Fenix 1992-02.rtf

(290 KB) Pobierz
NUMER 2 (11) 1992

 

 

 

 

 

NUMER 2 (11) 1992

 

OPOWIADANIA:

 

Ursula Le Guin               Opowieść żony

Jerzy Nowosad ....................................................................................Wzgórze wisielców

Fred Saberhagen ....................................................................................Skrzydła z cienia

Olgierd Dudek .................................................................................................Czas Siejby

Wiktor Wikiewicz .................................................................................Sejmor Srebnołuski

David Brin.............................................................................................................. Te oczy

Lawrence Watt Ewans ................................................... No i rzuciłem robotę u Harry’ego             

 

FENIX - miesięcznik literacko filmowy


Ursula Le Guin

Opowieść żony

Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

 

Był dobrym mężem, dobrym ojcem. Nie rozumiem tego. Nie wierzę. To się nie mogło zdarzyć. Widziałam, jak to się stało, ale to nieprawda. Niemożliwe. Był zawsze łagodny. Gdybyście go widzieli, jak się bawił z dziećmi, każdy, kto by go wi­dział z dziećmi, wiedziałby, że nie ma w nim ani śladu zła, że jest dobry do szpiku kości. Kiedy go po raz pierwszy spotka­łam, mieszkał jeszcze u matki, tam, nad jeziorem Spring Lake, i nieraz widywałam ich razem, matkę i synów i myślę, że warto się zaznajomić z każdym, kto jest tak miły dla swojej rodziny jak on. A potem zdarzyło się, że chodziłam po lesie i spotkałam go, kiedy wracał sam z polowania. Niczego nie upolował, nawet myszy, ale go to wcale nie zmartwiło. Po prostu dokazywał, ciesząc się rannym powietrzem. To jedna z rzeczy, które od razu w nim polubiłam. Nie przejmował się, nie zrzędził i nie skamlał, kiedy coś mu się nie udawało. Zaczęliśmy więc wtedy rozmawiać. I chyba wszystko się dobrze potoczyło, bo wkrótce już spędzał u mnie prawie cały czas. A moja siostra powiedziała - bo widzicie, moi rodzice wyprowadzili się ubiegłego roku na południe, zostawiając nam rodzinne gniazdo - więc moja siostra powiedziała, niby drocząc się, ale poważnie:

- No cóż, jeżeli on ma zamiar tu bywać cały dzień i pół nocy, to dla mnie już chyba nie będzie miejsca!

I wyprowadziła się kawałek dalej. Zawsze byłyśmy sobie naprawdę bliskie, ona i ja. Takie rzeczy nigdy się nie zmieniają. Nie przetrwałabym tego nieszczęsnego okresu, gdyby nie moja siostrzyczka.

No więc mieszkał tu. Mogę tylko powiedzieć, że był to szczę­śliwy rok w moim życiu. On był dla mnie po prostu dobry. Ciężko pracował, nie lenił się, a w dodatku był taki duży i przystojny. Wszystkim imponował, wiecie, mimo jego młode­go wieku. Nocne spotkania w lesie; coraz częściej kazali mu i prowadzić śpiew. Miał taki piękny głos i zaczynał donośnie, a inni przyłączali się do niego niskimi i wysokimi głosami. Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz o tym pomyślę, jak to słyszałam nocami, kiedy zostawałam w domu, nie szłam na spotkanie, bo dzieci były jeszcze malutkie - ten śpiew wzbija­jący się w górę poprzez drzewa i światło księżyca, letnie noce i księżyc w pełni. Nie usłyszę już nic równie pięknego. Już nigdy nie zaznam takiej radości.

Mówią, że to z powodu księżyca. To wina księżyca, i krwi. Miał to we krwi jego ojciec. Nigdy nie znałam jego ojca i teraz się zastanawiam, co się z nim stało. Pochodził aż z okolic Whitewater i nie miał tu krewnych. Zawsze myślałam, że tam wróci, ale teraz już nie wiem. Coś się o nim mówiło, jakieś pogłoski, opowieści, które zaczęły krążyć, kiedy to się stało z moim mę­żem. To się ma we krwi, mówią, i może się nigdy nie ujawnić, ale jeśli już, to pod wpływem zmiany księżyca. Zdarza się to zawsze na nowiu. Kiedy wszyscy są w domu i śpią. Takiego, który ma przekleństwo we krwi, coś nachodzi, mówią, i on wstaje, bo nie może spać, i wybiega w rozjarzone słońce, i wyrusza zupełnie sam - żeby znaleźć takich jak on. Może to i prawda, bo mój mąż tak robił. Podnosiłam się i pytałam:

- Gdzie idziesz? A on odpowiadał:

- Och, na polowanie. Wrócę wieczorem.

I było to do niego niepodobne, nawet głos miał inny. Ale byłam taka śpiąca, nie chciałam budzić dzieci, a on taki dobry i odpowiedzialny, nie do mnie należało pytać go „dlaczego?" i „dokąd?" i takie inne.

Więc zdarzyło się tak może trzy albo cztery razy. Wracał późno, zmęczony i niemalże zły jak na kogoś tak łagodnego -nie chciał nic mówić. Sądziłam, że każdy musi się od czasu do czasu wypuścić, a gderanie nigdy nic nie pomogło. Ale naprawdę zaczęłam się martwić. Nie tyle, że szedł, ile, że wracał taki zmęczony i obcy. Nawet pachniał dziwnie. Włosy mi się od tego jeżyły. Nie mogłam wytrzymać i powiedziałam:

- Czym cię tak czuć? Cały pachniesz! A on odpowiedział:

- Nie wiem - wręcz opryskliwie i udał, że śpi. Ale zszedł na dół, kiedy myślał, że nie widzę, i mył się i mył. Ale te zapachy zostały w jego włosach i naszym posłaniu przez wiele dni.

A potem ta okropność. Trudno mi o tym mówić. Chce mi się płakać, kiedy muszę sobie o tym przypomnieć. Nasza najmłod­sza, maleństwo, moje szczeniątko, odwróciło się od swego ojca. Z dnia na dzień. Wszedł, a ona się nagle zlękła i zesztywniała z szeroko roztwartymi oczyma, a potem rozpłakała się i próbo­wała schować za mnie. Nie bardzo jeszcze mówiła, ale powta­rzała w kółko:

- Niech to sobie idzie!

Ten wyraz jego oczu, przez moment, kiedy to usłyszał. Nie chcę tego pamiętać. Nie mogę zapomnieć. Wyrazu jego oczu, patrzących na własne dziecko.

Powiedziałam do małej:

- Wstydź się, co w ciebie wstąpiło! - karcąco, ale jednocześnie tuliłam ją do siebie, bo też się przestraszyłam. Aż się trzęsłam ze strachu.

Odwrócił wtedy wzrok i powiedział coś jakby:

- Coś jej się przyśniło - i tym zbył sprawę. Albo starał się zbyć. Ja też. I naprawdę byłam wściekła na małą, kiedy nadal przerażał ją śmiertelnie widok własnego taty. Ale nie mogła nic na to poradzić, a ja nie miałam na to wpływu.

Trzymał się z dala przez cały ten dzień. Bo chyba już wie­dział. Właśnie zaczynał się nów.

Wewnątrz było gorąco i ciasno, i ciemno, i wszyscy już spaliśmy jakiś czas, kiedy coś mnie zbudziło. Nie było go przy mnie. Kiedy się wsłuchałam, dobiegł mnie lekki ruch w przej­ściu. Wstałam, bo dłużej nie mogłam już tego znieść. Weszłam w korytarz; było w nim jasno od mocnego światła słonecznego wpadającego przez otwór. I zobaczyłam go stojącego na zew­nątrz tuż przy wejściu, w wysokiej trawie. Głowę miał zwieszo­ną. Usiadł, jakby znużony, i spojrzał na swoje nogi. Tkwiłam bez ruchu wewnątrz i bacznie przyglądałam się - sama nie wiem, dlaczego.

I zobaczyłam to, co on zobaczył. Przemianę. Najpierw zaszła w stopach. Wydłużały się, każda stopa robiła się dłuższa, wycią­gała się, palce się wyciągnęły, stopa wydłużała się coraz bar­dziej, mięsista i biała. I już nie było na nich włosów.

Włosy zaczęły mu znikać na całym ciele. Jakby się spiekały na słońcu i już ich nie było. Aż cały zrobił się biały, jak skóra na robaku. I odwrócił twarz. Zmieniała mu się w oczach. Coraz bardziej i bardziej płaska, usta robiły się też płaskie i szerokie, zęby szczerzyły się, płaskie i tępe, a nos był już tylko mięsistą naroślą z dziurkami nozdrzy, uszu nie miał, oczy zrobiły się niebieskie - niebieskie w białych obwódkach - i wytrzeszczały się na mnie z tej płaskiej, rozmiękłej, białej twarzy.

Stanął na dwóch nogach. Widziałam go, nie mogłam go nie widzieć, mojego ukocha­nego, miłego, zmienionego w tę nienawistną postać.

Nie mogłam się ruszyć, ale kiedy tak kuliłam się w przejściu patrząc w dzień, drżałam i trzęsłam się od warczenia, które nagle wybuchło w obłędne, straszne wycie. Wycie żalu i wycie prze­rażenia i wycie jak zew. Inni też je usłyszeli, nawet przez sen i obudzili się.

A to patrzyło i rozglądało się badawczo, to, w co się przeob­raził mój mąż, i przybliżyło twarz do wejścia naszego domu. Mnie ciągle unieruchamiał śmiertelny strach, ale za mną dzieci się obudziły i maleństwo skomlało. Wtedy obudził się we mnie gniew matki, zawarczałam i poczołgałam się do przodu.

To coś ludzkiego rozejrzało się. Nie miało strzelby, jak ci z ludzkich siedzib. Ale podniosło leżącą na ziemi grubą gałąź długą, białą stopą i wepchnęło jej koniec do naszego domu, mierząc we mnie. Zmiażdżyłam jej koniec w zębach i zaczęłam pchać się do wyjścia, bo wiedziałam, że człowiek zabije nasze dzieci, jeżeli mu się uda. Ale moja siostra już była blisko. Widziałam, jak biegnie na człowieka z opuszczoną głową i zjeżoną grzywą na karku, z oczyma świecącymi żółto jak zimowe słońce. Odwrócił się ku niej i zamachnął się gałęzią. Ale ja wypadłam z wyjścia, oszalała z matczynego gniewu, a wszyscy inni też biegli już w odpowiedzi na moje wołanie, zbierało się całe stado w tym upale i w jarzącym się blasku południowego słońca.

Człowiek spojrzał po nas, przeraźliwie krzyknął i machnął gałęzią, którą trzymał. A potem zerwał się i pobiegł w dół po zboczu, kierując się na uprzątnięte pola. Biegł na dwóch nogach, skacząc i wymachując, a my za nim.

Byłam ostatnia, bo wciąż jeszcze miłość powściągała we mnie gniew i strach. Biegłam, kiedy zobaczyłam, jak zwalają go z nóg. Zęby mojej siostry wpiły mu się w gardło. Dopadłam ich, kiedy ta istota była już martwa. Inni cofali się od zwłok. Odpy­chał ich smak krwi i ten zapach. Młodsi kulili się, a niektórzy płakali, moja siostra zaś pocierała pysk o przednie łapy, aby pozbyć się tego smaku. Podeszłam blisko, bo myślałam, że jeśli ta rzecz jest martwa, to i czar, przekleństwo musiało się wyczer­pać i mój mąż wróci - żywy, czy choćby martwy, żebym tylko mogła go ujrzeć, moją miłość, w jego prawdziwej, pięknej po­staci. Ale tam leżał tylko biały i zakrwawiony, nieżywy czło­wiek. Odstępowaliśmy od niego coraz dalej i dalej, aż odwróci­liśmy się i pobiegli z powrotem we wzgórza, z powrotem w lasy cienia i mroku, i błogosławionej ciemności.


Jerzy Nowosad

WZGÓRZE WISIELCÓW

 

 

Z RAPORTÓW POLICJI

3 czerwca br., o go­dzinie 2.25, trzy ki­lometry na południe od miejscowości Manowo, nocny patrol po­licji drogowej zna­lazł porzucony samo­chód marki skoda favorit, numer reje­stracyjny KRA1543. Opuszczony pojazd stał z zapalonymi światłami na wąskiej ścieżce, pięć metrów od głównej szosy. Śladów wypadku lub walki nie stwierdzo­no. Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kil­kanaście kropli czer­wonej cieczy.

 

Samochód gwałtownie zwolnił, poczułem mocny przechył na prawą stronę. Charakterystyczne klapanie z tyłu nie pozosta­wiało żadnych wątpliwości. Zmełłem między zębami kilka nie­przyzwoitych słów, zjechałem na pobocze i wysiadłem. Przed­tem spojrzałem na zegarek. Kwadrans po pierwszej.

Wąska, leśna droga wychodziła z ostrego zakrętu na długą prostą. Dobrze widoczny w światłach reflektorów drogowskaz błyszczał jeszcze świeżą farbą: grubą cyfrę 3 po nazwie miejsco­wości raz po raz przysłaniała chybocąca gałąź akacji. Trzeba mieć prawdziwego pecha, żeby złapać gumę trzy kilometry przed celem. Z zaciśniętych szczęk znów wycedziłem coś nie przeznaczonego dla pensjonarek i otwarłem bagażnik. Wyciąg­nąłem klucz, latarkę, podnośnik. Zapasowe koło rzuciłem na ziemię. Piętnaście minut po pierwszej w nocy nie jest porą, kiedy rozsadza mnie chęć do pracy.

Ostatnia śruba zgrzytnęła niebezpiecznie. Najpierw nie mo­głem jej odkręcić, potem wlazła w klucz tak głęboko, że musia­łem nim wyrżnąć o asfalt. Zobaczyłem tylko jak wyskakuje. Spadła gdzieś poza kręgiem światła.

Założyłem koło zapasowe, przykręciłem trzy pozostałe śruby i wstałem. Omiotłem latarką asfalt w pobliżu, potem trawę na skraju rowu. Śruba zniknęła. Zacząłem szukać metodycznie, oświetlając wolno kolejne skrawki jezdni.

- Leży przy przednim kole, od wewnętrznej strony - usłysza­łem zza pleców i jakby z góry.

Czyjaś niespodziewana obecność w miejscu, co do którego jesteśmy przekonani, że oprócz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywołuje nieprzyjemną, gwałtowną reakcję. Aż do bólu ścis­nąłem w garści ciężki klucz i odwróciłem się.

Kiedy zatrzymywałem samochód, wolna od drzew przestrzeń po prawej stronie drogi była ciemna. Teraz oświetlało ją niebie­skawe, trupie światło bijące od ziemi. To, co w mroku wziąłem za płaską polankę, w rzeczywistości było niewysokim pagór­kiem. Na szczycie stał drewniany podest, z niego wychodził gruby słup zakończony poprzeczką. Przypominał dużą literę T bez połowy daszka. Z poprzeczki zwisał sznur zakończony pęt­lą. Ten sznur nie zwisał luźno.

Wyglądał potwornie. Z pustych oczodołów wypływały struż­ki zakrzepłej krwi, skóra na policzkach nosiła ślady ptasich dziobów. Na związanych z tyłu rękach spostrzegłem krwawe bruzdy po kłach lub pazurach. Gwałtownie zabrakło mi odde­chu.

- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. - Głos miał równie gruby i chropawy jak słup, na którym dyndał. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie powodzi mi się zbyt dobrze. W ten sposób dorabiam do pensji.

Warstwa makijażu na jego straszliwej gębie czyniła z niej martwą maskę. Mówił prawie nie ruszając ustami, a przynaj­mniej ja tego ruchu nie dostrzegłem.

- Kiedyś było tu szubieniczne wzgórze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod nazwą Wzgórza Wisielców. Ktoś wpadł na pomysł, żeby to wykorzystać i uatrakcyjnić tę trasę turystyczną. Kierowcy autokarów stają tu pod byle pozorem, wtedy włączam światło na pięć sekund. Na ogół wywiera to piorunujące wraże­nie. Za te pięć sekund i godzinę przygotowań dostaję więcej niż za tydzień pracy w macierzystej firmie. Czy pan już przykręcił to koło?

Ochłonąłem na tyle, żeby przytaknąć.

- Za kilka minut powinien nadjechać autokar z Torunia. Pana obecność...

- Tak. Oczywiście.

W biegu wrzuciłem przebitą oponę i klucze do bagażnika. Na koszmarną maskę tamtego wypełzło coś, co u innych można by nazwać uśmiechem. Trupie światło zbladło i zgas­ło.

Koła wykonały trzy obroty w miejscu, samochód skoczył do przodu z przeraźliwym kwikiem gum. W nadziei, że przyniesie to odprężenie, wbiłem pustą fajkę w zęby i ssałem ją. Zwolniłem dopiero przed wjazdem do wsi. Mój Boże, przecież na taki pomysł mógł wpaść tylko kompletny idiota.

 

Z RAPORTÓW POLICJI.

Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny KRA1543. Analiza laboratoryjna potwierdziła podejrzenia prowadzącego dochodze­nie. Przekazane próbki zawierały pot zmieszany z krwią grupy zero RH minus. Ponadto stwierdzono obecność mikro­skopijnych cząstek naskórka. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypu­ścić, że pochodziły z powiek.

 

Sandra zrobiła jedną z tych min, z której ni mniej, ni więcej wynika, że ktoś do kogo mówisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokazać. W końcu stwierdziła:

- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że prowadziłeś sa­mochód po alkoholu.

Siedzieliśmy na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota była nie do zniesienia. Na zewnątrz, od czasu do czasu, lekki podmuch poruszał ciężkim, przesyconym zapa­chem kwitnących lip powietrzem.

Sandra odkroiła kawałek ciasta i przeniosła na mój talerzyk. Przez chwilę patrzyła na mnie z udaną uwagą.

- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczyłeś szubienicę, na niej wisiał jakiś facet, który, jak gdyby nigdy nic, zaczął z tobą rozmawiać?

-Tak.

Uśmiechnęła się pobłażliwie, z przesadnym namaszczeniem wrzuciła do filiżanki kostkę cukru.

- Byłam dotąd całkowicie przekonana, że wisielcy to ludzie dość małomówni.

- Ja też - odparłem. - Ale ten służy podobno jako atrakcja turystyczna. Nie jest więc prawdziwy.

Mąż Sandry również nie uwierzył. Rozłożył na kolanach szczegółową mapę najbliższych okolic, niemal oskarżycielsko wbił palec w czarną nitkę szosy.

- Ten obszar należy do naszego nadleśnictwa. Przejeżdżam tamtędy kilka razy w tygodniu. Gdyby na tym pagórku rze­czywiście coś stało, musiałbym o tym wiedzieć. Bez naszego zezwolenia niczego nie wolno budować na terenach przyleśnych. Zresztą, czy ty wiesz ile protestów wzbudziłaby taka... budowla?

- W porządku. - Podniosłem ręce do góry. - Poddaję się. Niczego nie widziałem. Wszystko to wymyśliłem dla hecy.

Adrian wykrzywił twarz w zaczepnym uśmiechu, zwinął ma­pę.

- Adaś! Chodź, jedziemy na spacer.

Chłopak wyjrzał spod zielonych płacht liści rabarbaru. Pod­ciągnął przydługie porcięta, otrzepał podrapane kolana i pod­szedł do ojca.

-Autem?

- Autem.

- A mogę jechać z psiodu?

- Nie wiem, zapytaj pana Jurka.

- Panie Lulku, mogę?

- Oczywiście. A ty Sandra?

- Nie. Jedźcie sami. Muszę już zacząć przygotowan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin