Dick Philip K. - Klany Księżyca Alfy.pdf

(630 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
P HILIP K. D ICK
K LANY K SIĘŻYCA A LFY
( TŁUMACZYŁA A GATA D UDKIEWICZ )
SCAN- DAL
1
Zanim wszedł do gabinetu zgromadzenia, Gabriel Baines wysłał przodem
klekoczącego symulakrona, chcąc sprawdzić, czy nie zostanie zaatakowany. Symulakron, tak
zręcznie skonstruowany, że przypominał go w każdym szczególe, od kiedy został
wyprodukowany przez pomysłowy klan Mansów, robił już wiele rzeczy, ale Baines używał
go jedynie dla własnej ochrony. Zapewnienie sobie bezpieczeństwa było jedynym celem jego
życia, roszczeniem do członkostwa w enklawie Pare w Adolfville na północnym krańcu
księżyca.
Baines, rzecz jasna, wielokrotnie bywał poza Adolfville, ale bezpiecznie, czy raczej
stosunkowo bezpiecznie, czuł się jedynie tutaj, w obrębie grubych murów miasta Pare.
Dowodziło to, iż jego chęć przynależności do klanu Pare nie była wynikiem kombinacji,
dzięki którym mógł dostać się do któregokolwiek z masywnych, solidnie zbudowanych
okręgów miejskich. Baines niewątpliwie był szczery, jeżeli w ogóle ktoś mógłby mieć co do
niego jakiekolwiek wątpliwości.
Na przykład jego wizyta w obskurnych norach Hebów, gdy poszukiwał zbiegłych
członków brygady pracowniczej.
Byli Hebami, więc prawdopodobnie powrócili do Gandhitown.
Problem jednakże polegał na tym, że wszyscy Hebowie, przynajmniej dla niego,
wyglądali identycznie: zgarbione istoty w poplamionych ubraniach, chichoczące i niezdolne
skoncentrować się na jakiejkolwiek skomplikowanej czynności. Byli użyteczni jedynie jako
siła robocza, nic więcej. Ale w Adolfville, gdzie nieustannie trzeba udoskonalać fortyfikacje
przed najazdami Mansów, siła robocza była zawsze potrzebna. A żaden Pare nie zabrudziłby
sobie rąk. W każdym razie między rozpadającymi się chatami Hebów czuł paniczny strach,
jako reakcję tej części osobowości, która narażona była na największe wpływy z zewnątrz.
Siedlisko Hebów było zamieszkanym śmietnikiem pełnym kartonowych domów. Oni jednak
nie protestowali, żyli wśród własnych śmieci w niezmąconej równowadze.
Tutaj, na odbywającym się dwa razy w roku zebraniu wszystkich klanów, Hebowie
oczywiście będą mieli swojego rzecznika. Prawdopodobnie w tym roku znowu będzie to
gruba Sarah Apostoles. Baines, przemawiając w imieniu Pare, znajdzie się w jednym
pomieszczeniu z odpychającym - mówiąc dosłownie - Hebem. Nie przydawało to godności
jego zadaniu.
Większą jednak obawę budził w nim reprezentant Mansów, ponieważ Baines, jak
każdy Pare, panicznie się ich bał. Szokowała go ich bezmyślna agresywność. Nie mógł jej
pojąć, gdyż była bezcelowa. Lubowali się w przemocy, znajdowali wręcz perwersyjną
przyjemność w niszczeniu przedmiotów i zastraszaniu ludzi, szczególnie Pare, do których
należał.
Świadomość tego, jacy są Mansowie, niczego nie ułatwiała - ciągle drżał na samą
myśl o mającej nastąpić konfrontacji z Howardem Strawem, ich delegatem.
Sapiąc astmatycznie, symulakron powrócił. Na jego twarzy, imitującej oblicze
Bainesa, przyklejony był sztuczny uśmiech.
- Wszystko w porządku. Szkodliwych gazów nie ma, nie ma też substancji trujących w
dzbanie z wodą, otworów strzelniczych na karabiny maszynowe i maszyn piekielnych. Nie
istnieje też zagrożenie wyładowań elektrycznych. Może pan bezpiecznie wejść - klekotał
chwilę aż do całkowitego zatrzymania; potem zamilkł.
- Nikt się do ciebie nie zbliżał? - spytał ostrożnie Baines.
- Nikogo jeszcze tam nie ma - odparł symulakron. - Z wyjątkiem oczywiście Heba
zamiatającego podłogę.
Baines szybkim ruchem otworzył drzwi i ujrzał Heba. Mężczyzna zamiatał we
właściwy sobie sposób, powoli i jednostajnie. Miał zwyczajny, głupi wyraz twarzy, jak gdyby
bawiła go ta praca. Prawdopodobnie mógłby ją wykonywać bez znudzenia miesiącami.
Hebowie nie męczyli się swoimi zadaniami, gdyż nie pojmowali nawet idei różnorodności.
Oczywiście - zastanawiał się Baines - w tej prostocie była jakaś zaleta. Na przykład duże
wrażenie wywarł na nim słynny święty Hebów, Ignatz Ledebur. Emanowała z niego ogromna
siła duchowa, kiedy tak wędrował z miasta do miasta, rozsiewając ciepło swej niewinnej
osobowości Heba. Ten z pewnością nie budził uczucia zagrożenia...
Hebowie, nawet ich święci, nie starali się nawracać ludzi, jak to czynili mistycy
Skitzów. Jedno, czego pragnęli, to żeby pozostawiono ich w spokoju. Ich życie z roku na rok
stawało się coraz mniej skomplikowane. Wegetacja na poziomie warzywa była ich ideałem.
Po sprawdzeniu swego pistoletu laserowego Baines zdecydował się wejść. Ostrożnie
wkroczył do gabinetu zgromadzenia, usiadł, po czym nagle zmienił miejsce na inne. Tamto
było za blisko okna - stanowiłby zbyt wygodny cel dla kogoś znajdującego się na zewnątrz.
By zająć się czymś, w oczekiwaniu na pozostałych, postanowił podrażnić się z Hebem.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- J-jacob Simion - odpowiedział Heb, nie przestając zamiatać z tym samym głupim
uśmiechem. Heb nigdy nie zdawał sobie sprawy, że ktoś mu dogryza, lecz nawet jeżeli o tym
wiedział, nie przejmował się. Apatia wobec wszystkiego, to był ich sposób na życie.
- Lubisz swoją pracę, Jacob? - spytał Baines, zapalając papierosa.
- Jasne - odparł Heb i zachichotał.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ładna, pulchna Annette Golding z torebką pod
pachą, delegatka Poly. Jej okrągła twarz była zarumieniona, a zielone oczy błyszczały, gdy
chwytała oddech.
- Myślałam już, że się spóźniłam - powiedziała.
- Nie. - Baines podniósł się, podając jej krzesło. Obrzucił ją fachowym spojrzeniem.
Nic nie wskazywało, że przyniosła ze sobą broń. Mogła jednak mieć śmiercionośne zarodki w
kapsułkach ukrytych w ustach. Uznał, że tak było, i przesiadł się, wybierając krzesło na
dalekim końcu wielkiego stołu. Dystans... to najważniejsze.
- Gorąco tu - powiedziała Annette, wyraźnie spocona. - Przebiegłam całe schody. -
Uśmiechnęła się do niego szczerze, jak to zwykli robić niektórzy Poly. Nie uważał, że jest
atrakcyjna... chociaż, gdyby trochę schudła... Niemniej jednak lubił Annette i wykorzystał
sposobność, by trochę się z nią podroczyć. Rozmowa miała delikatne zabarwienie erotyczne.
- Annette - powiedział - jesteś tak miłą i sympatyczną osobą. Szkoda, że nie masz
męża. Gdybyś wyszła za mnie...
- Tak, Gabe - odparła, uśmiechając się - czułabym się bezpiecznie. Papierek
lakmusowy w każdym kącie, pulsujące analizatory atmosfery, ekwipunek na wypadek
oddziaływania promieniowania maszyn...
- Bądź poważna - powiedział Baines zagniewany. Zastanawiał się, ile mogła mieć lat.
Z pewnością nie więcej niż dwadzieścia. I, jak wszyscy Poly, wyglądała dziecinnie. Poly nie
dorastali, nie zmieniali się z upływem czasu. Bo na czym polegało bycie Poly, jeżeli nie na
sztucznym przedłużaniu dzieciństwa? W końcu wszystkie dzieci, z każdego klanu na
księżycu, rodziły się jako Poly, chodziły do wspólnej centralnej szkoły jako Poly i nie
zmieniały się do dziesiątego czy dwunastego roku życia. A niektóre, jak ona, nigdy nie miały
się zmienić.
Annette otworzyła torebkę, wyjęła z niej paczuszkę cukierków i zaczęła łapczywie
jeść.
- Jestem zdenerwowana - wyjaśniła - więc muszę jeść. Podała paczuszkę Bainesowi,
ale uprzejmie odmówił - w końcu
nigdy nic nie wiadomo. Chronił swoje życie przez trzydzieści pięć lat i nie zamierzał
go stracić pod wpływem głupiej zachcianki. Wszystko powinno być uprzednio przemyślane i
zaplanowane, jeżeli chciał przeżyć drugie tyle.
- Mam nadzieję, że Louis Manfreti w tym roku ponownie będzie reprezentował klan
Skitzów - powiedziała Annette. - Zawsze go lubiłam. Ma tyle interesujących rzeczy do
powiedzenia. Bestie z ziemi i nieba, potwory, które walczą pod ziemią... - Zamyślona ssała
twardego cukierka. - Czy myślisz, że wizje Skitzów są prawdziwe, Gabe?
- Nie - odpowiedział szczerze Baines.
- W takim razie, dlaczego wciąż rozmawiają i myślą o nich? Przynajmniej dla nich są
rzeczywiste.
- Mistycyzm - rzekł Baines pogardliwie. Wciągnął powietrze i poczuł jakiś
nienaturalny zapach, coś słodkiego. Zdał sobie sprawę, że pochodzi on z włosów Annette i
odetchnął. Może o to właśnie chodzi - pomyślał nagle, znów czujny.
- Masz ładne perfumy - powiedział nieszczerze. - Jak się nazywają?
- „Noc dzikości” - odparła Annette. - Kupiłam je od handlarza z Alfa II. Kosztowały
mnie dziewięćdziesiąt skinów, ale pachną pięknie, nie uważasz? Miesięczna pensja. - Z jej
oczu wyzierał smutek.
- Wyjdź za mnie - zaczął znowu Baines, a potem urwał.
Pojawił się reprezentant Depów. Stał w drzwiach, a jego wytrzeszczone oczy, w pełnej
przerażenia twarzy, zdawały się przeszywać Bainesa na wylot.
- Dobry Boże - jęknął Gabriel, nie wiedząc, czy współczuć biednemu Depowi, czy
żywić dla niego pogardę. W końcu mężczyzna mógłby nabrać werwy, wszyscy Depowie
mogliby, gdyby mieli trochę odwagi. Ale odwaga była uczuciem nie znanym mieszkańcom
kolonii z południa. Ten rzeczywiście wykazywał całkowity jej brak. Zawahał się przy
drzwiach, bojąc się wejść, tak obojętny na swój los, że zrobiłby każdą rzecz, nawet taką,
której się bał. Podczas gdy Ob-Com na jego miejscu po prostu policzyłby do dwudziestu,
odwróciłby się i uciekł.
- Proszę wejść - nakłaniała Annette, wskazując krzesło.
- Jaki jest sens naszej rozmowy? - zapytał Dep i wszedł powoli, pochylony,
zdesperowany. - Zadajemy sobie tylko ból. Nie widzę powodu rozpętywania kolejnych
awantur. - Usiadł zrezygnowany z pochyloną głową i ciasno zwartymi rękami.
- Jestem Annette Golding - powiedziała Annette. - A to jest Gabriel Baines, Pare. Ja
jestem Poly. Ty jesteś Depem, czyż nie? Wnioskuje ze sposobu, w jaki gapisz się w podłogę -
zaśmiała się ze zrozumieniem.
Dep nie odpowiedział, nie wymienił nawet swojego imienia.
Mówienie (o czym Baines dobrze wiedział) było dla Depów niezwykle trudne - mieli
problemy z zebraniem energii. Ten Dep przyszedł wcześniej prawdopodobnie ze strachu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin