Bolesław Prus - Kartki z podróży - Puławy i Berlin.doc

(839 KB) Pobierz

 

 

Prus Bolesław

KARTKI Z PODRÓŻY

 

 

PUŁAWY

I

 

Abuś jako jedno z ogniw, które niegdyś łączyły Puławy z Warszawą. — Czym są Puławy i jak się do nich jedzie? — Droga od kolei do osady. — Myśliwcy warszawscy. — „Ulica przyszłości" i — kaplica Jędrzeja. — Tak zwane „Krakowskie Przedmieście". — Inne ulice i budynki. — Charakterystyka Puław. — Kościółek i przymusowa bezbożność. — Jarmarczek. — Znaczenie Żydków.

Niegdyś rodowici puławiacy jeździli do Warszawy Abusiem, który posiadał wielką frachtową budę płótnem krytą i trzy konie, a między nimi przynajmniej dwa ślepe. Podobno, gdy go ktoś zapytał: dlaczego posługuje się tego rodzaju inwalidami? Abuś odpowiedział:

— Dlatego, że ślepy k u ń nie pozna c e g i e mu dają: cy owsu, cy pliwy?

— Zawsze to jednak bieda ze ślepym koniem! — ciągnął dalej natręt,

— Z przeproszeniem godności osoby pańskiej — przerwał zniecierpliwiony Abuś —w u n nie dla tęgie jest, żeby gazety c y t o ł, ino zęby brykie ciungnął!

Czy w rzeczy samej Abuś taki miał pogląd na posłannictwo koni i ich przymioty, nie wiem, bom rozmowy tej sam nie słyszał. W każdym razie, był to Żydek niski, krępy, z jowialną i uczciwą fizjognomią. Pasażerowie za podróż do Warszawy

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

płacili mu od pięciu do ośmiu złotych, a już kto dał dwa ruble, otrzymywał honorowe siedzenie w środkowej części wozu, z prawem opierania się na kolanach tych, którzy siedzieli za nim i kopania tych, którzy tłoczyli się na niego z przodu.

Abuś był najpotulniejszy z furmanów, lecz posiadał wszystkie narowy swoich braci po biczu. Zdarzało się, że go wynajmowano całego z furą i bebechami za pięć rubli. Wówczas obowiązywał się nie brać nikogo, wyjeżdżać wcześnie i nie stawać w karczmach żydowskich.

W takim składzie rzeczy interesant w wigilią wyjazdu posyłał zwykle po Abusia, aby go osobiście do punktualności zachęcić:

— No i cóż, Abusiu, jedziemy rano?

— Skoro świt, wielmożny panie! Przedy dniem.

— Pamiętajże, bo ja wstanę o szóstej.

— Co to o szóstej? Wielmożny pan kpi z Abusia?... Niech pan wstanie o piątej, a fura już będzie przed domem, bo przecie musimy rychło zajechać.

— Ale czy na pewno?

— Co to na pewno? ... Żebym tak zdechł i wielmożny pan zdrów b u ł z wielmożną panią i z dzieciarni...

Na drugi dzień pasażer wstaje o szóstej, w domu hałas, pieczenie kurcząt, pakowanie reszty węzełków. O ósmej wszyscy żegnają się z płaczem, a o dziesiątej... posyłają do Abusia.

— W ten m u m e n t zajeżdżam, ino kunie byli na pastwisku i bez to się spóźnił ten złodziej...

Kto był „tym złodziejem?" nie wiadomo. To pewna, że o jedynastej przybiega nowy posłaniec.

— Aj waj! bodaj jemu ręce i nogi połamało! — krzyczy Abuś. — Muszę wóz naładować, bo przecie z takim państwem byle jak nie pojadę.

— Więc może nasz pan zjeść w domu obiad?

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Co nie ma zjeść, ale niech się kwapi, bo ja już wyjeżdżam!...

O trzeciej posłaniec przekonywa się, że brykę wytoczono ze stajni. Podróżny żegna się po raz drugi i — wysyła o siódmej nową sztafetę, która na własne oczy widzi, że syn Abusia już przygalopował na jednym koniu do budy. Nareszcie około dziewiątej wieczorem słychać turkot, tłuczenie się hamulcowej belki o koła, szczęk łańcuchów i woń obrzydliwego tytoniu. Abuś przybył.

— Hultaju! — krzyczy gość — wszakże mieliśmy wyjechać z rana?

— To jeszcze wielmożnemu panu krzywda? — pyta krzykliwie zdziwiony Abuś, wsadzając biczysko za kołnierz w celu podrapania się dokładnego. — Po co my mamy do rana czekać, kiedy jak wyjedziemy teraz, to staniemy o całe dziesięć godzin wcześniej...

Na takie argumenta nie ma odpowiedzi. Pasażer siada, wóz rusza, lecz Abuś popędza konie piechotą w stronę swojego domu.

— Gdzie ty jedziesz?

— Tylkie na mument!... Zapomniałem o w s u w ż ą c. — Zabieranie owsa wymaga przemiany koni, szwargotu, kłótni i gromadzenia się Żydków około bryki. O dziesiątej machina poczyna się chwiać ku Warszawie, lecz obciążona nowym pasażerem.

— A to co za jeden? — krzyczy gość. — Przecie ja miałem sam jechać?

— To mój pomocnik, wielmożny panie, ja go zawsze biorę dla doglądania, bo teraz kole Wiązowny są takie złodzieje, c o strach!

W tej chwili wóz staje.

— A to co?

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— N a s i e L n i k się obsunął — odpowiada Abuś, lecz nie zsiada, Opatrzność bowiem zesłała mu pewnego Żydka z węzełkiem, który nic wprawdzie nie poprawił koniom, lecz

natomiast sam zajął miejsce na przodzie.

— To mój szwagier — objaśnia Abuś. — Niech wielmożny pan pozwoli mu pojechać t y L k i e do Zyzyna. On ma tam żonę.

Ledwie gość zaakceptował przyjęcie nowego kolegi, wnet za bryką rozlega się wrzask niewieści. Abuś znowu staje, zsiada z wozu, kłóci się z napastniczką, a w końcu prosi najpokorniej o przyjęcie pasażerki.

— Wuna taka b i d n a, wielmożny panie!... w u n a ma wielką chorobę!...

I pakuje biedną chorą, a obok niej Żydka, który ją odwozi, i dziecko.

Podróżny w następstwie przekonawszy się z pociechą, że biedna Żydówka w towarzystwie jego ulega tylko chorobie wielkiego gadulstwa, odkrywa później ze zdumieniem, że Żyżyn, dotychczas leżący o dwie milki od Puław, przesunął się na Nalewki do Warszawy. Towarzysze bowiem jego aż tam dojechali szczęśliwie pomimo protestów i wymyślań, które Abuś przyjmował z taką zimną krwią, jakby był swoim własnym koniem ślepym i głuchym.

Abuś stawał tylko w żydowskich gospodach pomimo wyraźnej umowy. Cóż jednak miał robić, kiedy obok jednej z nich zepsuł się naszelnik, przy drugiej musiał smarować wóz, a do trzeciej — same konie zajechały, gdy się zdrzemnął? ...

— Niechże cię, mój Abusiu, pioruny spalą! — krzyczy gość — razem z twoimi oberżami. Ja tu z głodu umrę!

— Po co jaśnie pan ma umierać? Tu przecie jest wszystko...

— Cóż jest?

— Tyło co buł rosół z gęsi i sama gęsina ... Wczoraj byli ryby...

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Ale co jest teraz?

— Bez teraz trochę nie ma nic, ale żebym ja wiedział, że wielmożny pan zechce jeść, to bym kazał kurę ugotować. Oni tu wszystko mają, lepiej nawet niż w samej Warszawie!

Takim był Abuś i jego teorie podróżnicze. Do Warszawy jechał trzy doby, wypoczywając dniem z powodu upałów, a w nocy drzemiąc na swoim wysokim koźle.

O omnibusach i karetach pocztowych, które ze względu na szybkość niewiele były lepsze od Abusiowego chlewka, nie wspominam. Przy mnóstwie urzędowych grymasów posiadały one zbyt mało miejsca i wygód, aby godziło się rzucić jakieś dobre słowo na świeżą ich mogiłę. Ktoś dobrze poinformowany mówił mi, że karetki lubelskie chodzą obecnie do Radomia i Kalisza, a radomskie i kaliskie wożą grzeszników do piekła. Od tej pory staram się unikać dróg radomskich i z podwojoną gorliwością pracuję nad zbawieniem duszy.

Obecnie (nim zaprowadzą jazdę balonami) nastała dla Puław epoka kolei żelaznych, która na dzieje tej pięknej osady może wywrzeć wpływ nader zbawienny. Puławy dla kraju mają Instytut Gospodarstwa, a dla Warszawy są prześlicznym schronieniem w czasie lata. Podwójne to znaczenie miejscowości spotęgować może ułatwiona komunikacja i dlatego zamierzyliśmy poświęcić Puławom kilka listów, w których nie owijając rzeczy w bawełnę wykażemy ich dobre i złe strony w nadziei, że te ostatnie poprawi rozum i uczciwa chęć mieszkańców na własny i ogólny pożytek.

Puławy leżą na przecięciu się z Wisłą szosy lubelskoradomskiej i od stacji drogi żelaznej Nadwiślańskiej odległe są o  do  wiorst. Podróż z Warszawy koleją trwa około sześciu godzin i kosztuje klasą trzecią półtora rubla, a drugą około trzech. Wytrwali na bezsenność a nie mający czasu do tracenia warszawiacy mogą przyjechać tu pociągiem nocnym, zabawić cały dzień, wrócić także nocą i niezawodnie, jeżeli po

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

goda dopisze, nie pożałują ani czasu, ani kosztów. Na stacji, za wyjątkiem soboty, jest zwykle pełno wózków, którymi przyjechać można za  do  złotych. Kto jednak nie ma bagaży i posiada „charakter w nogach", śmiało może puścić się piechotą, byle na stacji zapytał o kierunek drogi i zamiast do Puław nie trafił do Końskowoli.

Siadającym w dorożkę czy wózek radzę na miejscu potar gować się o cenę, ponieważ furmani tutejsi umieją być bezwstydnymi i obdzierać „państwo warszawskie".

Przypuśćmy jednak, że ktoś ułatwiwszy się ze wstępnymi ceremoniami wybrał sobie jednokonkę o czerwonych lejcach (powożący chłopak zbrodniarz!) i już jedzie w stronę zachodzącego słońca. Szosa jest paradna, gęsto wysadzona smukłymi topolami włoskimi, rozłożystymi, nadwiślańskimi, a gdzieniegdzie jarzębiną. Na lewo podróżny taki mieć będzie faliste pole upstrzone żółtawoszarawymi płatami ścierni, bladoróżową tatarką lub wysokimi zielonymi krzakami ziemniaków. W tej stronie stoi dość samotny budynek — folwark Instytutu.

Na prawo, o kilkadziesiąt do paruset kroków odległy od szosy, ciągnie się cudowny dębowososnowy lasek, niby wąż z ciemnozielonym grzbietem i czarnym brzuchem, licznymi zakrętami pełzający w stronę Wisły. Ciekawy a niecierpliwy nie patrzysz jednak ani w prawo, ani w lewo, ale wprost przed siebie, szukając zapylonym okiem na końcu prostej jak strzała szosy — owych sławnych i pięknych Puław. Ale przed sobą, oprócz dachów kilku zatopionych w zieloności domów, widzisz tylko kłęby ogromnych drzew, w których ostatecznie nurza się koniec topolowej kolumnady. Rzeczy takie często spotyka się na obrazkach, rzadko w naturze, nigdy w kataralnej Warszawie ani jej okolicach.

Aleja ta, jak już mówiłem, ciągnie się od wschodu na zachód na przestrzeni mili i łączy mieścinę Końskowolę z Puławami. O parę wiorst od Puław przecina ją inna topolowa dro

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ga prowadząca od Mokradek do lasu, z południa na północ. Na drożynie tej pełno berberysu, tarek, dzikich róż i — wróbli, ptaków szarych i psotnych, które cały dzień jedzą, a w przerwach między drugim i trzecim śniadaniem lub piątym i szóstym obiadem całą gromadą bawią się w kotka i myszkę z warszawskimi myśliwcami.

Myśliwcy ci wychodzą na połów straszliwie uzbrojeni: w perkusyjną dubeltówkę i siedmiostrzałowy rewolwer. Chcą zwykle zabić dzika, na którego benefis gotuje się już woda w domu we wszystkich samowarach i naftowych maszynkach. Ujrzawszy jednak stado wróbli namyślają się, co zrobić: czy wydobyć siedmiostrzałowy rewolwer z kieszeni, czy perkusyjną dubeltówkę z pokrowca, czy też wrócić po wspólnika, który już stara się o pięciostrzałowy rewolwer i dubeltówkę kapiszonową? Namysł ten przeraża wróble, które wynoszą się na inny krzak, odległy od myśliwego na piętnaście kroków. Strzał w takich warunkach, choćby do słonia, staje się już wątpliwym, warszawski przeto Nemrod pakuje rewolwer do kieszeni, dubeltówkę w pokrowiec i w czasie antraktu zajmuje się instrumentowaniem nowej opery.

Na gałązce huśta się ptaszek posiadający własność kręcenia ogonem, a Nemrod śpiewa:

— Bum! bum! bum!...

— Proszę tatki, co to jest?

— To... kontrabas.

— Nie... ale ten ptaszek?...

— Czemużeś mi go wcześniej nie pokazał?... musi być coś dobrego!... Tra! la! la!

Słyszałem, że na skutek tych i tym podobnych eksperymentów, myśliwcom warszawskim ma być udzielone prawo polowania przez cały rok na wszelką zwierzynę za wyjątkiem dzikiej, która mogłaby im fuzje pozjadać.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Pierwsza ta aleja topolowa ze! swoimi krzakami i wróblami przecina wzgórek. Stanąwszy na nim i patrząc ku południowi gołym okiem lub przez teatralną lornetkę, zobaczysz kościółek włostowiecki, a za kopułą jego sygnaturki, na wysokich błękitnozielonych pagórkach potężną, okrągłą basztę kazimierowską, która ongi była strażnicą, czyli też latarnią dla flisaków podróżujących po Wiśle. Bliżej, bo o kilkanaście kroków na lewo, rozkładają się piaszczyste, jałowcem i młodą sosenką porosłe wzgórza, z których za pomocą drewnianych rur sprowadza się wodę do pałacowej sadzawki.

Wszystkie te rzeczy zobaczyć można od razu, o kilkadziesiąt kroków od szosy, naturalnie — jeżeli furman pozwoli. W razie przeciwnym jedziemy dalej i znowu spotykamy alejkę topolową, na której nie ma nic osobliwego.

Tu przekonywasz się, że zieloność ze stacji wydająca się gajem jest tylko wielką aleją lipową. Cztery rzędy starych, imponujących drzew ciągną się od południa ku północy, łącząc główny dziedziniec pałacu z lasem. Spojrzawszy na lewo, widzisz drogę prostą, z lekka wklęsłą we środku i łagodnie podnoszącą się ku końcowi, na szczycie której majaczą jakieś mury. Jest to pałac. Dzięki biegowi bryczki miga się on tylko przed oczyma, spowity w drzewa jak twarz pięknej kobiety w woalkę. Krajobraz ten bezpiecznie można by przenieść na kurtynę.

I znowu na lewo aleja z dwu szeregów lip biegnących od szosy ku jednemu ze skrzydeł pałacu. Naprzeciw niej, tuż przy szosie stoją cztery lipy i pochylony krzyż zbudowany z górą przed ćwierć wiekiem przez nieboszczyka doktora Bretschnajdra, wielkiej uczciwości człowieka. Kiedyś dzieci z piastunkami chodziły pod te lipy, gdzie dziś wznoszą jeden z ładniejszych domków.

W ogóle terytorium po obu stronach szosy, zawarte między alejami i miastem na przestrzeni kilkuset sążni, ma znakomitą

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

przyszłość. Blisko stąd i do Instytutu, i do targu, powietrze świeżę, widoki ładne; zarówno więc studenci jak i goście z Warszawy chętnie by się tu placowali. Dziś już w tym miejscu buduje się kilka pięknych domów, drewnianych wprawdzie, lecz szykownych. Są to wille może w szwajcarskim, choć zresztą nie wiem w jakim stylu zbudowane i składają się z dwu części; domku parterowego, a przy nim jednopiętrowego. Mają one parę ścian wspólnych i tworzą ładną całość, byle tylko nie pomalowano im okien na kolor giło"tyny, jak się to praktykuje w niektórych puławskich willach.

Miejsca w tej stronie jest jeszcze dosyć, choć ziemia drożeje tak, że dziś plac pod dom kosztuje już kilkaset rubli przy szosie. Majętniejsi warszawiacy zrobiliby dobrze, zakupując place i pobudowując sobie domy na lato, które przez resztę roku mogliby zajmować studenci.

Ponieważ o biedakach mówi się zwykle na końcu, więc i ja zapomniałem o kapliczce Św. Jana, budynku wzniesionym przez indywidualność wcale niebogatą i nader dziwaczną. Kapliczka owa stoi — a raczej wali się — na prawo od szosy i stanowi jakby początek już opisanej części Puław, którą jeden z poetów nazwałby swoim obyczajem „ulicą przyszłości". "Wyłamane drzwi, nad którymi unosi się święty zlewający obfite i uprzejme błogosławieństwa na podróżnych, stalowoniebieski kolor ścian i w ogóle zaniedbana powierzchowność świątyńki, która wkrótce stać się może ruiną, zwraca na nią uwagę przejezdnych. . .

Kapliczkę tę wzniósł niejaki Jędrzej, dziś już nieboszczyk, a niegdyś stróż w Instytucie Panien, w którym zamiatał korytarze. Był to człowiek niesłychanie brudny i ponury, wieczorami ziewał tak — jakby stado wołów ryczało, najczęściej sypiał na schodach, dzieci straszył i na psy rzucał wielkimi kijami. Jadał też, Boże odpuść! jak paskudnie, bo z drewnianej beczułki po szarym mydle, w którą zlewał wszystkie możliwe

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

zupy, jarzyny i mięsa. Pieniądze zaś obracał na kapliczkę, która za jego życia jaśniała od barw, kwiatów i świateł. Co roku przybywała jej jakaś ozdoba, zgodna mniej więcej z estetyką Jędrzeja i miejscowych architektów, lecz zawsze nachwałę Bożą przeznaczona.

Ponieważ Jędrzej przed nikim się nie wywnętrzał i w ogóle mówił niewiele, nie znano więc historii jego życia. Dobrzy ludzie jednak skombinowawszy jego ekscentryczności z utrapieniami, jakie sobie zadawał, podejrzewali w nim wielkiego, lecz już pokutującego grzesznika. Ile było w tym prawdy? nie wiem. W każdym tylko razie niezwykłe cierpienia mogły w naszych czasach wykuć z ubogiego prostaka średniowieczny typ półdzikiego anachorety, którego jedynym przyjacielem na świecie był wiecznie zapatrzony w krzyż i głuchy na wszelkie głosy doczesne posąg św. Jana.

Przeciętni puławiacy, którzy nic nie mają przeciw temu, aby ich samych bez kosztów robiono nieśmiertelnymi za życia, żadnej nie okazują dbałości o pamiątkę, jaką zostawił po sobie bezimienny i oryginalny rodak. Godziłoby się jednak choćby wspólnymi siłami zakonserwować kapliczkę, u której nadpsutych ścian wiesza się już legenda.

O kilkadziesiąt kroków za szwajcarskimi willami szosa skręca na lewo, biegnie spadzisto z północy na południe ku zarzuconej piaskiem Wiśle i przekształca się już w ulicę zwaną Krakowskim Przedmieściem. Na samym rogu na lewo mamy „Hotel Wiktoria" i restaurację z napisem: Restaurateor, naprzeciw jadalnią „cioci Rosołowskiej", a parę kroków dalej takiż zakład Dmowskiego. Wszystkie domki są drewniane i parterowe, tym starsze, im bliżej leżą środka miasta. Zamiast bruku szosa, latarnie naftowe na drewnianych słupach, parę cukierni i sklepów norymberskich utrzymywanych przez chrześcijan.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

W tym miejscu szosę znowu przecina stara aleja lipowa zwana ulicą Lipową, przy której leżą domy dwu lekarzy tutejszych, bardzo przyzwoite, domki kilku majętniejszych mieszczan i murowany szpital. Tą drogą dostać się można do Instytutu, na Marynki, na Mokradki i wreszcie do Włosowic, gdzie jest kościół parafialny.

Krakowskie Przedmieście, długie na sto a może więcej sążni, jest główną ulicą Puław. Para innych przecina ją pod kątami prostymi. O kilkadziesiąt kroków za Lipową i równolegle do niej idzie ulica, której lewa połowa wiedzie do skrzydła pałacu, prawa ku Iwangrodowi. Przy iwangrodzkiej części mieszczą się sami Żydzi, jest kilka domów murowanych, nierównie więcej ruder, garść stodół i uliczek, ile kto chce: po cztery dokoła każdego domu. Brudy — prawdziwie warszawskie! tylko bez chodników i rynsztoków.

Znowu wracamy na Krakowskie Przedmieście, które od ulicy pałacowoiwangrodzkiej poczyna być brukowane. W tej części jest apteka i najwięcej domów murowanych, zajętych przez sklepiki żydowskie z norymberszczyzną i korzeniami. Po prawej stronie za szeregiem domów kryje się murowana bóżnica na pagórku przypominającym kupę śmieci.

Za to na lewo widok jest piękny. Dość wysokie wzgórze oddzielone od ulicy sztachetami, a na jego szczycie kościółek okrągły z przystankiem wspartym na potężnych piaskowcowych kolumnach. Obok — dzwonnica, a poza tym wszystkim girlanda lip, ogrody i niedawno wzniesione domki, ciągnące się aż do pałacowego muru.

Na końcu Krakowskiego Przedmieścia, na prawo jest jeszcze długi, murowany budynek żółtego koloru: „Hotel Nadwiślański". Tu po wszystkie czasy stawali rozmaici kuglarze i skoczki; szczęściem, skalane przez ich lekkomyślne tchnienia, mury uświęcono dziś obecnością poczty, której urzędnicy są

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tak troskliwi o swoją powagę, że najlżejszy szmer wydany ustami traktują jako gwizdanie i surowo za takową nieprzyzwoitość karcą pospolitych śmiertelników. Zresztą, nie dziwię się temu: gdzież bowiem można się zrobić wrażliwym na gwizdanie, jeżeli nie przy koniach?

Za „Hotelem Nadwiślańskim" tyle razy wymienione Przedmieście rozlewa się w plac piaszczysty. Tu znowu jest szereg domów wcale przyzwoitych i kilka budynków niegdyś pięknych, dziś szkaradnie zaniedbanych. Wprost odwach, na lewo — dawna ogromna austeria, a obecnie ruina pełna niechlujnych salonów, dalej spichlerz, prawdopodobnie pusty, choć mógłby pomieścić ziarno z „kilkudziesięciu majątków...

Na prawo wzdłuż Wisły ciągnie się wieś Puławska po obu stronach ulicy dostatecznie błotnistej, gdzie spomiędzy chałupek jak Minerwa z głowy Jowisza wyskakuje całkiem nieszpetna murowana budowla, mieszcząca biura nowoaleksandryjskiego powiatu. Dalej — znowu wieś ze stodołami i ogródkami, a wreszcie drewniane spichlerze.

W ogóle ponad samą Wisłą stoi kilka gmachów obszernych, które dawniej były składami soli lub zboża przeznaczonego do spławu. Dziś prawdopodobnie wypoczywają one nadając osadzie mocno handlową powierzchowność.

Naprzeciw powiatu wpada, a raczej leniwie wtacza się do Wisły strumień, czyli staw zwany łachą, która oddziela ogrody pałacowe od łąk i gajów Kępy. Po drugiej zaś stronie suchotniczej matki wód naszych widać zadrzewione wyniosłości, a na nich wieś Górę z kościołem prezentującym się stąd bardzo malowniczo.

Oto mniej więcej dokładny szkic osady Puław, bo o pałacu i jego ogrodach pomówimy następnie. Stanowi ją naprawdę jedna ulica niby rzeka główna, do której wpada sześć uliczek niby rzeczek mniejszych, z obu stron po trzy na przestrzał. Na tych arteriach miejscowego ruchu wygrzewa się co dzień

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

po kilku Żydków, spaceruje kilku strażników lub gość z Warszawy szpitalnym krokiem ciągnie do „Parku" na wypoczynek po spaniu, jedzeniu i tym podobnych wakacyjnych zajęciach. Kury, kaczki, figlarne psy, nie lękające się widoku ludzkiego świnie, czasem furka chłopska i parę razy na dzień stado krów wracających z pastwiska — oto i wszyscy aktorzy tutejszej sielanki.

Podczas wykładów w Instytucie osada ożywia się nieco dzięki obecności stu kilkudziesięciu studentów. Stała jednak populacja tutejsza wyraja się z domków swoich tylko w dwu wypadkach: kiedy jest msza w kościółku i kiedy jest jarmark.

Bo potrzeba wiedzieć, że osobliwości tutejsze streścić się dadzą w kilku zdaniach. Kąpiel, po której człowiek jest brudniejszy i bardziej spocony niż przedtem — spichrze bez ziarna — lasy, w których polować nie wolno — woda, w której nie można ryb łapać — piękna miejscowość, z której nie korzystają miejscowi — kolej, która się nie obejdzie bez koni — muzeum historyczne bez śladu pamiątek i — kościół bez księdza. Istotnie kilkutysięczna osada ta ma świątynią jedną z najładniejszych w kraju, lecz nie ma parafii. Nabożeństwo więc odprawia się o tyle, o ile proboszczowi lub wikaremu z Włostowic czas pozwoli przyjechać do Puław.

Uroczystość podobna zdarza się raz na dwa tygodnie, czasem raz na tydzień; toteż mieszkańców tutejszych łatwiej by można posądzić o lenistwo w służbie bożej aniżeli o fanatyzm.

Kościółek, jak już wiemy — okrągły, ma sklepienie dokładnie półkuliste. Wewnątrz, na wysokości piętra lub więcej, wznosi się chór, jak pierścień oparty na tęgich kolumnach.

 

 

 

 

 

 

  

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin