Jan Parandowski - TRZY ZNAKI ZODIAKU.rtf

(739 KB) Pobierz

JAN PARANDOWSKI

TRZY ZNAKI ZODIAKU

 

Zodiak, czyli Zwierzyniec tworzy dwanaście kon­stelacji gwiezdnych, leżących na drodze ekliptyki, i słońce, w swym pozornym ruchu, obiega je wszyst­kie po kolei. Ludzkość od niepamiętnych czasów śledzi z najwyższą uwagą ów obrót i te dwanaście gwiazdo­zbiorów u wszystkich narodów ma swe imiona i mity. Najdonioślejszym zdarzeniem był tu zawsze moment, w którym słońce zjawiało się w dzień zrównania wio­sennego, czyli 21 marca. Staje ono zawsze w tym sa­mym znaku, tak przynajmniej mogą sądzić ludzie, któ­rych życie jest zbyt krótkie, by można w nim było zau­ważyć zmiany w majestatycznym rytmie wszechświata. Zmiany jednak zachodzą. Oś ziemska niepostrzeżenie zmienia swój kierunek, co ma ten skutek, że ziemia zaczyna zajmować inne miejsce w stosunku do gwiazd Zodiaku, i wreszcie nadchodzi czas, kiedy słońce otwie­ra wiosnę pod innym znakiem niż dotychczas. Aby się to stało, musi upłynąć z górą dwa tysiące lat.

Odkąd człowiek żyje na ziemi, słońce niejeden raz przewędrowało pełne koło Zodiaku, ale większość ol­brzymiego czasu przeszła nad ludzkością w jej najbar­dziej pierwotnej dobie, w wiekach jaskiń, narzędzi ka­miennych i oswajania się ze światem, pełnym tajem­nic i niepokoju. Historia nawet najstarszych narodów nie zaczyna się wcześniej niż 5000 lat przed Chrystu­

sem. W tym okresie słońce zapowiadało wiosnę w zna­ku Byka. W dwadzieścia wieków później weszło w znak Barana, a zaczęło go mijać na jakieś sto lat przed naszą erą. Kiedy rodził się Chrystus, była to już epoka Ryb, która dopiero za naszych dni się skończyła. Warto przypomnieć, jak ważne miejsce zajmuje ryba wśród symbolów pierwszego chrześcijaństwa.

Opowiadania zebrane w tym tomie ogarniają czas dwóch okresów gwiezdnych — Barana i Ryb — trzeci zaś znak Zodiaku, wymieniony w tytule, jest tym, w który wchodzi wiek dwudziesty. Nazywają go Wod­nikiem. Starzec morski, pół człowieka pół ryby, pojawia się w bardzo starożytnych wyobrażeniach, które w gwiazdach domyślały się istot boskich. Ci sami ludzie, którzy nadawali im dziwne imiona i snuli o nich jesz­cze dziwniejsze baśnie, wierzyli, że gwiazdy rządzą losami świata i narodów. Błądzili niewątpliwie, ale błądząc tworzyli poezję i przez nią nieogarniona prze­strzeń, w której ziemia jest pyłkiem, stawała się bliż­sza, bardziej zaciszna, jakby przychylniejsza człowie­kowi. Kładąc na karcie tytułowej trzy symboliczne znaki niebieskiego Zwierzyńca pragnęliśmy zacieśnić więzy między naszym wiekiem a każdym z tych czter­dziestu, w których tacy sami ludzie, na tej samej ziemi rodzili się i mijali pod nieśmiertelnymi gwiazdami.

EGEA

Nikt 8 was się nie domyśla, że łopata, ta sama ło­pata, którą się widzi w rękach ogrodnika, przy kopa­niu studni, przy budowie domu, którą grabarz kopie dół na cmentarzu ma siłę wskrzeszania umarłych. Tak jest w istocie. Łopata, która sklepia mogiłę nad człowiekiem, po wielu latach znów tę mogiłę rozrzu­ca. Dzieje się to zaś nie z jakiejś bezbożności, lecz właśnie z najgłębszej czci dla ludzi, którzy przed nami żyli i umierali.

Prawo takiego gospodarzenia w ziemi mają uczeni, archeologowie. Badają czasy bardzo dawne, czasy umarłe, które same się niejako pogrzebały w niepa­mięci ludzkiej i pod tym wszystkim, co na nich wyro­sło. Były niegdyś wielkie państwa, jak Egipt lub Babi­lonia, świetne miasta, jak Memfis lub Niniwa, i przez wojny, pożogi, wszelką niedolę, jaka tylko może się lu­dziom przydarzyć, upadły, narody ich wyginęły, domy, pałace, świątynie zasypał piasek pustyni albo zarosły trawy i lasy, życie stamtąd najpierw uciekło, potem znów wróciło, ale już inne, zupełnie do starego niepo­dobne. To dawniejsze wrosło po prostu w ziemię, ślad nieraz po nim zaginął i trzeba je na nowo odkopywać.

W naturze ludzkiej leży ciekawość, by wiedzieć, jak żyły wieki ubiegłe, w czym były do nas podobne, a w czym od nas różne. Człowiek poza tym, co go zaprząta w życiu codziennym, ma dwa spojrzenia: jedno w przy­

szłość, w ten czas nieznany i niedosiężony, ku któremu biegną wysiłki wynalazców, uczonych badających ta­jemnice przyrody, filozofów obmyślających lepsze pra­wa i urządzenia społeczne, wszystko to, z czego my za naszego życia niewiele odniesiemy korzyści, a co może dać nieprzeczuwane pożytki naszym najdalszym po­tomkom — i drugie w przeszłość, którą można poznać, przybliżyć do nas, rozejrzeć się w tym, co wiele wie­ków przed nami tworzyło dla nas z tą samą myślą, z jaką my tworzymy dzisiaj dla dalekiego jutra. Tą dziwną i szeroką miłością trzyma się ludzkość: miłością tych, co są, tych, co będą, i tych, co byli. Stracilibyśmy połowę wiary w swe siły, gdybyśmy nie czuli za sobą bujnej rzeki wieków, żłobiącej w niezmordowanej pra­cy łożysko, którym płynie nasze życie.

Archeolog, czarnoksiężnik bez talizmanów, zaklęć i diabłów, narzędziem zwykłym, prostym: łopatą od­garnia warstwę ziemi, potem zapuszcza się głębiej,

o              metr, dwa metry, coraz dalej i oto okazuje się, że wieki i tysiąclecia przylegają do siebie ściśle jak łupiny cebuli. Pod rumowiskiem jednego domu znajdą się resztki drugiego, który stał tam dawniej, pod nim jesz­cze inne osiedle ludzkie, i zdarza się, że takich warstw jest na tym samym miejscu kilka lub kilkanaście.

Ile czujności, inteligencji, bystrego sądu wymaga szpiegowanie umarłych! Wszystko tu jest niesłychanie ważne. Oto kamienna posadzka, na niej zielone plam­ki; widać, że gmach uległ pożarowi, że miał jakieś ozdoby z brązu, które w ogniu stopiły się, kapały na kamienie kroplami, potem zakrzepły i pokryły się śnie­dzią. Tu znów schody, jedne wewnątrz domu, drugie prowadzą na ulicę; wewnętrzne mają stopnie gładkie i równe, tamte są bardziej wytarte. Uczony mówi, że

ludzie z tych czasów w domu chodzili boso, a do wyj­ścia na ulicę wkładali buciki, które mocniej ścierają płyty schodów.

Idąc najczęściej wśród samych cieniów rzeczy, wśród niemych i ledwie dostrzegalnych śladów, uczony potrafi z obszaru zarzuconego pozornie bezładnym gru­zem wykreślić plan miasta, wyznaczyć ulice, zabudo­wać je domami, domy zapełnić sprzętami i ludźmi, opo­wie tych ludzi sprawy zamierzchłe, nieraz takie se­krety, których nie domyślali się ich najbliżsi sąsiedzi w czasach, gdy mogli zaglądać do siebie przez okna, dziś już tak samo nie istniejące, jak płatki nieba wśród obłoków wczorajszej pogody. Z popiołów, z osadu na potłuczonych garnkach wybada, z czego składał się obiad przed tysiącami lat, odgrzebie garsteczkę zetla- łych korzonków i powie, jakie kwiaty i krzewy sadzono w ogrodzie, w którym bawiło się dzieciństwo i odpo­czywała starość prawieków. I co jeszcze ważniejsze: uczony zna drogę stuleci. Wie, jak szły naprzód, po­znaje każdy ich krok, od najtwardszej doli człowieka pierwotnego do mądrości i piękna dojrzałej cywilizacji.

*

Jednym z takich uczonych jest dziś Artur Evans. który odkrył cały świat nieznany. W początkach na­szego wieku zakupił na wyspie Krecie wielki szmat ziemi i wynająwszy robotników, rozpoczął wykopali­ska. Już po kilku miesiącach przekonał się, że otwie­rają się nowe karty dziejów. Na rozkopanym polu wyroiły się ściany domów, nieprzeliczone mnóstwo po­koi, kolumny, dziedzińce otoczone tarasami, magazyny pełne glinanych beczek, z pyłu i gruzu jęły się wyła­

niać malowidła ścienne, na nich snuły się dziwne po­staci kobiet i mężczyzn, uśmiechnięte, w osobliwych strojach. Robotnicy na noc wracali do miasta, bojąc się spać wśród tych widm niepokojących i niezrozumia­łych.

Były one równie niezrozumiałe dla uczonych i do­piero w kilka lat później, gdy Evans odkopał cały pa­łac w Knossos (tak się ongi nazywała ta miejscowość), a inni archeologowie znaleźli podobne rzeczy w innych stronach wyspy, stało się jasne, że zmartwychwstała nieznana dotychczas cywilizacja, którą nazwano naj­pierw kreteńską, a potem egejską, skoro się przekona­no, że obejmowała wyspy i pobrzeża morza Egejskie­go. Wykopaliska i badania trwają do dziś, rozszerzają coraz więcej naszą wiedzę o tym zaginionym świecie i pozwalają wyobrazić sobie jego rozwój od najdaw­niejszych początków aż do chwili upadku.

W czasach, kiedy nie było jeszcze Morza Egejskie­go, kiedy w tym miejscu rozciągał się jednolity ląd łączący Grecję z Azją Mniejszą, Kretę, która nie była wtedy wyspą, lecz częścią owego lądu, zamieszkiwały jedynie zwierzęta, wielkie potwory przedpotopowe. Ich kości spotyka się w dziewiczej ziemi, gdzie niepodobna odszukać śladów człowieka. Pierwsi ludzie zjawili się na Krecie w setki tysięcy lat później, gdy po wielkich wstrząśnieniach skorupy ziemskiej morze oderwało Grecję od Azji Mniejszej, a z pierwotnego lądu zostały tylko niezliczone okruchy, wyspy Archipelagu Egej­skiego. Przybyli drogą wodną, zapewne z Azji, na ja­kichś czółnach, drążonych w pniach drzew i zatrzymali się nad brzegiem morza, które ich przyniosło. Mieszka­li w grotach, pieczarach, szczelinach skalnych. Gdy. się rozmnożyli, gdy im już było za ciasno w tych pod­

ziemnych schroniskach, zaczęli stawiać lepianki z gli­ny pomieszanej z chrustem, na podmurowaniu z ka­mienia. Nie znali uprawy roli, hodowali bydło, łowili ryby. W pozostałych po nich śmietnikach znaleziono skorupy małży morskich, kości baranów, wołów, zaję­cy, dzików — odpadki z ich stołu. Broń i narzędzia robili z kości, rogu i kamienia. Mieli wyborny kamień, obsydian, który daje się łatwo łupać na cienkie płytki, przez staranne wygładzanie robili z niego noże, a nawet brzytwy, chociaż trzeba przyznać, że golenie w owych czasach wymagało pewnego samozaparcia. Kobiety zaj­mowały się przędzeniem, bo zostały po nich ułamki wrzecion i szpulki z kości zwierzęcych. Umarłych grze­bano blisko domów. Takie życie trwało trzy tysiące lat, mniej więcej od sześćdziesiątego do trzydziestego wieku przed Chr.

Około r. 3000 nastąpiła żywa wędrówka ludów. Do Krety wtargnęli nowi ludzie — i oni przyszli prawdo­podobnie z Azji, kolebki narodów. Przynieśli ze sobą wielką zdobycz: metal. Była to miedź, z której wyra­biali broń i narzędzia, podatniejsze i bardziej sprawne od kamiennych. Życie nabrało szerszego oddechu. Bu­dowano większe domy, w których wygodnie mogły się zmieścić nawet liczne rodziny. Z uprawy ziemi, winnej latorośli, drzew oliwnych gromadził się pewien dosta­tek. Statki kreteńskie uwijały się dookoła wysp sąsied­nich. W pięćset lat później nauczono się od jakichś ludów północnych przetapiać miedź i cynę na brąz, twardszy i trwalszy od miedzi.

Prawie czterdzieści wieków szła wytężona, boha­terska praca nad zdobyciem rzeczy, które nam się wy­dają najprostsze; bezimienni geniusze, z pokolenia na pokolenie, tworzyli nowe lub ulepszali stare wynalazki,

wymagające takiej samej inteligencji, jak pomysł aero­planu lub radia. Wreszcie na tych szerokich funda­mentach powstała rozległa i bujna cywilizacja, która osiąga swój szczyt w czasach od r. 1700 do 1400 przed Chr.

Wtedy Kreta jest wielką potęgą morską. Panuje nad Wyspami Egejskimi, prowadzi szeroki handel z Egip­tem, jej okręty odwiedzają wszystkie przystanie Mo­rza Śródziemnego. Rządzi nią król, który ma swą sto­licę w Knossos. Godłem państwa jest lilia. Król zamiast korony nosi wieniec z tych cudnych kwiatów. Mieszka w pałacu tak obszernym, że mogłoby się tam pomieścić małe miasto. Jakże daleko jesteśmy od jaskiń i lepia­nek człowieka z epoki kamiennej! Oto po brzegach szerokich ulic, z chodnikami o równych, dobrze wpra­wionych płytach, stoją kilkupiętrowe domy podobne do naszych, a z okien rozpiętych na krzyżu takiej jak u nas ramy wychylają się kobiety, które wzięlibyśmy za nasze prababki, skoro widzimy na nich staniki z bu­fiastymi rękawami, spódnice z falbankami, krynoliny.

Było to nawet dla uczonych zjawisko oszałamiają­ce. Nikt przecież nie spodziewał się spotkać w odległej starożytności dam ubranych jakby według żumalu mód z XIX wieku. Tymczasem takimi je właśnie wi­dzimy na malowidłach, które pokrywają ściany pała­ców, domów i grobowców. Te panie przedhistoryczne mają na sobie tumiury, spódnice w kształcie dzwonu, fartuszki haftowane, obszyte koronką, dla smukłości talii ściskają się gorsetem, noszą kapelusze wysokie i spiczaste albo trójrożne „markizki”, albo małe toczki, na nogi wkładają pantofelki z obcasami. Na jednej miniaturze przedstawiono je siedzące w loży jakiegoś

teatru lub cyrku i tu złudzenie jest zupełne: rzekłbyś, że to obrazek z życia naszych czasów.

Mężczyźni ubierali się skromniej, prawdę mówiąc, chodzili półnago: osłaniali tylko biodra kawałkiem ma­terii, jakby fartuszkiem, zresztą haftowanym i bardzo ozdobnym. Na głowie nosili turbany albo berety. Byli to ludzie piękni, zarówno mężczyźni, jak kobiety. Nie­zbyt wysokiego wzrostu, mieli ciała smukłe, gibkie, ćwiczone w ruchu i w igrzyskach gimnastycznych. Na­leżeli do rasy nieznanej, nie wiemy dokładnie, jak się nazywali. Egipcjanie mówili o nich: Kefti. Nie wiemy, jakim językiem mówili, i to jest nasze największe zmartwienie. Albowiem ten tajemniczy naród zostawił po sobie tysiące tabliczek glinianych, pokrytych pis­mem, którego odczytać nie umiemy. W pałacach kró­lewskich znaleziono całe archiwa, na które patrzymy z rozpaczą. Co się w nich kryje? Jaką mają dla nas wiadomość o czasach, co tak nieoczekiwanie stanęły przed nami w świetności swej wspaniałej cywilizacji? Zapewne leżą tam rachunki dworskie, na których roz­poznajemy pieczęć królewską, być może są jakieś kro­niki z imionami i datami królów, dokumenty wojen i pokojów. Wolno się nawet spodziewać głosów bar­dziej poufnych, urywków poezji ówczesnej, pieśni o bo­gach i bohaterach. Bylibyśmy ciekawi i tych napisów, jakie przechodnie kreślili na fasadach domów, podobni w tym do naszych łobuzów ulicznych. Dzień, w którym uda się uczonym odczytać to pismo, będzie wielkim dniem, nie ma bowiem nic radośniejszego, jak otwo­rzyć usta umarłym, oddać im ich własne słowo, wysłu­chać spowiedzi wieków pogrzebanych.

Ale i wtedy będziemy ubożsi o to wszystko, co już niepowrotnie zginęło. Przepadły zaś rzeczy pisane na

materiałach kruchszych niż tabliczki gliniane. Zostały jedynie naczynia z atramentem, a domyślamy się, że pióra robiono z trzciny. Zamiast papieru używano prawdopodobnie liści palmowych i wyprawionych skór zwierzęcych. Książki, które z nich robiono, nie wytrzy­mały pożarów, wilgoci, kilku tysięcy lat w głębi ziemi.

Czego nie może nam powiedzieć tajemnicze pismo, objaśniają na swój sposób dzieła sztuki. Z architektury znamy domy i pałace tych ludzi i widzimy, że lubili wygodę, mieszkali przestronnie w pokojach dobrze przewietrzanych, spotykamy u nich łazienki i kanaliza­cję, rzeczy, których w trzy tysiące lat później nie znają królowie francuskiego Wersalu. Z układu okien pozna­jemy, że szło im nie tylko o świeże powietrze, ale

o              powabną grę światła na ścianach. Mieli oczy wrażli­we na piękno i chcieli je widzieć we wszystkich dro­biazgach codziennego użytku. Naczynia domowe, zwy­czajne garnki, dzbany, misy z gliny, otrzymywały kształty wytworne i na zewnętrznej stronie były malo­wane w kwiaty fantastyczne. Król miał nawet własną fabrykę fajansów, której wyroby szły na podarki dla monarchów i dygnitarzy państw zaprzyjaźnionych. Z obrazów ściennych, z tych wielkich wstęg barwnych, które snują się po pałacach, domach i grobowcach, po­znajemy mnóstwo ludzi wśród najróżnorodniejszych zajęć. Są to najczęściej zajęcia związane z religią lub kultem zmarłych. Oddawano cześć kamieniom, przypi­sując im jakąś moc wyższą, słupom, zbrojom, drzewom, zwierzętom, wreszcie bogini niewiadomego imienia, w której widziano panią całego żyjącego świata.

W związku z uroczystościami religijnymi odbywały się igrzyska, popisy gimnastyczne, walki byków. Chłop­cy i dziewczęta tańczyli przy dźwiękach harfy, śpiewa­

cy wygłaszali pieśni. Kto nie tańczył, nie śpiewał, kto nie chodził na polowanie ani ryb nie łowił, miał spo­kojniejszą rozrywkę w domu: szachy. I ta zadumana gra cieszyła się wielkim wzięciem, a w pałacu królew­skim znaleziono szachownicę, metr długości i więcej niż pół metra szeroką, oprawną w kość słoniową, ozdo­bioną kwiatami stokroci, których płatki są ze złota, a wnętrze z kryształu górskiego; figury były z tych samych materiałów z dodatkiem srebra i drogocennej emalii.

Kreteńczycy byli narodem spokojnym. Żyjąc w do­statkach, ufni w siłę swej floty i w bezpieczeństwo morza, które odgradzało od niespodzianej napaści wro­gów, w dobie najwyższego rozkwitu swej cywilizacji nie mieli ani twierdz, ani murów obronnych. Nieszczę­ście przyszło znienacka, szybkie jak piorun. Nie wi­dziano już innej rady, jak tylko w pomocy bogów: król biegł do sali tronowej, aby się namaścić jakimiś świę­tymi olejami, które miały mu dać siłę nadziemską. Ale pożar już objął pałac, król i kapłani uciekli, zostały po nich po dziś dzień rozrzucone po ziemi naczyńka ala­bastrowe. Stało się to około roku 1400 przed Chr.

Zdobywcami byli przodkowie Greków, Achajowie. Cywilizacji kreteńskiej nie zniszczyli. Kobiety ich przyjęły strój swych niewolnic, wytworny obyczaj wy­spiarzy złagodził surowość barbarzyńców północnych. Achajowie panowali nie tylko nad Krętą, ale nad ca­łym pobrzeżem Peloponezu. Swą potęgę obwarowali w zamkach nieznanej dotąd mocy, poza murami z tak olbrzymich głazów, że je późniejsza legenda przypisy­wała rękom Cyklopów.

Lecz ich koniec był równie gwałtowny. Ta sama Północ, która wyhodowała ich własną chciwość, przy­

niosła nową siłę, większą jeszcze, bo zakutą w żelazo. I Z Gór Albańskich zeszli Dorowie, szczep dziki i roz- 1 miłowany w wojnie. Idąc na podbój uprawnych kra- I jów, śpiewali: „Za całe bogactwo mam wielką włócz- I nię, miecz i piękną tarczę, która osłania me ciało. Tym I orzę, tym zbieram plon, tym wyciskam słodki sok win- 1 nej macicy”. Achajskie miecze ozdobne i puklerze z 1 brązu nie sprostały żelaznym włóczniom i tarczom na- I jeźdźcy. Na przestrzeni od Koryntu do Sparty została 1 jedna droga ruin. Nic im się nie oparło, przepłynęli I morze, Kretę zniszczyli ogniem. Od tej chwili, od XII I wieku przed Chr., cały dobytek wielu pokoleń, cała I owa praca ludzka od kruchej lepianki do rozkosznych fl pałaców, stała się łupem piasków wiatrem niesionych, I traw i chwastów.

*

Świat egejski zatonął w falach niepamięci, jak mi- I tyczna Atlantyda zatonęła w morzu.

Pamiętała o nim tylko legenda, która opowiadała I

o              świetności Krety w czasach króla Minosa, o jego I wielkiej flocie i dziwnym gmachu zwanym Labdryn- I tem. Zostali również bogowie, ale i oni ulegli bogom 1 nowych czasów i z Olimpem greckim połączyli się róż- flj nymi mitami w walkach, pościgach, małżeństwach. Go­łębie, które niegdyś siadały na gzymsach kapliczek bo- J gini kreteńskiej, przeleciały na szczyty świątyni greckiej j Afrodyty. Język przechował trochę wyrazów zagubio- a nego ludu i gdy się je wyłowi z ogromnego plonu mowy helleńskiej, zdaje się, że trzymamy w dłoni garść zia­ren, bo wiele z tych słów dotyczy roślin i drzew, które pierwsi sadzili Kreteńczycy.

W dziejach ludzkich nigdy nie ma całkowitej za­głady. Zawsze zostają bodaj drobne włókienka, które się wprzędą nieznacznie w pasmo nowych dni. Po ka­tastrofie XIV w. przed Chr. rozbitkowie zniszczonej cywilizacji schronili się na wyspy, przyczaili się drob­nymi osadami na wybrzeżu Azji Mniejszej. Żyli tam w tradycji swych obyczajów i pośród resztek swego dobytku przez czas dość długi, aby się im przyjrzały oczy Greków, którzy z każdym stuleciem coraz szczel­niej zajmowali te strony. A nawet gdy i z tych rozbit­ków ostatni już wymarli lub rozpłynęli się w zalewie obcego narodu, pozostały różne przedmioty, które żyją dłużej od ludzi. Setkami lat mogły jeszcze krążyć z rąk do rąk jakieś naczynia złote niespotykanych kształtów, jakieś flakoniki, których ściany zachowały nieco wil­goci zapachów, a zwłaszcza w niejednym domu prze­chowywano części zbroi spiżowej jako rzecz starożytną i czcigodną. Te wszystkie okruchy widywał z pewnoś­cią Homer, który żył w jednym z miast Azji Mniejszej. Przyćmiony blask tych szczątków ożywiał w jego oczach obrazy dawnej legendy i tworząc swych bohaterów, dał im rynsztunek .z brązu, nieznany już w jego czasach. Ten wielki człowiek wiązał świt helleński z zachodem prastarej, podbitej rasy.

WIENIEC OLIMPIJSKI

Młody Koroibos stał w otwartych drzwiach swego domu i z wytężeniem patrzył na drogę idącą z Pisy. W siwym brzasku płynął tam biały obłok i Koroibos klasnął w dłonie, gdy wreszcie udało mu się w tuma­nie kurzu pochwycić kształt człowieka.

              Goniec!

Wpadł między domy Elidy razem z pierwszym słoń...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin