King Stephen - Śmierć Jacka Hamiltona.pdf

(127 KB) Pobierz
112361123 UNPDF
Stephen King
Śmierć
Jacka Hamiltona
Na początek muszę wam powiedzieć jedno: nie było na świecie nikogo, kto by nie lubił
mojego kumpla Johnniego Dillingera, poza Melvinem Purvisem z FBI. Purvis był prawą
ręką J. Edgara Hoovera i nienawidził Johnniego jak zarazy. A inni... wiecie, Johnnie po
prostu działał na ludzi tak, że zaczynali patrzeć na świat tak jak on. Umiał też ludzi
rozśmieszać. Bóg zawsze w końcu robi porządek, mawiał. Jak nie lubić gościa, który
wyznaje taką filozofię?
Ale ludzie nie mieli ochoty dać umrzeć takiemu człowiekowi. Zdziwilibyście się, ilu
ciągle twierdzi, że 22 lipca 1934 roku pod Biograph Theather w Chicago federalni wcale
nie stuknęli Johnniego. W końcu pościgiem dowodził Melvin Purvis, kawał drania, który
jednak był też cholernie głupi (należał do takich, którzy próbują wywalić okno, zamiast
wcześniej sprawdzić, czy jest otwarte). Ode mnie też nie usłyszycie o nim dobrego słowa.
Jak ja nienawidziłem tej wymuskanej cioty! Wszyscyśmy go nienawidzili!
Po strzelaninie w Little Bohemia w Wisconsin uciekliśmy Purvisowi i federalnym -
wszyscy! Zagadka roku brzmiała: jakim cudem tego pedała nie wyrzucili z pracy.
Johnnie powiedział kiedyś: "Pewnie żadna kobitka nie umie tak dobrze obciągnąć J.
Edgarowi". Aleśmy się śmiali! Jasne, w końcu Purvis dopadł Johnniego, ale musiał
urządzić zasadzkę pod Biograph i strzelić mu w plecy, gdy Johnnie biegł boczną aleją.
Upadł wtedy w błoto i kocie gówna, powiedział: "I co wy na to", a potem umarł.
A jednak ludzie nie chcą w to uwierzyć. Mówią, że Johnnie był przystojny, wyglądał
prawie jak gwiazda filmowa. Facet, którego pod Biograph zastrzelili federalni, miał twarz
tłuściocha, spuchniętą jak gotowana parówka. Johnnie skończył wtedy niedawno
trzydzieści jeden lat, a frajer zastrzelony przez gliniarzy wyglądał spokojnie na
czterdziestkę! Poza tym (tu zniżali głos do szeptu) wszyscy wiedzą, że John Dillinger
miał zaganiacza wielkości kija baseballowego marki Louisville Slugger. Facet, na
którego Purvis zastawił pułapkę pod Biograph, miał najwyżej standardowe sześć cali. I
jeszcze ta blizna na górnej wardze. Widać ją jak na dłoni na zdjęciach z kostnicy (takim
jak to, na którym jakiś półgłówek unosi głowę mojego kumpla z poważną miną, jakby
chciał oznajmić całemu światu, że Zbrodnia Nie Popłaca). Blizna przecina na pół wąs
Johnniego. Wszyscy wiedzą, że John Dillinger nigdy nie miał takiej blizny; wystarczy
popatrzeć na inne fotografie, mówią. Na pewno było ich dość.
Jest nawet książka, według której Johnnie nie umarł - że przeżył wszystkich towarzyszy,
którzy uciekali razem z nim, trafił do Meksyku, zamieszkał na hacjendzie i swoim
nadzwyczajnych rozmiarów drągalem zadowolił mnóstwo se-oras i se-oritas. W książce
jest mowa, że mój kumpel umarł 20 listopada 1963 roku - dwa dni przed Kennedym - w
dojrzałym wieku sześćdziesięciu lat i wcale nie położyła go kula federalnych, tylko
zwykły, poczciwy zawał. Podobno John Dillinger umarł we własnym łóżku.
Żadna historia, ale zupełnie nieprawdziwa.
Na ostatnich zdjęciach twarz Johnniego wydawała się za duża, bo naprawdę przybyło mu
parę funtów. Należał do tych, którzy jedzą z nerwów i kiedy w Aurorze w stanie Illinois
umarł Jack Hamilton, Johnnie czuł, że to on będzie następny. Tak mówił na tamtym
żwirowisku, do którego zabraliśmy biednego Jacka.
A jego wielki drągal - cóż, znałem Johnniego długo, poznaliśmy się w Zakładzie
Poprawczym Pendleton w Indianie. Widziałem go w ubraniu i bez. Homer Van Meter
może wam powiedzieć, że miał niezłego, ale nieszczególnie wielkiego. (Jeśli chcecie,
powiem wam, kto miał naprawdę wielkiego: Dock Barker - maminsynek! Ha!).
Teraz sprawa blizny, tej, która biegnie w poprzek jego wąsów na zdjęciach z chłodni. Na
innych fotografiach nie widać jej dlatego, że pojawiła się na twarzy Johnniego niedługo
przed śmiercią. Stało się to w Aurorze, podczas gdy Jack (Red) Hamilton leżał na łożu
śmierci. O tym właśnie chcę wam opowiedzieć: skąd wzięła się blizna na górnej wardze
Johnniego Dillingera.
Ja, Johnnie i Red Hamilton wycofaliśmy się ze strzelaniny w Little Bohemia przez okna
kuchenne z tyłu i uciekliśmy brzegiem jeziora, tymczasem Purvis i jego banda idiotów
ciągle zasypywali ołowiem front hotelu. Psiakrew, mam nadzieję, że ten Szwab,
właściciel, był ubezpieczony! Pierwszy samochód, jaki znaleźliśmy, należał do sąsiadów,
starszego małżeństwa, i nie chciał zapalić. Więcej szczęścia mieliśmy z następnym -
fordem coupe, którego właścicielem był stolarz mieszkający zaraz obok. Johnnie
wskoczył za kierownicę i wywiózł nas spory kawałek w stronę Saint Paul. Potem
poprosiliśmy go, żeby oddał kółko - co zrobił dość ochoczo - i ja zająłem jego miejsce.
Przekroczyliśmy Missisipi jakieś dwadzieścia mil od Saint Paul i chociaż cała miejscowa
policja szukała Gangu Dillingera, jak nas nazywano, chyba nic by się nam nie stało,
gdyby Jack Hamilton nie zgubił kapelusza podczas ucieczki. Pocił się jak mysz - jak
zawsze, gdy był zdenerwowany - kiedy więc znalazł na tylnym siedzeniu jakąś szmatę,
skręcił ją w cienki sznurek i zawiązał na głowie jak Indianiec. Właśnie to przyciągnęło
uwagę gliniarzy, którzy parkowali za Spiral Bridge, po stronie Wisconsin, i gdy ich
mijaliśmy, ruszyli za nami, żeby lepiej się przyjrzeć.
Już tam mógł nas spotkać koniec, ale Johnnie zawsze miał diabelnego farta - w każdym
razie do czasu zasadzki pod Biograph. Między nami a radiowozem znalazła się
ciężarówka z bydłem, której gliniarze nie mogli wyminąć.
- Gazu, Homer! - krzyczy do mnie Johnnie. Siedział z tyłu i sądząc po głosie, był w
świetnym humorze. - Do dechy!
Posłuchałem i zostawiliśmy wóz z bydłem w kurzu, a za nim gliny. Na razie, mamo,
napiszę, jak dostanę pracę. Ha!
Kiedy już się wydawało, że zagrzebaliśmy ich na dobre, Jack mówi:
- Zwolnij, durniu, nie ma sensu, żeby nas zatrzymali za przekroczenie prędkości.
Zwolniłem więc do trzydziestu pięciu i przez kwadrans wszystko szło świetnie.
Rozmawialiśmy o Little Bohemia, o tym, czy Lesterowi (którego zawsze nazywali
Chłopaczkiem) udało się uciec, gdy nagle rozległ się trzask karabinów i pistoletów i
zaczęły gwizdać kule odbijające się od jezdni. To byli tamci gliniarze z mostu. Dogonili
nas, pokonali niepostrzeżenie ostatnie sto czy dziewięćdziesiąt jardów i zbliżyli się na
tyle, żeby strzelać nam w opony - pewnie nie byli jeszcze pewni, czy to Dillinger.
Ale zaraz pozbyli się wątpliwości. Johnnie wybił tylną szybę forda kolbą pistoletu i
zaczął strzelać. Znowu wdusiłem pedał gazu i wycisnąłem z forda pięćdziesiąt mil na
godzinę, co w tamtych czasach było zawrotną prędkością. Nie było za dużego ruchu, ale
wszystkie samochody mijałem jak się dało - z lewej, z prawej, rowem. Dwa razy
poczułem, jak koła po stronie kierowcy tracą kontakt z drogą, ale się nie wywróciliśmy.
Nie ma to jak ford, kiedy trzeba wiać. Kiedyś Johnnie napisał do samego Henry'ego
Forda. "Kiedy jadę fordem, mogę sypnąć każdemu kurzem w maskę", oświadczył, i tego
dnia sypaliśmy, ile wlezie.
Jednak przyszło nam za to zapłacić. Usłyszałem nagle ping! ping! ping!, przednia szyba
pękła i prosto na desce rozdzielczej wylądował pocisk - byłem pewien, że z
czterdziestkipiątki. Wyglądał jak duży czarny chrząszcz.
Jack Hamilton siedział na miejscu pasażera. Chwycił swój półautomat leżący na
podłodze i chyba sprawdzał magazynek, gotowy wychylić się przez okno, kiedy rozległo
się następne ping! Jack mówi:
- Och, gnojek! Dostałem!
Kula musiała wpaść przez rozbite tylne okno, cudem ominęła Johnniego i trafiła Jacka.
- Nic ci nie jest? - krzyknąłem. Wisiałem na kierownicy jak małpa i kręciłem nią pewnie
z podobną zręcznością. Wyprzedziłem ciężarówkę Coulee Dairy, trąbiąc i wrzeszcząc na
skurwiela mleczarza w białym fartuchu, żeby zjechał mi z drogi. - Jack, nic ci nie jest?
- Nic, wszystko w porządku - mówi i wysuwa się z okna prawie do pasa z automatem w
ręce. Tylko że na początku nie mógł strzelać, bo przeszkadzała mu ciężarówka z
mleczarni. Widziałem w lusterku kierowcę, który gapił się na nas spod swojej czapeczki.
A kiedy spojrzałem na Jacka wychylonego przez okno, zobaczyłem na środku płaszcza
dziurę, okrągłą i równiutką, jakby była narysowana ołówkiem. Nie było krwi, tylko ta
czarna dziurka.
- Daj spokój Jackowi, skup się na pieprzonym fordzie! - krzyknął do mnie Johnnie.
Skupiłem się. Oddaliliśmy się od ciężarówki może o pół mili, a gliniarze utknęli za nią,
bo z jednej strony drogi mieli barierę, a z drugiej sznur samochodów, który leniwie toczył
się w przeciwnym kierunku. Pokonaliśmy ostry zakręt i przez chwilę ciężarówka z
mleczarni i wóz policyjny zniknęły nam z oczu. Nagle z prawej pojawiła się zarośnięta
chwastami żwirowa droga.
- Tutaj! - dyszy Jack, opadając na fotel, ale ja już skręcałem.
To był stary podjazd. Przejechałem mniej więcej siedemdziesiąt jardów, wspinając się na
małe wzniesienie i zjeżdżając po drugiej stronie. Zatrzymałem się pod domem na farmie,
który wyglądał na dawno opuszczony. Zgasiłem silnik, wysiedliśmy i stanęliśmy za
samochodem.
- Jak przyjadą, pokażemy im - rzekł Jack. - Nie zamierzam skończyć na krześle
elektrycznym jak Harry Pierpont.
Ale nikt się nie zjawił, więc po dziesięciu minutach wsiedliśmy i wróciliśmy na główną
drogę, powoli i ostrożnie. Wtedy zobaczyłem coś, co bardzo mi się nie spodobało.
- Jack - odzywam się. - Krew leci ci z ust. Uważaj, zaraz pobrudzisz sobie koszulę.
Jack otarł usta palcem prawej ręki, popatrzył na krew i uśmiechnął się do mnie tak, że do
dziś widzę w snach ten uśmiech: szeroki i śmiertelnie przerażający.
- Przygryzłem sobie policzek - rzuca. - Nic mi nie jest.
- Na pewno? - pyta Johnnie. - Trochę śmiesznie mówisz.
- Nie mogę jeszcze złapać tchu - mówi Jack. Jeszcze raz otarł usta palcem, na którym tym
razem było mniej krwi, co go widocznie uspokoiło. - Spierdalajmy stąd.
- Skręć z powrotem na Spiral Bridge, Homer - prosi Johnnie i zrobiłem, co mi kazał. Nie
wszystkie opowieści o Johnniem Dillingerze są prawdziwe, ale to fakt, że zawsze umiał
odnaleźć drogę do domu, nawet gdy już nie miał domu; i zawsze mu ufałem.
Znów toczyliśmy się trzydzieści mil na godzinę jak stateczny pastor na niedzielnej
przejażdżce, gdy Johnnie dostrzegł stację Texaco i kazał mi skręcić w prawo.
Wjechaliśmy na żwirowe wiejskie drogi, Johnnie co chwilę wołał, żeby skręcić w lewo
czy w prawo, chociaż moim zdaniem wszystkie drogi wyglądały tak samo: identyczne
koleiny między polami klapniętej kukurydzy. Były błotniste, a na niektórych polach
leżały jeszcze resztki śniegu. Od czasu do czasu mijaliśmy wsiowego dzieciaka, który się
nam przyglądał. Jack zachowywał się coraz ciszej. Zapytałem, jak się czuje, a on odparł:
- Nic mi nie jest.
- Ktoś powinien cię obejrzeć, jak się to trochę uspokoi - powiedział Johnnie. - Trzeba też
naprawić płaszcz. Z tą dziurą wygląda, jakby ktoś do ciebie strzelał! - Roześmiał się, a ja
razem z nim. Nawet Jack się śmiał. Johnnie zawsze nas umiał rozweselić.
- Chyba nie weszła za głęboko - rzekł Jack, kiedy wyjechaliśmy na drogę 43. - Już mi nie
leci krew z ust, patrzcie. - Odwrócił się i pokazał Johnniemu palec, na którym został
tylko brunatny ślad. Jednak gdy opadł z powrotem na siedzenie, krew pociekła mu ustami
i nosem.
- Chyba jednak weszła głęboko - oznajmił Johnnie. - Zajmiemy się tym. Jeżeli możesz
jeszcze mówić, pewnie nic ci nie będzie.
- Jasne - zgodził się Jack. - Nic mi nie jest. - Mówił bardzo cicho, jak nigdy.
- Świetnie się trzymasz, jak na swoje lata, skurczybyku - rzuciłem.
- Zamknijcie się, palanty - odrzekł i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Obśmiali się ze
mnie. Było wesoło jak diabli.
Pięć minut później, kiedy wyjechaliśmy na główną drogę, Jack zemdlał. Oparł się
bezwładnie o okno, a z kącika ust wypłynęła mu strużka krwi, rozmazując się na szybie.
Wyglądało to tak, jakby ktoś rozgniótł komara, który był już po obiedzie - wszędzie
bordowe ciapy. Jack ciągle miał na głowie zawiązaną szmatę, ale zdążyła się już
przekrzywić. Johnnie zdjął ją i starł mu krew z twarzy. Jack mruknął coś, unosząc ręce,
jakby chciał odepchnąć Johnniego, ale bezsilnie opadły mu na kolana.
- Gliny pewnie zawiadomiły przez radio innych - odzywa się Johnnie. - Jak pojedziemy
do Saint Paul, koniec z nami. Tak myślę. A ty, Homer?
- Tak samo. Co nam zostaje? Chicago?
- No. Tylko najpierw musimy się pozbyć gabloty. Znają już numery. A nawet jak nie
znają, przyniesie nam pecha.
- Co z Jackiem? - pytam.
- Nic mu nie będzie - mówi i od razu wiem, że lepiej będzie, jak nie poruszę więcej tego
tematu.
Zatrzymaliśmy się przy drodze milę dalej i Johnnie przestrzelił przednią oponę
pechowego forda. Jack oparł się o maskę, niezdrowo blady.
Jeżeli potrzebowaliśmy wozu, zawsze do mnie należało zatrzymanie jakiegoś
samochodu.
- Kiedy nam się nie udaje kogoś zastopować, tobie się udaje - powiedział kiedyś Johnnie.
- Ciekawe dlaczego?
Odpowiedział mu Harry Pierpont. Było to w czasach, gdy nie nazywaliśmy się jeszcze
gang Dillingera, tylko gang Pierponta.
- Bo wygląda jak Homer - powiedział. - Nikt nigdy bardziej nie przypominał Homera niż
Homer Van Meter.
Śmialiśmy się z tego i oto znów stanąłem na poboczu, lecz teraz moje zadanie było
naprawdę ważne. Można powiedzieć, sprawa życia i śmierci.
Przejechały trzy czy cztery auta, podczas gdy ja udawałem, że majstruję przy oponie.
Potem zjawiła się ciężarówka, ale jechała za wolno i za bardzo nią trzęsło. Poza tym z
tyłu siedzieli jacyś goście. Kierowca zwolnił i mówi:
- Potrzebujesz pomocy, amigo?
- Nie, dzięki. Chcę nabrać apetytu przed lunchem. Jedźcie dalej.
Facet śmieje się i rusza. Goście z tyłu machają do mnie.
Następny był inny ford, zupełnie sam. Zacząłem wymachiwać rękami, żeby się
zatrzymali, stałem w takim miejscu, że musieli zauważyć przebitą oponę. Szczerzyłem do
nich zęby w uśmiechu, który mówił, że jestem tylko niegroźnym Homerem stojącym na
poboczu.
Zadziałało. Ford stanął. W środku siedziały trzy osoby, mężczyzna, młoda kobieta i tłuste
dziecko. Rodzina.
- Chyba złapał pan gumę - odzywa się mężczyzna. Miał na sobie garnitur i płaszcz,
czyste, ale nie pierwszego gatunku.
- No, nie wiem, czy jest aż tak źle - mówię na to. - Powietrza nie ma tylko na dole.
Jeszcze się śmiał, jakbym opowiedział jakiś nowy wspaniały żart, gdy spomiędzy drzew
wyszli Johnnie i Jack z gnatami.
- Spokojnie - odzywa się Jack. - Nikt nie chce wam zrobić krzywdy.
Człowiek popatrzył na Jacka, popatrzył na Johnniego, potem znów na Jacka. Później jego
oczy zatrzymały się na Johnniem i otworzył usta. Widziałem to już tysiące razy, ale
zawsze mnie bawiło.
- Jesteś Dillinger - dyszy facet i momentalnie podnosi ręce.
- Miło mi pana poznać - Johnnie na to i łapie go za rękę. - Opuść te graby, dobrze?
Kiedy człowiek opuścił ręce, minęło nas kilka samochodów - wieśniacy jechali do
miasta, siedząc sztywno jak kije w swoich starych, zabłoconych sedanach. Wyglądaliśmy
jak paru gości na poboczu, którzy szykują się do wymiany opony.
Tymczasem Jack podszedł do forda od strony kierowcy, wyłączył silnik i wyjął kluczyki.
Niebo tego dnia było białe, jakby miał padać deszcz albo śnieg, ale twarz Jacka była
jeszcze bielsza.
- Jak się pani nazywa? - pyta Jack kobietę. Miała na sobie długi szary płaszcz i śliczną
czapkę marynarską.
- Deelie Francis. - Jej oczy były wielkie i ciemne jak śliwki. - A to mój mąż, Roy.
Chcecie nas zabić?
Johnnie spojrzał na nią surowo.
- Jesteśmy gangiem Dillingera, pani Francis, i nigdy nikogo nie zabiliśmy. - Johnnie
zawsze to podkreślał. Harry Pierpont często się z niego śmiał i pytał, po co sobie strzępi
język, ale wydaje mi się, że Johnnie robił słusznie. Dlatego między innymi będą o nim
pamiętać jeszcze długo po tym, jak zapomną tego pedzia w słomkowym kapeluszu.
- Zgadza się - wtrąca Jack. - Okradamy tylko banki, i to wcale nie tak często, jak mówią.
A kim jest ten szlachetny mały człowiek? - Połaskotał dzieciaka pod brodą. Mały był
naprawdę gruby; wyglądał jak W. C. Fields.
- To Buster - wyjaśnia Deelie Francis.
- Prawdziwy z niego wielkolud, co? - Jack uśmiechnął się. Miał krew na zębach. - Ile ma
lat? Pewnie ze trzy?
- Prawie dwa i pół - informuje z dumą pani Francis.
- Naprawdę?
- Tak, ale jest duży jak na swój wiek. Proszę pana, dobrze się pan czuje? Jest pan
okropnie blady. I ma pan krew na...
Wtedy odzywa się Johnnie:
- Jack, możesz schować ten wóz między drzewami? - Pokazał na starego forda stolarza.
- Jasne - zgadza się Jack.
- Dasz sobie radę, z kapciem i tak dalej?
- Mowa. Tylko... strasznie chce mi się pić. Pani... Francis, ma pani coś do picia?
Kobieta odwróciła się i pochyliła - nie było jej łatwo z tym słoniowatym dzieckiem na
rękach - i wyciągnęła z tyłu termos.
Przejechało obok nas kilka następnych aut. Ludzie w środku machali do nas, więc też
pomachaliśmy w odpowiedzi. Ciągle uśmiechałem się od ucha do ucha, starając się
wyglądać tak homerowato, jak tylko mógł wyglądać Homer. Bałem się o Jacka i nie
wiedziałem, jak w ogóle może się utrzymać na nogach, nie mówiąc o przechyleniu
termosu i połknięciu jego zawartości. Kobieta powiedziała mu, że to mrożona herbata,
ale chyba nie słyszał. Kiedy oddał jej termos, po policzkach płynęły mu łzy.
Podziękował, a ona znowu zapytała, czy dobrze się czuje.
- Teraz tak - mówi Jack. Wsiadł do pechowego forda i wjechał w krzaki. Wóz
podskakiwał na dziurawej oponie, którą przestrzelił Johnnie.
- Czemuś nie przedziurawił tylnej, bałwanie? - Jack mówił z gniewem, zdyszanym
głosem. Potem wtoczył auto między drzewa i na chwilę zniknął nam z oczu, ale po chwili
wyszedł wolnym krokiem, patrząc pod nogi jak starzec idący po lodzie.
- Dobra - odzywa się Johnnie. Na kółku z kluczykami odkrył koniczynkę i bawił się nią
w taki sposób, że wiedziałem na pewno, że pan Francis nigdy już nie zobaczy swojego
forda. - Skoro jesteśmy przyjaciółmi, pojedziemy razem na małą przejażdżkę.
Johnnie prowadził. Jack siedział na miejscu pasażera. Ja wcisnąłem się do tyłu razem z
Francisami i usiłowałem wywołać uśmiech na twarzy prosiaka.
- Kiedy dojedziemy do następnego miasteczka - informuje Johnnie Francisów -
wysadzimy was i damy pieniądze na autobus, tyle, żeby starczyło na bilet tam, dokąd
chcieliście jechać. Samochód zabierzemy. Nie uszkodzimy go i jeżeli nikt go nie ostrzela,
będzie jak nowy, gdy dostaniecie go z powrotem. Jeden z nas zadzwoni do was i powie,
gdzie będzie wóz.
- Nie mamy jeszcze telefonu - odzywa się Deelie. Właściwie szlochała. Sprawiała
wrażenie kobiety, której raz na dwa tygodnie trzeba przetrzepać skórę, żeby cycki jej nie
opadały. - Jesteśmy na liście oczekujących, ale ci ludzie od telefonów grzebią się jak
muchy w smole.
- Wobec tego - ciągnął dobrodusznie Johnnie, w ogóle niezbity z tropu - zadzwonimy na
policję, a oni dadzą wam znać. Ale jeśli będziecie jęczeć, nie zobaczycie więcej swojego
wozu na chodzie.
Pan Francis kiwał głową, jak gdyby wierzył w każde słowo. I pewnie wierzył. W końcu
miał do czynienia z gangiem Dillingera.
Johnnie wjechał na stację Texaco, zatankował do pełna i kupił wszystkim napoje
gazowane. Jack wypił butelkę oranżady winogronowej jak człowiek umierający z
pragnienia na pustyni, ale kobieta nie chciała dać napoju Paniczowi Prosiakowi. Ani
łyczka. Dzieciak wyciągał ręce i ryczał.
- Nie może pić przed lunchem - wyjaśnia Johnniemu. - Co panu jest?
Jack opierał głowę o szybę z boku i miał zamknięte oczy. Pomyślałem, że znowu
zemdlał, ale się odezwał:
- Niech pani każe bachorowi się zamknąć albo ja to zrobię.
- Chyba pan zapomniał, czyj to samochód - mówi pani Francis z godnością.
- Daj mu tej oranżady, dziwko - Johnnie na to. Ciągle się uśmiechał, tylko zupełnie
inaczej. Spojrzała na niego i zaraz zniknął jej z twarzy rumieniec. I tak Panicz Prosiak
dostał swoją butelkę Nehi przed lunchem. Dwadzieścia mil dalej wysadziliśmy ich w
jakimś miasteczku i popruliśmy w stronę Chicago.
- Facet, który żeni się z taką kobietą, zasługuje na wszystko, co go potem spotyka -
zauważył Johnnie. - A spotyka go sporo.
- Ona zadzwoni na policję - odzywa się Jack, nie otwierając oczu.
- Nie zadzwoni - odpowiada Johnnie jak zawsze pewny siebie. - Będzie jej żal pięciu
centów.
I miał rację. Przed Chicago widzieliśmy tylko dwa radiowozy, obydwa jechały w
przeciwnym kierunku i żaden nie zwolnił, żeby się nam przyjrzeć. Znowu fart Johnniego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin