JAN PARANDOWSKI
TRZY ZNAKI ZODIAKU
Zodiak, czyli Zwierzyniec tworzy dwanaście konstelacji gwiezdnych, leżących na drodze ekliptyki, i słońce, w swym pozornym ruchu, obiega je wszystkie po kolei. Ludzkość od niepamiętnych czasów śledzi z najwyższą uwagą ów obrót i te dwanaście gwiazdozbiorów u wszystkich narodów ma swe imiona i mity. Najdonioślejszym zdarzeniem był tu zawsze moment, w którym słońce zjawiało się w dzień zrównania wiosennego, czyli 21 marca. Staje ono zawsze w tym samym znaku, tak przynajmniej mogą sądzić ludzie, których życie jest zbyt krótkie, by można w nim było zauważyć zmiany w majestatycznym rytmie wszechświata. Zmiany jednak zachodzą. Oś ziemska niepostrzeżenie zmienia swój kierunek, co ma ten skutek, że ziemia zaczyna zajmować inne miejsce w stosunku do gwiazd Zodiaku, i wreszcie nadchodzi czas, kiedy słońce otwiera wiosnę pod innym znakiem niż dotychczas. Aby się to stało, musi upłynąć z górą dwa tysiące lat.
Odkąd człowiek żyje na ziemi, słońce niejeden raz przewędrowało pełne koło Zodiaku, ale większość olbrzymiego czasu przeszła nad ludzkością w jej najbardziej pierwotnej dobie, w wiekach jaskiń, narzędzi kamiennych i oswajania się ze światem, pełnym tajemnic i niepokoju. Historia nawet najstarszych narodów nie zaczyna się wcześniej niż 5000 lat przed Chrystu
sem. W tym okresie słońce zapowiadało wiosnę w znaku Byka. W dwadzieścia wieków później weszło w znak Barana, a zaczęło go mijać na jakieś sto lat przed naszą erą. Kiedy rodził się Chrystus, była to już epoka Ryb, która dopiero za naszych dni się skończyła. Warto przypomnieć, jak ważne miejsce zajmuje ryba wśród symbolów pierwszego chrześcijaństwa.
Opowiadania zebrane w tym tomie ogarniają czas dwóch okresów gwiezdnych — Barana i Ryb — trzeci zaś znak Zodiaku, wymieniony w tytule, jest tym, w który wchodzi wiek dwudziesty. Nazywają go Wodnikiem. Starzec morski, pół człowieka pół ryby, pojawia się w bardzo starożytnych wyobrażeniach, które w gwiazdach domyślały się istot boskich. Ci sami ludzie, którzy nadawali im dziwne imiona i snuli o nich jeszcze dziwniejsze baśnie, wierzyli, że gwiazdy rządzą losami świata i narodów. Błądzili niewątpliwie, ale błądząc tworzyli poezję i przez nią nieogarniona przestrzeń, w której ziemia jest pyłkiem, stawała się bliższa, bardziej zaciszna, jakby przychylniejsza człowiekowi. Kładąc na karcie tytułowej trzy symboliczne znaki niebieskiego Zwierzyńca pragnęliśmy zacieśnić więzy między naszym wiekiem a każdym z tych czterdziestu, w których tacy sami ludzie, na tej samej ziemi rodzili się i mijali pod nieśmiertelnymi gwiazdami.
EGEA
Nikt 8 was się nie domyśla, że łopata, ta sama łopata, którą się widzi w rękach ogrodnika, przy kopaniu studni, przy budowie domu, którą grabarz kopie dół na cmentarzu ma siłę wskrzeszania umarłych. Tak jest w istocie. Łopata, która sklepia mogiłę nad człowiekiem, po wielu latach znów tę mogiłę rozrzuca. Dzieje się to zaś nie z jakiejś bezbożności, lecz właśnie z najgłębszej czci dla ludzi, którzy przed nami żyli i umierali.
Prawo takiego gospodarzenia w ziemi mają uczeni, archeologowie. Badają czasy bardzo dawne, czasy umarłe, które same się niejako pogrzebały w niepamięci ludzkiej i pod tym wszystkim, co na nich wyrosło. Były niegdyś wielkie państwa, jak Egipt lub Babilonia, świetne miasta, jak Memfis lub Niniwa, i przez wojny, pożogi, wszelką niedolę, jaka tylko może się ludziom przydarzyć, upadły, narody ich wyginęły, domy, pałace, świątynie zasypał piasek pustyni albo zarosły trawy i lasy, życie stamtąd najpierw uciekło, potem znów wróciło, ale już inne, zupełnie do starego niepodobne. To dawniejsze wrosło po prostu w ziemię, ślad nieraz po nim zaginął i trzeba je na nowo odkopywać.
W naturze ludzkiej leży ciekawość, by wiedzieć, jak żyły wieki ubiegłe, w czym były do nas podobne, a w czym od nas różne. Człowiek poza tym, co go zaprząta w życiu codziennym, ma dwa spojrzenia: jedno w przy
szłość, w ten czas nieznany i niedosiężony, ku któremu biegną wysiłki wynalazców, uczonych badających tajemnice przyrody, filozofów obmyślających lepsze prawa i urządzenia społeczne, wszystko to, z czego my za naszego życia niewiele odniesiemy korzyści, a co może dać nieprzeczuwane pożytki naszym najdalszym potomkom — i drugie w przeszłość, którą można poznać, przybliżyć do nas, rozejrzeć się w tym, co wiele wieków przed nami tworzyło dla nas z tą samą myślą, z jaką my tworzymy dzisiaj dla dalekiego jutra. Tą dziwną i szeroką miłością trzyma się ludzkość: miłością tych, co są, tych, co będą, i tych, co byli. Stracilibyśmy połowę wiary w swe siły, gdybyśmy nie czuli za sobą bujnej rzeki wieków, żłobiącej w niezmordowanej pracy łożysko, którym płynie nasze życie.
Archeolog, czarnoksiężnik bez talizmanów, zaklęć i diabłów, narzędziem zwykłym, prostym: łopatą odgarnia warstwę ziemi, potem zapuszcza się głębiej,
o metr, dwa metry, coraz dalej i oto okazuje się, że wieki i tysiąclecia przylegają do siebie ściśle jak łupiny cebuli. Pod rumowiskiem jednego domu znajdą się resztki drugiego, który stał tam dawniej, pod nim jeszcze inne osiedle ludzkie, i zdarza się, że takich warstw jest na tym samym miejscu kilka lub kilkanaście.
Ile czujności, inteligencji, bystrego sądu wymaga szpiegowanie umarłych! Wszystko tu jest niesłychanie ważne. Oto kamienna posadzka, na niej zielone plamki; widać, że gmach uległ pożarowi, że miał jakieś ozdoby z brązu, które w ogniu stopiły się, kapały na kamienie kroplami, potem zakrzepły i pokryły się śniedzią. Tu znów schody, jedne wewnątrz domu, drugie prowadzą na ulicę; wewnętrzne mają stopnie gładkie i równe, tamte są bardziej wytarte. Uczony mówi, że
ludzie z tych czasów w domu chodzili boso, a do wyjścia na ulicę wkładali buciki, które mocniej ścierają płyty schodów.
Idąc najczęściej wśród samych cieniów rzeczy, wśród niemych i ledwie dostrzegalnych śladów, uczony potrafi z obszaru zarzuconego pozornie bezładnym gruzem wykreślić plan miasta, wyznaczyć ulice, zabudować je domami, domy zapełnić sprzętami i ludźmi, opowie tych ludzi sprawy zamierzchłe, nieraz takie sekrety, których nie domyślali się ich najbliżsi sąsiedzi w czasach, gdy mogli zaglądać do siebie przez okna, dziś już tak samo nie istniejące, jak płatki nieba wśród obłoków wczorajszej pogody. Z popiołów, z osadu na potłuczonych garnkach wybada, z czego składał się obiad przed tysiącami lat, odgrzebie garsteczkę zetla- łych korzonków i powie, jakie kwiaty i krzewy sadzono w ogrodzie, w którym bawiło się dzieciństwo i odpoczywała starość prawieków. I co jeszcze ważniejsze: uczony zna drogę stuleci. Wie, jak szły naprzód, poznaje każdy ich krok, od najtwardszej doli człowieka pierwotnego do mądrości i piękna dojrzałej cywilizacji.
*
Jednym z takich uczonych jest dziś Artur Evans. który odkrył cały świat nieznany. W początkach naszego wieku zakupił na wyspie Krecie wielki szmat ziemi i wynająwszy robotników, rozpoczął wykopaliska. Już po kilku miesiącach przekonał się, że otwierają się nowe karty dziejów. Na rozkopanym polu wyroiły się ściany domów, nieprzeliczone mnóstwo pokoi, kolumny, dziedzińce otoczone tarasami, magazyny pełne glinanych beczek, z pyłu i gruzu jęły się wyła
niać malowidła ścienne, na nich snuły się dziwne postaci kobiet i mężczyzn, uśmiechnięte, w osobliwych strojach. Robotnicy na noc wracali do miasta, bojąc się spać wśród tych widm niepokojących i niezrozumiałych.
Były one równie niezrozumiałe dla uczonych i dopiero w kilka lat później, gdy Evans odkopał cały pałac w Knossos (tak się ongi nazywała ta miejscowość), a inni archeologowie znaleźli podobne rzeczy w innych stronach wyspy, stało się jasne, że zmartwychwstała nieznana dotychczas cywilizacja, którą nazwano najpierw kreteńską, a potem egejską, skoro się przekonano, że obejmowała wyspy i pobrzeża morza Egejskiego. Wykopaliska i badania trwają do dziś, rozszerzają coraz więcej naszą wiedzę o tym zaginionym świecie i pozwalają wyobrazić sobie jego rozwój od najdawniejszych początków aż do chwili upadku.
W czasach, kiedy nie było jeszcze Morza Egejskiego, kiedy w tym miejscu rozciągał się jednolity ląd łączący Grecję z Azją Mniejszą, Kretę, która nie była wtedy wyspą, lecz częścią owego lądu, zamieszkiwały jedynie zwierzęta, wielkie potwory przedpotopowe. Ich kości spotyka się w dziewiczej ziemi, gdzie niepodobna odszukać śladów człowieka. Pierwsi ludzie zjawili się na Krecie w setki tysięcy lat później, gdy po wielkich wstrząśnieniach skorupy ziemskiej morze oderwało Grecję od Azji Mniejszej, a z pierwotnego lądu zostały tylko niezliczone okruchy, wyspy Archipelagu Egejskiego. Przybyli drogą wodną, zapewne z Azji, na jakichś czółnach, drążonych w pniach drzew i zatrzymali się nad brzegiem morza, które ich przyniosło. Mieszkali w grotach, pieczarach, szczelinach skalnych. Gdy. się rozmnożyli, gdy im już było za ciasno w tych pod
ziemnych schroniskach, zaczęli stawiać lepianki z gliny pomieszanej z chrustem, na podmurowaniu z kamienia. Nie znali uprawy roli, hodowali bydło, łowili ryby. W pozostałych po nich śmietnikach znaleziono skorupy małży morskich, kości baranów, wołów, zajęcy, dzików — odpadki z ich stołu. Broń i narzędzia robili z kości, rogu i kamienia. Mieli wyborny kamień, obsydian, który daje się łatwo łupać na cienkie płytki, przez staranne wygładzanie robili z niego noże, a nawet brzytwy, chociaż trzeba przyznać, że golenie w owych czasach wymagało pewnego samozaparcia. Kobiety zajmowały się przędzeniem, bo zostały po nich ułamki wrzecion i szpulki z kości zwierzęcych. Umarłych grzebano blisko domów. Takie życie trwało trzy tysiące lat, mniej więcej od sześćdziesiątego do trzydziestego wieku przed Chr.
Około r. 3000 nastąpiła żywa wędrówka ludów. Do Krety wtargnęli nowi ludzie — i oni przyszli prawdopodobnie z Azji, kolebki narodów. Przynieśli ze sobą wielką zdobycz: metal. Była to miedź, z której wyrabiali broń i narzędzia, podatniejsze i bardziej sprawne od kamiennych. Życie nabrało szerszego oddechu. Budowano większe domy, w których wygodnie mogły się zmieścić nawet liczne rodziny. Z uprawy ziemi, winnej latorośli, drzew oliwnych gromadził się pewien dostatek. Statki kreteńskie uwijały się dookoła wysp sąsiednich. W pięćset lat później nauczono się od jakichś ludów północnych przetapiać miedź i cynę na brąz, twardszy i trwalszy od miedzi.
Prawie czterdzieści wieków szła wytężona, bohaterska praca nad zdobyciem rzeczy, które nam się wydają najprostsze; bezimienni geniusze, z pokolenia na pokolenie, tworzyli nowe lub ulepszali stare wynalazki,
wymagające takiej samej inteligencji, jak pomysł aeroplanu lub radia. Wreszcie na tych szerokich fundamentach powstała rozległa i bujna cywilizacja, która osiąga swój szczyt w czasach od r. 1700 do 1400 przed Chr.
Wtedy Kreta jest wielką potęgą morską. Panuje nad Wyspami Egejskimi, prowadzi szeroki handel z Egiptem, jej okręty odwiedzają wszystkie przystanie Morza Śródziemnego. Rządzi nią król, który ma swą stolicę w Knossos. Godłem państwa jest lilia. Król zamiast korony nosi wieniec z tych cudnych kwiatów. Mieszka w pałacu tak obszernym, że mogłoby się tam pomieścić małe miasto. Jakże daleko jesteśmy od jaskiń i lepianek człowieka z epoki kamiennej! Oto po brzegach szerokich ulic, z chodnikami o równych, dobrze wprawionych płytach, stoją kilkupiętrowe domy podobne do naszych, a z okien rozpiętych na krzyżu takiej jak u nas ramy wychylają się kobiety, które wzięlibyśmy za nasze prababki, skoro widzimy na nich staniki z bufiastymi rękawami, spódnice z falbankami, krynoliny.
Było to nawet dla uczonych zjawisko oszałamiające. Nikt przecież nie spodziewał się spotkać w odległej starożytności dam ubranych jakby według żumalu mód z XIX wieku. Tymczasem takimi je właśnie widzimy na malowidłach, które pokrywają ściany pałaców, domów i grobowców. Te panie przedhistoryczne mają na sobie tumiury, spódnice w kształcie dzwonu, fartuszki haftowane, obszyte koronką, dla smukłości talii ściskają się gorsetem, noszą kapelusze wysokie i spiczaste albo trójrożne „markizki”, albo małe toczki, na nogi wkładają pantofelki z obcasami. Na jednej miniaturze przedstawiono je siedzące w loży jakiegoś
teatru lub cyrku i tu złudzenie jest zupełne: rzekłbyś, że to obrazek z życia naszych czasów.
Mężczyźni ubierali się skromniej, prawdę mówiąc, chodzili półnago: osłaniali tylko biodra kawałkiem materii, jakby fartuszkiem, zresztą haftowanym i bardzo ozdobnym. Na głowie nosili turbany albo berety. Byli to ludzie piękni, zarówno mężczyźni, jak kobiety. Niezbyt wysokiego wzrostu, mieli ciała smukłe, gibkie, ćwiczone w ruchu i w igrzyskach gimnastycznych. Należeli do rasy nieznanej, nie wiemy dokładnie, jak się nazywali. Egipcjanie mówili o nich: Kefti. Nie wiemy, jakim językiem mówili, i to jest nasze największe zmartwienie. Albowiem ten tajemniczy naród zostawił po sobie tysiące tabliczek glinianych, pokrytych pismem, którego odczytać nie umiemy. W pałacach królewskich znaleziono całe archiwa, na które patrzymy z rozpaczą. Co się w nich kryje? Jaką mają dla nas wiadomość o czasach, co tak nieoczekiwanie stanęły przed nami w świetności swej wspaniałej cywilizacji? Zapewne leżą tam rachunki dworskie, na których rozpoznajemy pieczęć królewską, być może są jakieś kroniki z imionami i datami królów, dokumenty wojen i pokojów. Wolno się nawet spodziewać głosów bardziej poufnych, urywków poezji ówczesnej, pieśni o bogach i bohaterach. Bylibyśmy ciekawi i tych napisów, jakie przechodnie kreślili na fasadach domów, podobni w tym do naszych łobuzów ulicznych. Dzień, w którym uda się uczonym odczytać to pismo, będzie wielkim dniem, nie ma bowiem nic radośniejszego, jak otworzyć usta umarłym, oddać im ich własne słowo, wysłuchać spowiedzi wieków pogrzebanych.
Ale i wtedy będziemy ubożsi o to wszystko, co już niepowrotnie zginęło. Przepadły zaś rzeczy pisane na
materiałach kruchszych niż tabliczki gliniane. Zostały jedynie naczynia z atramentem, a domyślamy się, że pióra robiono z trzciny. Zamiast papieru używano prawdopodobnie liści palmowych i wyprawionych skór zwierzęcych. Książki, które z nich robiono, nie wytrzymały pożarów, wilgoci, kilku tysięcy lat w głębi ziemi.
Czego nie może nam powiedzieć tajemnicze pismo, objaśniają na swój sposób dzieła sztuki. Z architektury znamy domy i pałace tych ludzi i widzimy, że lubili wygodę, mieszkali przestronnie w pokojach dobrze przewietrzanych, spotykamy u nich łazienki i kanalizację, rzeczy, których w trzy tysiące lat później nie znają królowie francuskiego Wersalu. Z układu okien poznajemy, że szło im nie tylko o świeże powietrze, ale
o powabną grę światła na ścianach. Mieli oczy wrażliwe na piękno i chcieli je widzieć we wszystkich drobiazgach codziennego użytku. Naczynia domowe, zwyczajne garnki, dzbany, misy z gliny, otrzymywały kształty wytworne i na zewnętrznej stronie były malowane w kwiaty fantastyczne. Król miał nawet własną fabrykę fajansów, której wyroby szły na podarki dla monarchów i dygnitarzy państw zaprzyjaźnionych. Z obrazów ściennych, z tych wielkich wstęg barwnych, które snują się po pałacach, domach i grobowcach, poznajemy mnóstwo ludzi wśród najróżnorodniejszych zajęć. Są to najczęściej zajęcia związane z religią lub kultem zmarłych. Oddawano cześć kamieniom, przypisując im jakąś moc wyższą, słupom, zbrojom, drzewom, zwierzętom, wreszcie bogini niewiadomego imienia, w której widziano panią całego żyjącego świata.
W związku z uroczystościami religijnymi odbywały się igrzyska, popisy gimnastyczne, walki byków. Chłopcy i dziewczęta tańczyli przy dźwiękach harfy, śpiewa
cy wygłaszali pieśni. Kto nie tańczył, nie śpiewał, kto nie chodził na polowanie ani ryb nie łowił, miał spokojniejszą rozrywkę w domu: szachy. I ta zadumana gra cieszyła się wielkim wzięciem, a w pałacu królewskim znaleziono szachownicę, metr długości i więcej niż pół metra szeroką, oprawną w kość słoniową, ozdobioną kwiatami stokroci, których płatki są ze złota, a wnętrze z kryształu górskiego; figury były z tych samych materiałów z dodatkiem srebra i drogocennej emalii.
Kreteńczycy byli narodem spokojnym. Żyjąc w dostatkach, ufni w siłę swej floty i w bezpieczeństwo morza, które odgradzało od niespodzianej napaści wrogów, w dobie najwyższego rozkwitu swej cywilizacji nie mieli ani twierdz, ani murów obronnych. Nieszczęście przyszło znienacka, szybkie jak piorun. Nie widziano już innej rady, jak tylko w pomocy bogów: król biegł do sali tronowej, aby się namaścić jakimiś świętymi olejami, które miały mu dać siłę nadziemską. Ale pożar już objął pałac, król i kapłani uciekli, zostały po nich po dziś dzień rozrzucone po ziemi naczyńka alabastrowe. Stało się to około roku 1400 przed Chr.
Zdobywcami byli przodkowie Greków, Achajowie. Cywilizacji kreteńskiej nie zniszczyli. Kobiety ich przyjęły strój swych niewolnic, wytworny obyczaj wyspiarzy złagodził surowość barbarzyńców północnych. Achajowie panowali nie tylko nad Krętą, ale nad całym pobrzeżem Peloponezu. Swą potęgę obwarowali w zamkach nieznanej dotąd mocy, poza murami z tak olbrzymich głazów, że je późniejsza legenda przypisywała rękom Cyklopów.
Lecz ich koniec był równie gwałtowny. Ta sama Północ, która wyhodowała ich własną chciwość, przy
niosła nową siłę, większą jeszcze, bo zakutą w żelazo. I Z Gór Albańskich zeszli Dorowie, szczep dziki i roz- 1 miłowany w wojnie. Idąc na podbój uprawnych kra- I jów, śpiewali: „Za całe bogactwo mam wielką włócz- I nię, miecz i piękną tarczę, która osłania me ciało. Tym I orzę, tym zbieram plon, tym wyciskam słodki sok win- 1 nej macicy”. Achajskie miecze ozdobne i puklerze z 1 brązu nie sprostały żelaznym włóczniom i tarczom na- I jeźdźcy. Na przestrzeni od Koryntu do Sparty została 1 jedna droga ruin. Nic im się nie oparło, przepłynęli I morze, Kretę zniszczyli ogniem. Od tej chwili, od XII I wieku przed Chr., cały dobytek wielu pokoleń, cała I owa praca ludzka od kruchej lepianki do rozkosznych fl pałaców, stała się łupem piasków wiatrem niesionych, I traw i chwastów.
Świat egejski zatonął w falach niepamięci, jak mi- I tyczna Atlantyda zatonęła w morzu.
Pamiętała o nim tylko legenda, która opowiadała I
o świetności Krety w czasach króla Minosa, o jego I wielkiej flocie i dziwnym gmachu zwanym Labdryn- I tem. Zostali również bogowie, ale i oni ulegli bogom 1 nowych czasów i z Olimpem greckim połączyli się róż- flj nymi mitami w walkach, pościgach, małżeństwach. Gołębie, które niegdyś siadały na gzymsach kapliczek bo- J gini kreteńskiej, przeleciały na szczyty świątyni greckiej j Afrodyty. Język przechował trochę wyrazów zagubio- a nego ludu i gdy się je wyłowi z ogromnego plonu mowy helleńskiej, zdaje się, że trzymamy w dłoni garść ziaren, bo wiele z tych słów dotyczy roślin i drzew, które pierwsi sadzili Kreteńczycy.
W dziejach ludzkich nigdy nie ma całkowitej zagłady. Zawsze zostają bodaj drobne włókienka, które się wprzędą nieznacznie w pasmo nowych dni. Po katastrofie XIV w. przed Chr. rozbitkowie zniszczonej cywilizacji schronili się na wyspy, przyczaili się drobnymi osadami na wybrzeżu Azji Mniejszej. Żyli tam w tradycji swych obyczajów i pośród resztek swego dobytku przez czas dość długi, aby się im przyjrzały oczy Greków, którzy z każdym stuleciem coraz szczelniej zajmowali te strony. A nawet gdy i z tych rozbitków ostatni już wymarli lub rozpłynęli się w zalewie obcego narodu, pozostały różne przedmioty, które żyją dłużej od ludzi. Setkami lat mogły jeszcze krążyć z rąk do rąk jakieś naczynia złote niespotykanych kształtów, jakieś flakoniki, których ściany zachowały nieco wilgoci zapachów, a zwłaszcza w niejednym domu przechowywano części zbroi spiżowej jako rzecz starożytną i czcigodną. Te wszystkie okruchy widywał z pewnością Homer, który żył w jednym z miast Azji Mniejszej. Przyćmiony blask tych szczątków ożywiał w jego oczach obrazy dawnej legendy i tworząc swych bohaterów, dał im rynsztunek .z brązu, nieznany już w jego czasach. Ten wielki człowiek wiązał świt helleński z zachodem prastarej, podbitej rasy.
WIENIEC OLIMPIJSKI
Młody Koroibos stał w otwartych drzwiach swego domu i z wytężeniem patrzył na drogę idącą z Pisy. W siwym brzasku płynął tam biały obłok i Koroibos klasnął w dłonie, gdy wreszcie udało mu się w tumanie kurzu pochwycić kształt człowieka.
— Goniec!
Wpadł między domy Elidy razem z pierwszym słoń...
kadorka1