Orzeszkowa Eliza - SITECZKO CZY PAMIĘTASZ.rtf

(120 KB) Pobierz

ELIZA ORZESZKOWA

SITECZKO

Co się jej stało? Jezus Marya! Co jej się stało?

Dlaczego ona krzyknęła, zemdlała, a gdyśmy ją otrzeźwili, taką była zmartwioną i przelęknioną? Nie wiem, nie rozumiem. Może pan zgadnie. Trze- baż wypadku, że pan tu wszedł, jak raz w tym momencie, kiedy ona krzyknęła: »Tatku!«' i ze­mdlała. Jakim ona głosem krzyknęła! Prawda? Aż mię w serce ukłuło, aż pode mną nogi się zatrzę­sły! Takim głosem krzyknęła, jakgdyby stracha przed sobą zobaczyła, albo jakgdyby ktoś nagle nożem po sercu ją ciął? Prawda? Co jej się stało? Nie wiem. Może pan zgadnie... Mnie ten wypadek bardzo martwi, bo tę panią znam od dzieciństwa... Ach, jak to szczęśliwie, że były przy tem dwie moje panny i że pan wszedł, bo są przynajmniej świadkowie, że ja nic złego jej nie zrobiłam, a gdybyśmy były tylko we dwie, lękałabym się, aby nie posądzono, że to z mojego powodu... Ona nie! ona pewno nic złego zrobić-by mi nie chciała. Gdzież tam! serce zawsze miała dobre i znamy się

od tak dawna; ale jej mąż, taki znakomity i możny

człowiek, jednym palcem zgnieść-by mógł taką jak ja biedną kobietę... Szczęście, że miałam świad­ków... ale jestem bardzo zmartwiona i dziś wieczorem muszę pobiedz do niej, dowiedzieć się, czy czasem nie zachorowała. Pan wie, jak ona się na­zywa i kto jest jej mąż, a kto ona z domu? Za­raz, zaraz powiem, wszystko opowiem, tylko spoj­rzę na moje panny, czy prędko już sukienkę có­reczki pańskiej wykończą, bo nie trzeba przecież, aby pan długo czekał...

Za kwadrans, może za dwadzieścia minut bę­dzie gotowa; byłaby już gotową, gdyby nie ten wy­padek, który nam trochę czasu zajął. Czasu zawsze niewiele mamy, bo roboty jest dużo, nawet ńa kilka szyjących panien za dużo... chwała Bogu... Niechże pan będzie łaskaw usiądzie sobie tymcza­sem na tym fotelu. Sukienka za kwadrans będzie...

Ach, mój Boże, jak jestem zmartwiona tym wypadkiem! Widzi pan, ja u jej rodziców dwana­ście lat służyłam. Młodą dziewczyną dostałam się do nich i u nich nauczyłam się wszystkiego, co umiem i z czego teraz chleb jem. Dobrzy byli lu- dzie, niech im Bóg Najwyższy da swoją światłość . niebieską... zacni byli ludzie, 'on szczególniej, bo ona, choć bardzo dobra, miała trochę próżności i może już zanadto lubiła wygódki, zabawki, stro­iki... Ale to mała rzecz. Zesztą oboje byli zacni i bardzo dobrzy. Jedną tylko córeczkę dał im Pan Bóg, oto tę, Broi^ię... Kiedym się do nich na służbę dostała, miałam Szesnaście lat, a Bronia trzy, może cztery. Przed oczyma mojemi to rosło, na moim ręku, można powiedzieć, że ręku wszystkich, bo

wszyscy we dworze, od samych państwa aż do; naj pośledniej szych sług, przepadali za nią. Dziecko było ładne, ale więcej jeszcze miłe. Żywa, jak iskra, gadatliwa, jak czeczotka, wiecznie śmiejąca się,szcze­biocąca, całująca, przylepka, umizgalśka; wszystkich rozweselała, nikomu bez niej życia i wesołości nie było/*1 Państwo nie byli bardzo bogaci, ale też ni­czego im nie brakowało. Majątek, nie ogromny, ale i nie mały, dwór obszerny, sług dużo; dziecko we wszystko opływało: matka stroiła je, ojciec uczył. Od samej maleńkości uczyć je zaczął; na kolanach, bywało, posadzi, różne historye opowiada, obrazki pokazuje, a że moja służba taka była, iż prawie ciągle około państwa kręcić się musiałam, więc mnie także przysiąść każe, jeszcze innych służących zawoła, i razem z Bronią uczymy się wszyscy praw boskich i czasów starych, czytania, pisania. Pani kazała w garderobie uczyć mię szycia sukien, pan wołał zawsze, ile razy co opowiadał i pokazywał... wszystko im zawdzięczam, a teraz taki wypadek z córką ich w moim domu... ach, jak mię to mar­twi! Przy całej swojej dobroci, kiedy szło o rzeczy ważne, pan był trochę srogi. Martwiło go i gnie­wało, że Bronia nie była przy nauce bardzo uważną i że, jak powiadał, miała charakter płochy. Site- czkiem ją nazywał. »Czego nauczy się, powiada, to zapomni; za czem dziś przepada, tego jutro już nie pamięta; wszystko, powiada, przelatuje przez nią, jak przez sito«. I prawda to była; my już, by­wało, sługi, choć duże i proste nieuki, lepiej od niej zapamiętamy to, co od pana usłyszym, a na punkcie przywiązania i chęci* i gustów, to u Broni

jednego dnia dziesięć razy deszcz i pogoda: to umie, to nie umie; to kocha, to nie kocha; to chce, to nie chce. Sama żywość była w tern dziecku i sama pustota. Zresztą dobra, jak anioł; nikogo nigdy nie krzywdziła, ani obrażała; w razie po­trzeby i możności każdemu dopomogła, tylko byle na razie, bo, gdy jedna godzina minęła, ona już

0              czyjejś biedzie i o swojej obietnicy ani pamięta: co innego ją zajęło, bawi się, a kiedy bawić się zacznie — zgiń, świecie! Bronia w tamtą stronę ani spojrzy. Ja-bym' tam może sama nie zauważyła

1              nie zapamiętała tego wszystkiego, gdyby pan czasem o tem nie mówił i za to jej nie gromił. Nad życie kochał on swoje »siteczko«, ale pomimo to zdarzało się nierzadko, że je karcił. Ona jednak, rzecz dziwna, do niego najwięcej była przywiązana, więcej nawet, zdaje się, niż do matki. Jakby w nim zbawienie swoje czuła, tak czepiała się go i ma­tem sercem swojem i rękoma. Gdy, bywało, za szyję go obejmie i przylepi się mu do piersi, to już i do zabawy jej nie odwołać i łakociami, których je­dnak bardzo chciwą była, nie zwabić. Czasem, choć nie często, zajmowało ją nawet to, co on opowiadał. W jadalnym pokoju, dość dużym, wi­siało na ścianach wiele portretów różnych daw­nych ludzi. Pan o każdym z nich mówił: kto to był taki? jak się nazywał? kiedy żył? co robił? Ona te historye portretów lubiła daleko więcej, niż inne nauki, może dlatego, że i pan.także w tych lekcy ach większą, niż w innych, znajdował przy­jemność. Tak o tem, bywało, mówi, jakby najpię­kniejsza muzyka grała, jakby słowami malował,

a choć nie był już bardzo młody, oczy mu błyszczą, to jak węgle rozpalone, to jak gwiazdy, przez mgię - świecące. Ona też, jak nasłucha się tych historyi, jak ich ponaucza się na pamięć, to potem z por­tretami temi odegrywa różne komedye. Sto po­ciech z dzieciny tej bywało! Dziesięć lat może miała, ale zabawne to było jeszcze, jak pięcioletnie dzieciątko. Bielutka, różowa, zie złotymi włosami, które pani codzień na loki zawijała, zgrabna, jak ta laleczka na sprężynach. Wchodzi, bywało, do ja­dalnego pokoju, dwoma paluszkami z każdej strony sukienkę troszkę podnosi i przed każdym portre­tem: dyg, dyg! z podniesioną główką aż do samej ziemi przysiada: »Dzień dobry!« albo: »Dobry wie­czór, panie taki a taki! Jakże się pan miewa? Czy rany już nie bolą? czy akademia w Zamościu do­brze idzie? A ja wiem, ilu Turków pod Chocimem było i bardzo-bytn chciała zobaczyć żywe wielbłądy! Tak żałowałam, tak żałowałam, kiedy pod Cecorą pana zabili, że aż rozpłakałam się, a tatko mnie cały może kwadrans całował! I pana także żało­wałam bardzo, że pan utonął«.

Tak, bywało, przed każdym dyga i do każdego

o              czemś innem przemówić potraii, a taka przytem milutka, że chciałoby się ją zjeść. Ze wszystkich prze­cież jeden portret najlepiej sobie upodobała, czy to dlatego, że pan o nim najpiękniej rozpowiadał, czy że najsilniejszymi kolorami był malowany: oto ten tam, co u mnie teraz wisi, .tu... niech pan będzie łaskaw spojrzy, na tej ścianie, naprzeciw lustra., Kiedy odprawiałam się od państwa, a raczej od pani, bo pan nieborak już wtedy nie żył, hojnie

s

mię obdarowano, a między innemi pamiątkami od nich mam i ten portret. Otóż Bronia do niego miała największą sympatyę. Innym,- bywało, raz . tylko dygnie, a temu trzy razy i jeszcze główkę nizko pochyli: »Dzień dobry, panie Stefanie! Jaką ładną delię pan ma na sobie! Tatko mnie opo­wiadał, jak pan ślicznie tę rzekę przepłynął i co pan w Danii robił. Ja pana bardzo lubię. Kiedy do jadalnego pokoju wchodzę, zawsze mi się zdaje, źe pan na mnie tak ładnie, ładnie patrzy, jakby pan mię także bardzo lubił. Czy to prawda, że pan Bronię lubi?« I, okręciwszy się na paluszkach, śpie­wając, główką kręcąc, wprost ojcu na kolana. »Ju- żem się, tatku, ze wszystkimi przywitała i wszyscy popatrzali na mnie tak ładnie, tak ładnie, ale naj­ładniej patrzał pan Stefan«. Takie to było ucieszne, w szczęściu hodowane, ale niedługo, Boże mój ko­chany, niedługo! Państwo na majątku podupadać jakoś zaczęli, pan gryzł się, a że już i przedtem osobliwego zdrowia nie miał, więc zagryzł się i zszedł z tego świata. Pani, wiadomo, kobieta w interesach niedoświadczona i niczego sobie od­mówić nie umiejąca, wprędc.e majątek do reszty w długi pogrążyła, tak, że już i utrzymać się na nim nie było sposobu; w biedę popadły obydwie z Bronią, która wtedy piętnaście lat miała. Ale gdzie im tam było biedę znosić: pani takiej deli­katnej i chorowitej, panience rozpieszczonej i we­sołości pragnącej! Krewnych bogatych miały w bar­dzo wielkiem mieście i proces jakiś, który im ci krewni wygrać przyrzekali; zabrały się tedy i po­jechały. Ja wtedy odprawiłam się od nich, bo, choć

chciały mię z sobą zabrać, żal mi było wszystko swoje porzucić i wolałam tu biedę klepać, niż za siedmiu górami i rzekami w dostatki opływać. Przed wyjazdem Bronia była bardzo uradowana. Cieszyło ją to, że w ogromnem mieście zamieszka, że u bogatych krewnych wielkie salony i częste baleT* że, kiedy proces wygra, sama salon sobie urządzi i zawsze jak najpiękniej stroić się będzie; no, nic dziwnego, młode to takie było, prawie dziecko. Kiedy żegnała się ze mną, całowała mię, ściskała i płakała, ale o starym domu, który na zawsze była opuściła, o ojcu, przed dwoma laty zmarłym, już w niej ani wspomnienia nie było. Siteczko!

Piętnaście lat minęło. Przez ten czas za mąż wyszłam, owdowiałam, dwóch synów podhodowa- łam, do klas od kilku lat już chodzą... Z pracy rąk swoich wszystko mam i chociaż, dzięki Bogu, głodem nie mrę, ależ zawsze przy dzieciach, zwła­szcza po owdowieniu, kłopotów różnych i smutków najadłam się niemało, a wśród tego wszystkiego, przyznam się panu, o Broni prawie i zapomniałam. Nie widziałam jej przez piętnaście lat ani razu i nie słyszałam o niej nic. Czasem, kiedy, nie śpiąc w nocy, albo modląc się w kościele, dobrodziejów swoich wspominałam, i ona mi też, jak żywa, sta­wała przed oczyma, ale to tylko momentalnie, po- czem rozpoczynał się znowu męczący, a czasem to aż krwawy taniec życia, przy którym obraz ładnego i wesołego dziewczątka niknął z pamięci na długo. Aż tu raz, właśnie tej zimy, idę ulicą, z jedną swoją znajomą, z żoną tego, może pan go zna,

SITECZKf              2

introligatora, i gadamy sobie o różnych swoich biedach i pociechach, aż z innej ulicy, z boku, wy­latują wielkie, rozłożyste sanie, w cwał pędzącymi i szeroko rozpuszczonymi końmi zaprzężone, i tak na nas lecą, że, Jezus Marya! ani nam w prawo, ani w lewo; uciekamy, ślizgamy się po zamarzłym śniegu i już nie wiemy same, jak śmierci albo kalectwa uniknąć, a tylko w uszach nam dzwoni» brzęczy, krzyczy, gwiżdże i tak śmieje się, że aż zanosi się od śmiechu. Dzwoniła i brzęczała tak uprząż na koniach, krzyczał i wołał woźnica: »Z drogi! z drogi!«, a śmiało się i zanosiło od śmie­chu, nie z nas pewno, ale z jakiejś zabawnej roz­mowy, towarzystwo, siedzące w wielkich, rozłoży­stych saniach. Nic jednak; wykręciliśmy się jakoś, introligatorowa tylko nosem w śnieg padła, ja zaś utrzymałam się na nogach i, jak we śnie, jak w przelocie błyskawicy, zobaczyłam — Bronię. Kil­koro ich jechało, raczej leciało, mężczyźni i ko­biety, z których jedną była ona. Dałabym była siebie na kawałki porąbać za to, że to ona. Ta sama białość i różowość twarzy, te same turkusowe oczy, te usta śmiejące się i ponsowe, te włosy blond, takie złote, z pod sobolowej czapeczki... Cała w so­bolach była, a przy jej uszach, jak iskry, ze śniegu podjęte, błysnęły w słońcu brylanty! Chociaż sanie daleko już odleciały, ja jeszcze za niemi patrzy­łam i pomimo, że przez ulicę dość ludzi szło i je­chało, długo nad wszystkim gwarem wzbijał się brzęk i dźwięk ich uprzęży, krzyk ich woźnicy:

. »Z drogi! z drogi!« —i głośny śmiech: cha-cha-cha! cha-cha-cha! Kiedy oprzytomniałam, trzebaż wy-*

padku, przechodzi koło mnie jeden znajomy mój, taki, który wiele różnych osób w mieście znać może. Chwytam go tedy za rękę i pytam: czy nie wie czasem, kto ta pani, co tam pojechała? — A wiem — odpowiada — i mówi mi panieńskie jej nazwisko.

Wi£c ją poznałam! Ale skądże ona tu się wzięła, a w takim bogatym stroju i w takiej weso­łej kompanii jeździ? Ot, wielkie dziwy! Z mężem przyjechała, tym a tym, człowiekiem bardzo zna­komitym i możnym. Idąc do domu, ciągle myśla­łam sobie: a-a-a! a-a-a! hm, hm, hm, hm! a potem pomyślałam: a no! — ręką machnęłam i do swo­ich szyjących panien poszłam. Roboty było wiele, pilna, a tych panien, choć i poczciwe, dobrze pil­nować trzeba. Przytem staniki kroję zawsze sama i draperye w ostatecznem upięciu z pod mojej własnej ręki wychodzić muszą.

Ale w miesiąc może potem panna Róża (to moja starsza panna do* staników), wracając z mia­sta, wielkim pędem do pracowni wpada i aż za­dyszana od pośpiechu woła:

              Kareta! kareta! Proszę prędko przyjmować! Jakaś pani taką piękną karetą przyjechała!

Biegnę i już przez okno przedpokoiku widzę, że śliczna kareta przed drzwiami mieszkania stoi, przy niej konie czarne, takie duże. Wpadam do tego pokoju, aż w przedpokoiku słyszę srebrny, donośny głosik: — Czy tu suknie szyją? — Tu, tu! — odpowiadam i drzwi na oścież otwieram, a na progu, cała w sobolach, tak jak wtedy, staje Bronia. Kiedym ją tak zblizka zobaczyła, kiedy

biblioteka

r*

IIJULIIIJSITCI

LlfitlTOSt IUBOPMIIJ.

J^ITERATURA ANGIELSKA.

INSTYTUT

»ADAKi. LITER A QKI.CH Pa»

biblioteka

t

"• i vi Warszawn, u| Nowy Ś'“' *

Teł. 26-««-'-

WAR S Z AWA.

WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.

Nowy-Świat J6 41.

jJerzy Lord

Wędrówki Rycerza-IIarolda.—Giaur.— Narzeczona z Abydos. Korsarz. —Lara. Oblcicnis Koryntu. — Paryiyna. — Więzień Czyllonii. — Mazeppa. — Wyspa. — Beppo. —

Melodye Hebrajskie.

poprzedzone wstępem krytycznym

PKZEZ

Piotra Chmielowskiego.

$

INSTYTUT

IADAŃ UTEP*rKICH PAN . biblioteka

00-330 Warszawa, ul. Nowy Świat 72

Tel, 26*68*63

WARSZAWA.

WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.

Nowy-Świat JV? 41.

ona swojemi turkusowemi oczyma na mnie spoj­rzała, zapomniałam o długiem niewidzeniu się na- szem, o tem, że ona teraz wielka pani* o wszyst- kiem... zawołałam: »Bronia!« i rozpłakałam się, Ona zdziwiła się bardzo, bo wcale mnie nie po­znała, ale kiedy jej powiedziałam imię i panień­skie nazwisko swoje (z okolicy szlacheckiej rodem jestem, proszę pana), zaraz przypomniała sobie na­szą dawną znajomość i ręce na szyję mi zarzu­ciwszy, ucałowała mię serdecznie. Całując i kiedy na tej oto kanapce ją sadzałam, ciągle śmiała się i mówiła:

              A mojaż ty, Iiazimiro, jak ja dawno ciebie nie widziałam! Ot i nie spodziewałam się takiej siurpryzy! A mojaż ty, duszyczko! Co? to ty su­knie szyjesz? Ależ postarzałaś! Gdzie twoja daw-^ niej sza talia podziała się! No, ale oczy to takie same, jak były! Jaka ja rada, że ciebie widzę i że to ty suknie dla mnie będziesz szyła! Tak dużo różnych rzeczy potrzebuję! Ale najpierwej to mnie kostyum na bal maskowy zrobić musisz, potem dwie suknie: jedną ze szlejfem, a drugą krótką; matinetę też prędko, prędko mieć muszę...

Porwała się z kanapki, do drzwi do przedpo­koju skoczyła;

              Michał! Michał! rzeczy z karety tu przy­nieść prędzej!

Cały magazyn ze sobą przywiozła. Czego tam nie było! Materye różne, koronki, wstążki, tiule, kwiaty, aż w pokoju od tego zrobiło się ciasno.

              Masz żurnale? — Sporo mam żurnali mód i wszystkie przed nią położyłam. No, byłoż to>

było wybieranie, przebieranie, dobieranie, medyto­wanie, kombinowanie, aż poty na mnie wybijać zaczęły. Jak ryba w wodzie! Kontenta taka, że, zdaje się, tyle skrzydeł ma, ile koło niej gałgan­ków leży. Już ja spokojna — mówi — że ty to wszystko ślicznie zrobisz. Mnie znajome panie mó­wiły, że ty ślicznie robisz, i bardzo ciebie rekomen­dowali, tylko, że powiedzieli mi inną jakąś familię...

              Po mężu tak się nazywam...

              A! za mąż poszłaś! No, i ja poszłam! ale żebyś wiedziała jak! Kochał się on we mnie i ja w nim kochałam się tak... że prosto okropność. Pokażę ci go kiedy. Piękny mężczyzna! Jeszcze wtedy, kiedyśmy się pobrali, na takiej posadzie on nie był, jak teraz, ale zawsze dobrze nam już było... teraz, no! Przyjdź kiedy do mnie, zobaczysz, jaka u mnie rozkosz! No, duszeczko, przyjdź ko­niecznie.

Pocałowała mię znowu kilka razy.

              Ale co będzie z temi koronkami? za wązkie, prawda? Może sama znajdziesz szersze. No, a ten kostyum? to już tak, jak my umówili się...

Słucham, odpowiadam, doradzam, przymie­rzam, a ciągle czekam, kiedy też ona o swoim sta­rym domu, o ojcu, o różnych dawnych znajo­mych wspomni. Miała przecież mnóstwo znajomych i z wyższego stanu i niższego. Pewno zapyta się: czy żyją? gdzie są? jak im się powodzi? Gdzie tam! O nikim i o niczem nie wspomniała. Dużo mówiła o swojem szczęściu, o tem, że ją mąż bar­dzo kocha i pieści, że ma dwoje ślicznych dzieci, że tam, gdzie dotąd z mężem mieszkała, bawiła

jt>'>0Ts+

się doskonale, że tu także, choć miasto jest nie­wielkie, bardzo wesoło jej czas przechodzi...

Nieśmiało zapytałam:

              A mama?              *

Zasmuciła się. — Nie żyje już, duszeczko, w junii pięć lat się skończy, odkąd nie żyje. Ale w wygodach ostatnie jej lata przeszły, niczego jej nie brakowało, w chorobie najsławniejsi lekarze ją leczyli...

Spojrzała na zegarek, krzyknęła, że już późno, i, z wielkim pośpiechem futro wkładając, mówiła, że dziś będzie na proszonym obiedzie, że jutro kawalerowie wyprawiają dla dam ogromny kulig, .że synek jej zupełnie do ojca podobny, a córeczka do niej, że kostyum powinien być za tydzień go­towy i że ja mam przyjść do niej koniecznie, ko­niecznie...

Poszłam. Kiedy trzeba było przymierzyć ten kostyum, nie posłałam z nim panny Róży, jak to czynię zwykle, ale poszłam sama. Było to już

0              zmroku; na wschodach jej mieszkania jasno

1              pięknie, jak w kościele. Lampy przy ścianach, dywan pod nogami, tu i tam marmurowe wazony z szerokimi, zielonymi liśćmi. Parada! zadzwoni­łam. Drzwi otworzyły się zaraz i, jak wiatr z po­dwórza przez otwarte okno, buchnęło na mnie z mieszkania, jak grzmot, głośne: cha-cha-cha! cha-cha-cha! Ale niedługo słuchałam, bo ani obej­rzałam się, kiedy nakształt piłki odskoczyłam aż do samej prawie poręczy wchodów. To lokaj we fraku i w białych rękawiczkach tak grzecznie mię ode drzwi usunął i, palcem w dół ukazując, ze

złością i pośpiechem krzyczał: — Przez „ czarąe wejście! proszę iść przez czarne wejście! Takem się, proszę pana, za ten kułak lokaj ski, co mię ode­pchnął, rozzłościła, że byłabym może coś bardzo niegrzecznego powiedziała lub i zrobiła, ale usły­szałam tylko trzaśnięcie drzwiami, i już fagasa tego przede mną nie było. Przez dwie minuty może sta­łam, trzęsąc się z gniewu, ale potem machnęłam ręką i poszłam czarnego wejścia szukać. Znalazłam i weszłam do pokoju, w którym ze trzy wystro­jone służące siedziały, a między niemi, na szczę­ście, jedna znajoma, poczciwa dziewczyna. Ta za­raz mię do sypialnego pokoju zaprowadziła i po­biegła lokajowi powiedzieć, aby pani oznajmił. Przez zamknięte drzwi słyszę gwar wielki; same męskie głosy, między którymi jej srebrny głosik dzwoni a dzwoni. Czasem rozmawiają tylko, a cza­sem zamkniętemi drzwiami, jak grzmot, bucha i to­czy się: cha-cha-cha! cha-cha-cha!

W sypialnym pokoju różowo i srebrnie. Łóżka rzeźbione, gotowalnia w koronkach, jak w śniegu, jedna wielka lampa pod zasłoną pali się na goto- walni, druga, mniejsza, w kącie po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin