King Stephen - Pora deszczowa.pdf

(103 KB) Pobierz
STEPHEN KING
STEPHEN KING
Pora deszczowa
(Rainy Season)
(Tłumaczył Michał Wroczyński)
O wpół do piątej po południu John i Elise
Grahamowie znaleźli wreszcie drogę do
maleńkiej wioski leżącej, niczym ziarenko piasku
w wątpliwej jakości perle, w środku okręgu
Willow w stanie Maine. Osada znajdowała się
niecałe osiem kilometrów od Hempstead Place,
ale oni dwukrotnie skręcili w niewłaściwą stronę.
Kiedy już wjechali na Main Street, byli spoceni,
było im gorąco i wszystkiego mieli serdecznie
dosyć. Podczas długiej jazdy z St Louis w ich
fordzie przestała działać klimatyzacja, a
temperatura na zewnątrz dochodziła do
czterdziestu pięciu stopni. Tak ciepło nie jest -
pomyślał John Graham. Dawniej mawiano, że to
nie kwestia upału, ale wilgotności powietrza.
Odnosił wrażenie, że mógłby wyżymać z niego
krople ciepłej wody. Niebo pozostawało
wprawdzie przejrzyście czyste i błękitne, ale
czuło się, że w każdej chwili może zacząć padać.
Kurczę blade... czuł, że już zaczęło padać.
- Tam jest ten supermarket, o którym wspominała
Milly Cousins - odezwała się Elise, wskazując
palcem kierunek. John chrząknął.
- Na supermarket przyszłości to on nie wygląda.
- Nie - przyznała ostrożnie Elise.
Oboje zresztą zachowywali się ostrożnie. Od
dwóch lat byli małżeństwem i naprawdę się
kochali, ale teraz mieli za sobą długą drogę z St
Louis odbytą samochodem z zepsutym radiem i
nie działającą klimatyzacją. John spodziewał się,
iż tutaj, w Willow, spędzą cudowne lato
(powinni, zwłaszcza że za ich pobyt płacił
Uniwersytet Missouri), lecz podejrzewał, że
minie co najmniej tydzień, zanim na dobre się
rozlokują. Ale z powodu panującego upału
awantura wisiała w powietrzu. A żadne z nich nie
chciało takiego początku wakacji.
John powoli prowadził samochód po Main Street,
zmierzając do sklepu spożywczego, w którym
sprzedawano również artykuły gospodarstwa
domowego. Po obu stronach werandy wisiały
zardzewiałe szyldy przedstawiające niebieskiego
orła, więc John stwierdził, że mieści się tutaj
również poczta. W popołudniowym świetle sklep
sprawiał wrażenie uśpionego. Pod tablicą z
napisem: KANAPKI WŁOSKIE PIZZA
ARTYKUŁY SPOŻYWCZE ZEZWOLENIA
NA WĘDKOWANIE stało tylko stare,
zdezelowane volvo, ale w porównaniu z resztą
miasteczka miejsce to wydawało się wręcz tętnić
życiem. W witrynie, mimo że do zmierzchu
brakowało jeszcze prawie trzech godzin, z
sykiem palił się neon reklamujący piwo. Bardzo
istotne - pomyślał John. - Z całą pewnością
właściciel, zanim umieścił tutaj ten neon, musiał
całą sprawę uzgodnić z władzami stanowymi.
- Myślałam, że Maine to atrakcyjne tereny
rekreacyjne - odezwała się Elise.
- Sądząc po tym, co tu widzimy, Willow leży na
uboczu głównego szlaku turystycznego - odparł
John.
Wyszli z samochodu i wspięli się po schodkach
na werandę. Na wyplatanym, bujanym fotelu
siedział starszy jegomość, który zmierzył ich
przenikliwym spojrzeniem małych, niebieskich
oczu. Robił skręta w palcach, sypiąc tytoniem na
rozłożonego u jego nóg psa. Było to wielkie,
płowe psisko rasy bardzo wielorasowej. Zwierzę
złożyło łapy dokładnie pod biegunem fotela.
Starzec nie zwracał najmniejszej uwagi na psa,
zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z jego
obecności, ale ilekroć fotel wychylał się do
przodu, biegun zatrzymywał się o milimetry od
psich łap. Widok ten z niezrozumiałych
względów bardzo zafascynował Elise.
- Witam panią i pana - odezwał się starzec.
- Dzień dobry - odparła Elise i przesłała mu lekki,
niezobowiązujący uśmiech.
- Cześć - powiedział John. - Nazywam się...
- Pan Graham - przerwał mu pogodnie stary
człowiek. - Pan i pani Grahamowie. Przyjechali
państwo do Hempstead Place na wakacje.
Słyszałem, że napisał pan kilka książek.
- Tak, o migracjach ludności we Francji w
siedemnastym wieku - potwierdził John. - Widzę,
że wieść o nas już tu dotarła.
- Dotarła - przyznał starzec. - Wie pan, jak to jest
w małych miasteczkach. - Wsunął do ust
papierosa, który natychmiast się rozpadł, siejąc
tytoniem po udach staruszka i rozciągniętym na
ziemi psie. Zwierzę nawet nie drgnęło. - Och,
niezdara - mruknął starzec, odrywając z dolnej
wargi bibułkę. - Żona nie pozwala mi palić.
Mówi, że czytała, iż od papierosów dostaje się
raka, ja zresztą też o tym czytałem.
- Przyjechaliśmy do miasteczka zrobić małe
zakupy - wtrąciła Elise. - Stary dom, w którym
mieszkamy, okazał się cudowny, ale spiżarnia
jest pusta.
- Ayuh - mruknął starzec. - Miło mi was poznać.
Nazywam się Henry Eden. - Wyciągnął w ich
stronę pomarszczoną dłoń, a John nią potrząsnął.
Po chwili gest powtórzyła Elise. Zrobili to bardzo
delikatnie i starzec najwyraźniej ten fakt docenił.
- Spodziewałem się was tutaj pół godziny temu.
Musieliście gdzieś źle skręcić. Myślę, że w
okolicy jest zbyt wiele dróg jak na takie małe
miasteczko. - Roześmiał się głuchym,
niezdrowym śmiechem, który natychmiast
przeszedł w kaszel nałogowego palacza. - Ayuh,
w Willow mamy wiele dróg! - dodał i ponownie
się roześmiał.
John zmarszczył lekko brwi.
- Dlaczego pan się nas spodziewał? - zapytał.
- Dzwoniła Lucy Doucette z wiadomością, że
koło jej domu przejechali przybysze - wyjaśnił
Eden.
Sięgnął po kapciuch z tytoniem Top, otworzył go
i wyciągnął kartonik z bibułkami.
- Nie zna pani Lucy, ale ona twierdzi, że zna
córkę pani bratanka.
- Czy ma pan na myśli stryjeczną babkę Milly
Cou-sins? - zainteresowała się Elise.
- Tak - odrzekł Eden.
Nakładał tytoń na bibułkę, ale większość znów
wylądowała na grzbiecie spoczywającego u jego
stóp psa. Kiedy John Graham zaczynał już
podejrzewać, że psisko jest martwe, zwierzak
uniósł ogon i puścił głośnego bąka. No tak,
skomplemen-tował mnie - błysnęło Johnowi w
głowie.
- W Willow wszyscy są ze wszystkimi
spokrewnieni - ciągnął stery człowiek. - Lucy
mieszka u stóp wzgórza. Chciałem do was
telefonować, ale skoro powiedziała, że już
jedziecie...
- A skąd pan wiedział, że akurat tutaj jedziemy? -
zainteresował się John.
Henry Eden wzruszył ramionami, jakby
zamierzał powiedzieć: A gdzież tu indziej można
jechać?
- Chciał pan z nami porozmawiać? - zapytała
Elise.
- Cóż, można to i tak ująć.
Poślinił bibułkę, skleił papierosa i wsunął go w
usta. John obserwował starca, ciekaw, czy i ten
papieros rozpadnie się jak poprzedni. Był nieco
zdezorientowany; zupełnie, jakby miał do
czynienia z jakąś bukoliczną wersją agenta CIA.
Skręt jakimś cudem się nie rozkleił. Do poręczy
fotela przyklejony był kawałek zwęglonego
papieru ściernego. Eden potarł o niego zapałkę i
przyłożył płomyk do papierosa. O mały włos
całego przy tym nie spalił.
- Myślę, że zechcecie spędzić tę noc poza
miastem - powiedział w końcu. John zamrugał
oczyma.
- Poza miastem? Dlaczego mielibyśmy to robić?
Przecież dopiero przyjechaliśmy.
- A jednak, proszę pana, moim zdaniem nie
byłoby to złe rozwiązanie - rozległ się za plecami
Johna czyjś głos.
Graham obejrzał się. Zobaczył wysoką kobietę o
opadniętych ramionach, stojącą za
zardzewiałymi, wahadłowymi drzwiami sklepu.
Nad jej głową wisiała blaszana reklama ches-
terfieldów: DWADZIEŚCIA PRZEPYSZNYCH
PALEŃ. Kobieta pchnęła drzwi i wyszła na
werandę. Miała ziemistą, zmęczoną twarz, ale w
jej rysach malowała się inteligencja. W jednej
ręce trzymała bochenek chleba, a w drugiej
karton z sześcioma piwami Dawson's Ale.
- Jestem Laura Stanton - oświadczyła. - Miło mi
państwa poznać. Nie chcemy być niegościnni,
lecz dzisiejszej nocy mamy w Willow porę
deszczową.
John i Elise wymienili zdumione spojrzenia, po
czym Elise popatrzyła w górę. Poza kilkoma
postrzępionymi barankami zapowiadającymi
piękną pogodę niebo było nieskazitelnie
niebieskie.
- Wiem, jak wygląda - powiedziała pani Stanton.
- Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Prawda,
Henry?
- Jasne - mruknął Eden.
Zaciągnął się mocno koślawym skrętem, a
następnie cisnął niedopałek za balustradę
werandy.
- Mogą państwo wyczuć wilgoć w powietrzu -
dodała pani Stanton. - A to już mówi bardzo
wiele, prawda, Henry?
- Ayuh - burknął Eden. - To już siedem lat.
Dokładnie, co do dnia.
- Co do dnia - przytaknęła Laura Stanton. Oboje
popatrzyli wyczekująco na Grahamów.
- Przepraszam - bąknęła Elise. - Nie rozumiem.
Czy to jakiś miejscowy żarcik?
Tym razem Henry Eden i Laura Stanton
wymienili spojrzenia, a potem jednocześnie
znacząco westchnęli.
- Nie cierpię tego - oświadczyła Laura Stanton, a
John Graham nie miał zielonego pojęcia, czy
powiedziała to do siebie, czy do starca.
- Ale to musi się dokonać - odparł Eden.
Kobieta skinęła głową i ponownie westchnęła.
Było to westchnienie kogoś, kto na chwilę zdjął z
pleców ogromny ciężar i teraz ponownie musi go
zarzucić na grzbiet.
- Nie zdarza się to zbyt często - stwierdziła pani
Stanton. - W Willow pora deszczowa nastaje co
siedem lat...
- Siedemnastego czerwca - uściślił Eden. - Pora
deszczowa raz na siedem lat, siedemnastego
czerwca. Tak się dzieje zawsze, nawet w lata
przestępne. To tylko jedna noc, lecz nazywamy ją
porą deszczową. Niech mnie diabli wezmą, jeśli
wiem dlaczego. A ty, Lauro, wiesz?
- Nie - odparła. - I proszę, nie przerywaj mi
ciągle. Henry, myślę, że zaczynasz grzybieć.
- Przepraszam, że żyję. Odwołałem właśnie
karawan - odparł starzec, najwyraźniej dotknięty
do żywego.
Elise popatrzyła z niepokojem na Johna. O co
tym ludziom chodzi? - pytało jej spojrzenie. - A
może brakuje im piątej klepki?
John nie wiedział, ale zaczynał żałować, że nie
pojechali po zakupy do Augusty. Przy okazji
mogliby zatrzymać się przy jakimś straganie przy
drodze numer siedemnaście i przekąsić małże na
kolację.
- Proszę mnie posłuchać - odezwała się
serdecznie pani Stanton. - Zarezerwowaliśmy dla
państwa pokój w motelu Wonderview na
Woolwich. Mieli wprawdzie komplet gości, ale
kierownikiem jest tam mój kuzyn i dlatego na
moją szczególną prośbę przygotował pokój.
Możecie wrócić tu jutro i spędzić z nami całe
lato. Będzie nam bardzo miło.
- Jeśli ma to być żart, to go nie rozumiem -
burknął John.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin