Ferry i
wciskał się do domu przez szczeliny okien. Erin McCuen oparła czoło o szybę i,
drżąc z zimna, pomyślała, że dłużej tak nie wytrzymają. Musi włączyć ogrzewanie,
zanim babcia się przeziębi i rozchoruje.
Znów ogarnęła ją rozpacz, ale nie zamierzała się poddawać. Po co myśleć o
długach? Kiedyś z pewnością je spłaci.
- Byłaś w banku? - usłyszała cichy głos babci.
- Tak, babciu - odparła z westchnieniem. - Wszystko w porządku.
- Kradną moje pieniądze. Myślą, że o tym nie wiem.
- Nie przejmuj się. Twoje konto jest w takim samym stanie, w jakim je zostawiłaś. -
Czyli puste. I tak już pewnie zostanie. Erin spojrzała na czerwonego ptaszka, który
przysiadł w karmniku za oknem. - Popatrz, gil. Pewnie skusiły go ziarna
Zgłoś jeśli naruszono regulamin