Doctorow Edgar Lawrence - Marsz.doc

(1282 KB) Pobierz

             

marsz

Przełożyła z angielskiego Barbara Cendrowska-Werner

i

BELLONA  Warszawa

Zrealizown" pomocy finan Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Nai odowego

Tytuł oryginału The March

Ilustracja na okładce Daniel Rudnicki

Projekt okładki Michał Bernaciak

Redaktor merytoryczny Jolanta Kaszkur

MIEJSKA BIBLIOTEKA PljffliiSSRedaktor prowadzący

Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Ewa Grabowska

Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2006

Copyright © for the Polish translation by Barbara Cendrowska-Werner, Warszawa 2006

Copyright © 2005 by E. L. Doctorow Ali rights reserved

Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek za

zaliczeniem pocztowym z rabatem do 20 procent od ceny detalicznej.

Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona

ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa

Dział Wysyłki: tel. 022 45 70 306, 022 652 27 01

fax 022 620 42 71

e-mail: biuro@bellona.pl

Internet: www.bellona.pl

www.ksiegarnia.bellona.pl

ISBN 83-11-10580-4

 

ś

>wiat przedstawiony w tej książce ma charakter fikcji historycznej. Prócz dobrze znanych rzeczywistych postaci, wydarzeń i miejscowości, występujących w tej opowieści, wszelkie nazwiska, bohaterowie, miejsca akcji i zdarzenia są wytworami wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwa do obecnych wypadków, miejsc czy żyjących osób są całkowicie przypadkowe.

m

Spis treści

Część pierwsza

Georgia...................................................................    9

Część druga

Południowa Karolina..............................................149

Część trzecia

Północna Karolina..................................................227

Podziękowania

A,

Lutor składa wyrazy głębokiej wdzięczności następującym osobom:

Dr. Danielowi F. Rosesowi, profesorowi chirurgii i onkologii Centrum Medycznego Uniwersytetu Nowojorskiego,

Josephowi T. Glattharowi, profesorowi historii Uniwersytetu Pomocnej Karoliny w Chapel Hill,

Dr. Markowi K. Siegelowi, profesorowi Wydziału Medycyny Uniwersytetu Nowojorskiego

oraz

redaktor Kate Medinie z Random House.

Część pierwsza

GEORGIA

Część pierwsza

GEORGIA

o

piątej rano walenie w drzwi i wrzaski, jej mąż, John, wyskoczył z łóżka, łapiąc za strzelbę, a Roscoe przydyrdał z oficyny, tupiąc bosymi stopami. Mattie pospiesznie naciągnęła szlafrok. Niby wiedziała, że wojna może wybuchnąć lada moment, ale serce jej waliło na myśl, że ta chwila właśnie nadeszła. Zbiegła ze schodów, by przy świetle lampy wyjrzeć przez otwarte drzwi na schody portyku, na dwa konie o dymiących bokach, uniesionych łbach i oszalałych oczach. Powoził młody, przygarbiony Murzyn, nawet pośród tego rejwachu zachowujący kamienny spokój, a kobieta, stojąca w powozie, to nie kto inny jak ciotka Letitia Pettibone ze świetnego rodu McDonough. Twarz, na której wiek wycisnął swe ślady, ściągnięta była niepokojem, włos miała w nieładzie - ta wytworna dama, szacowna wdowa, praktycznie trzęsąca całą Atlantą, stała teraz w powozie niczym złowieszcze widmo, którym okazała się w istocie. W powozie piętrzyły się bagaże i tobołki, a gdy godna matrona się podniosła, na ziemię spadło z brzękiem parę sztuk srebra: noże, widelce i srebrny kandelabr błysnęły w nikłych promykach światła, które rzucała latarnia trzymana przez Roscoe. Mattie, nadal zawiązując szlafrok, zbiegła ze schodów, myśląc bezsensownie, jak sobie później uzmysłowiła, że głupio się czuje w obliczu tej kobiety, którą, prawdę mówiąc, bardziej szanowała niż lubiła, po czym podniosła z ziemi ciężkie srebra i wcisnęła je właścielce, jakby niegodzien był dokonać tego Roscoe ani też jej mąż, John Jameson.

12

Letitia nie chciała wysiąść z powozu. - Nie ma chwili do stracenia - rzekła. Była straszliwie przerażoną kobietą, zupełnie niezważającą na konie, co spostrzegł John i zaraz kazał przynieść wiadra pośród krzyków starej pani: uciekajcie, uciekajcie, zabierajcie, co się da i wyjedźcie; zacietrzewiała się coraz bardziej, widząc, że oni tkwią nieruchomo w miejscu i słuchają, i tylko paru robotników rolnych wypełzło pod ścianą domu, jakby pierwszy brzask pobudził ich do życia. -1 znam go - krzyczała. - Bywał u mnie. Jest jednym z nas. Pali domy, w których podejmowano go obiadem, puszcza z dymem miasto, w którego klubach niegdyś wznosił toasty, o tak, to wykształcony człowiek, a przynajmniej tak nam się wydawało, choć we mnie nigdy nie budził zachwytu! Nie, nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia, miał w sobie coś z pająka, rozmowa z nim była mdła, ubierał się niestarannie, nie dbał o wygląd, a mimo to uważałam, że mając tak niewiele przyrodzonych darów, udatnie nimi gospodaruje, zręcznie udając uczucia, których nigdy nie zaznał. Ach, żółć się we mnie burzy na myśl, że uważałam go za dobrego ojca rodziny, kochającego żonę i dzieci, a to dzikus, bez cienia litości w lodowatym sercu.

Tak się zaperzyła, że trudno było coś konkretnego z niej wyciągnąć. John nawet nie próbował, zaczął wydawać rozkazy i wbiegł z powrotem do domu. Ona, Mattie, słuchała. Histeria ciotki, tak dziwacznie wyrażona w salonowych formułkach, przypomniała jej o własnych sprawach. Przez chwilę uleciała jej z pamięci myśl o synach śpiących na górze.

- Nadchodzą, Mattie, maszerują. To armia wściekłych psów z tym renegatem na czele, tym wstrętnym łotrem, tym szatanem, który wypije z tobą filiżankę herbaty i skłoni się dwornie, nim wydrze ci wszystko, do ostatka.

13

Wygłosiwszy tę tyradę, ciotka opadła na siedzenia powozu i kazała ruszać. Dokąd udawała się Letitia Petti-bone, Mattie nie zdołała się dowiedzieć. I ile mieli czasu, nim spadnie na nich ten dopust boży. Nie żeby wątpiła w prawdziwość słów ciotki. Spojrzała na niebo, z wolna rozjaśniające szarość świtu. Słyszała tylko pianie koguta i, gdy się odwróciła, zdjęta nagłym gniewem, szepty niewolników, którzy zdążyli się zgromadzić przy narożniku domu. Potem zaprzęg odjechał, powóz potoczył się żwirowanym podjazdem, a Mattie odwróciła się, podgarniając rąbek szlafroka, i gdy wchodziła po schodach, zobaczyła to nieznośne dziewuszysko, Pearl, która, założywszy ręce, stała oparta o filar, jakby plantacja do niej należała.

Bieg wydarzeń nie zaskoczył Johna Jamesona. Już we wrześniu, gdy rozeszła się wieść, że Hood się wycofał i oddziały unii zajęły Atlantę, wziął Mattie na poważną rozmowę i powiedział jej, co trzeba zrobić. Pozwijano dywany, ze ścian zdjęto obrazy, krzesła o spiczastych nogach - wszystko, co przedstawia dla niej wartość - oznajmił -jej angielskie tkaniny, porcelanę, nawet jej rodzinną Biblię należy zapakować i przewieźć do Milledgeville. Tam dobra te załaduje się na pociąg i wyśle do Savannah, gdzie makler bawełny Johna zgodził się przechować ich dobytek w swoim składzie. - Tylko nie moje pianino - powiedziała - pianino zostaje. Zgnije tam w wilgoci. - Jak sobie życzysz - odparł John, którego żadną miarą nie można by nazwać melomanem.

Mattie chodziła jak błędna po tak ogołoconym domu. Przez pozbawione firanek okna wpadało słońce, rozświetlając podłogi, a ona czuła się, jakby jej życie pobiegło wstecz i znowu była młodą żoną w nieurządzonym dworze, z dwa razy starszym od niej mężem, który napawał ją lekkim prze-

14

rażeniem. Zastanawiała się, skąd John wiedział, że wojna dojdzie aż tutaj. Po prawdzie, nie wiedział, ale ponieważ w życiu powiodło mu się nadzwyczajnie, miał prawo uznawać się za mądrzejszego od reszty. Prezentował się impomują-co: potężny mężczyzna, z szeroką klatką piersiową i bujną grzywą srebrnych włosów. - Nie dyskutuj ze mną, Mattie. Stracili ze dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi, żeby zdobyć to miasto. Wyobraź sobie, że jesteś generałem, a za prezydenta masz szaleńca. I co, siedziałabyś tak z założonymi rękami? I co dalej? Ruszyć do Augusty? Do Macon? A jak się tam dostanie, jeśli nie przez te wzgórza? I nie ma się co łudzić, że rebełianci kiwną palcem. Obym się mylił, ale jeśli nawet, to co mamy do stracenia?

W takich sprawach Mattie nie wolno było wyrazić swojego zdania. Czuła się jeszcze bardziej skołowana i nie odezwała się słowem, gdy po żniwach John sprzedał dwunastu swych najlepszych robotników. Wysłał ich handlarzowi w Columbii, w Południowej Karolinie. Gdy nadszedł umówiony dzień i władowano ich, skrępowanych, na wóz, musiała pobiec na górę i zatkać uszy, by nie słyszeć zawodzenia rodzin, dochodzącego z baraków. John powiedział tylko, że żaden jego cholerny czarnuch nie włoży munduru federalnych, Mattie ma na to jego słowo.

Ale mimo wszystkich owych ostrzeżeń i przygotowań, gdy nadeszła ta chwila, nie mogła uwierzyć, że naprawdę musi opuścić Fieldstone. Ze strachu nogi miała jak z waty. Nie wyobrażała sobie życia poza własnym domem, wśród swoich xxQCTj, w uładzonym świecie Georgii, gdzie ona i jej rodzina mieli wszystko, czego wymagała jej pozycja społeczna. A choć ciotka Letitia odjechała, 7&x2ltA& ich paniką. Mimo iż John niby wszystko przewidział, biegał teraz po całej posiadłości, czerwony na twarzy, pokrzykując i wydając polecenia. Chłopcy, których zerwano z łóżek, na

15

wpół ubrani zeszli, dzierżąc strzelby w dłoniach i wybiegli przez drzwi od tyłu.

Mattie poszła do sypialni, gdzie stanęła, nie wiedząc, od czego zacząć. Słyszała własne pochlipywanie. Jakimś cudem zdołała się ubrać, zgarnęła, co się dało, z toaletki i łazienki, po czym wrzuciła wszystko do dwóch waliz. Usłyszała wystrzał i wyjrzawszy przez okno od tyłu, zobaczyła, jak pod jednym z mułów uginają się nogi. Roscoe wyprowadzał drugiego ze stajni, podczas gdy jej starszy syn, John junior, przygotowywał strzelbę do strzału. Zda się, że zaledwie parę minut później, gdy słońce dopiero muskało korony drzew, powozy przytoczyły się przed dom. Gdzie mieli się pousadzać? Oba powozy wyładowane były bagażami, koszami zjedzeniem, workami cukru i mąki. Teraz poranny wietrzyk przywiał dym z płonących stosów paszy, pod które John podłożył ogień. A Mattie zdało się, że to jej własne zakopcone życie ulatuje w niebo.

Gdy Jamesonowie odjechali, Pearl stała na żwirowanym podjeździe, nadal ściskając torbę na ramię. Jaśnie pan ledwo rzucił na nią okiem, nim smagnął konie batem. Roscoe, powożący drugim powozem, przejeżdżając obok niej, nawet na nią nie spojrzał, lecz tylko rzucił jej pod nogi jakiś pakuneczek, zawinęty w chustkę do nosa. Nie ruszyła się, by go podnieść. Czekała, spokojnie i w milczeniu, aż odjadą. Czuła na nogach chłodne muśnięcie wiatru. Potem, gdy w powietrzu zawisła duchota, chociaż chwilę przedtem wydawało się, że ziemia nabierała oddechu, poranne słońce w okamgnieniu zalało plantację.

I dopiero wtedy podniosła zawiniątko, które cisnął jej Roscoe. Przez płótno wymacała od razu, co to było - te same dwie złote monety, które pokazał jej, gdy była mała. Oszczędności całego jego życia. - Szczere złoto, panien-

16

ko Pyrl - powiedział. - Przygryzie je panienka zymbami i sama panienka zobaczy, że som prawdziwe. Widzi panienka te orły? Z tym może panienka fruwać hen, hen nad ziemiom, jak te ptaki - to znaczom te orły w złocie*.

Pearl poczuła, że w gardle wzbierają jej gorące łzy. Przeszła obok dworu, oficyn, tlących się gór paszy, minęła martwe muły, baraki niewolników, którzy wśród śpiewów zbierali swoje rzeczy, i dalej ścieżką przez zagajnik, gdzie jaśnie pan pozwolił założyć cmentarz.

Tam, na podmokłej porębie, znajdowało się sześć grobów, każdy oznakowany drewnianym gontem z wydrapanym na nim nazwiskiem pochowanej osoby. Starsze groby, również jej matki, porośnięte były mchem. Pearl przykucnęła i głośno przeczytała: „Nancy Wilkins". Mamo - rzekła -jestem wolna. Mówiłaś mi, mamo: Perełko, dziecinko, będziesz wolna. Więc oni odjechali i jestem wolna. Wolna jak nikt inny na całym świecie. Wolna, jak nie wiem co. Czy jaśnie pan chociaż spojrzał na swoje rodzone dziecko?

- Akurat. Jakbym nie miała po nim oczu jak nagietki i wystających kości policzkowych i nie była podobna do niego jak dwie krople wody, bardziej niż te dwa karzełki, które zrobił z jaśnie panią żoną. Jakbym nie była jego, a skórę mam białą jak goździk.

Pearl padła na kolana i złożyła ręce. - Kochany Panie Jezu - szeptała - to dobra kobieta, zrób jej miejsce koło siebie. A mnie, twoją Perełkę, naucz, jak być wolną.

Z wolna niewolnicy, upchnąwszy cały swój dobytek w tobołki i stare sakwy, powlekli się do dworu i skryli pod rosnącymi przed frontem cyprysami. Spoglądali w niebo,

* Złota moneta amerykańska wartości 10 dolarów, z orłem na rewersie, bita w latach 1795-1933 [przyp. tłum.].

 

17

jakby stamtąd miały przyjść wieści o ich przyszłym losie. Ubrali się odświętnie. Było ich siedmioro dorosłych - dwaj mężczyźni - starszy Jake Early i jednooki Jubal Samuels oraz pięć kobiet, w tym stara babcia, która ledwo człapała, a ponadto troje małych dzieci. Dzieci zachowywały się niezwykle spokojnie. Trzymały się blisko i robiły bukiety z chwastów albo wciskały w ziemię okrągłe kamyki i otoczaki.

Jake Early nie musiał nakłaniać czarnych braci, by uzbroili się w cierpliwość. Strach, który wszyscy dojrzeli w oczach uciekających jaśniepaństwa, powiedział im, że nadeszło wybawienie. Ale na niebie nie było ani jednej chmurki i w miarę, jak słońce wznosiło się coraz wyżej, rozsiedli się wygodnie, a niektórzy nawet zapadli w drzemkę, czym Jake Early wielce się trapił, gdyż żołnierze unii nie powinni zastać czarnych mieszkańców majątku na błogim lenistwie. Robotnicy folwarczni mają ich powitać w zgrabnym ordynku jako wolni ludzie.

On sam stał nieruchomo pośrodku drogi, wsparty na lasce. Nasłuchiwał. Przez długą chwilę dochodził doń tylko lekki ruch powietrza, jakby ktoś szeptał mu do ucha albo wiatr szeleścił liśćmi. Potem coś posłyszał. Ale czy rzeczywiście? Nie był to właściwie dźwięk, bardziej poczucie przemiany własnych oczekiwań. A potem jego laska niczym różdżka uniosła się ku zachodowi. Widząc to, inni też podnieśli się i wyszli spod drzew - w oddali ujrzeli dym, buchający z różnych punktów w okolicy, wpierw tu, potem tam. Lecz pośród tego wszystkiego zaszła zmiana w kolorze samego nieba, które stopniowo się rozjaśniało, w miarę jak brązowa chmura wznosiła się ku niemu z ziemi, jakby świat stanął na głowie.

I na ich oczach chmura zaczęła przybierać czerwonawy odcień. Sunęła ku nim, z przodu cienka jak ostrze sier-

18

pu, dalej rozszerzała się niczym bruzda, którą żłobił pług. Przeciągała po niebie na południe od nich. A dźwięku, idącego za tym obłokiem, nie słyszeli jeszcze nigdy w życiu. Nie był przerażający, jak odgłos zsyłany z nieba, jak grzmot, błyskawica czy wycie wichru, lecz coś, co czuli w stopach, rezonans, jakby pomruk ziemi. Potem wiatr w porywach przynosił rytmiczne dudnienie, które ich uspokoiło, jakby ich rozum otuliła wielka chmura pyłu. A później, na skrajach tego dźwięku, łomotu tratowanej ziemi, usłyszeli wreszcie pokrzykiwania żywych ludzi. I ryk bydła. I skrzypienie kół. Ale nie widzieli nic. Bezwiednie ruszyli ku drodze, lecz nadal nic nie widzieli. Zewsząd dobiegał ich harmonijny zgiełk, wypełniając im przestrzeń nad głowami, tak jak chmura czerwonego pyłu, która przemknęła obok nich na południe, zamącając niebo; był to wielki przemarsz armii unionistów, lecz równie bezcielesnych co armia duchów.

W swym oddziale furażowym Clarke miał dwa furgony, trzy dodatkowe muły i dwudziestu konnych. Zgodnie z ogólnymi rozkazami powinien mieć pod sobą co najmniej pięćdziesięciu ludzi. Odbił kilka mil od kolumny, a natknąwszy się na plantację, postanowił szybko się z nią załatwić.

Gdy wjechali na jej teren, natychmiast dostrzegł grupkę stojących tam niewolników, lecz postanowił nie zwracać na nich najmniejszej uwagi. Potrząsnął głową. Do swych tobołków, leżących na ziemi, mieli przytroczone stare, popękane sakwy i bawełniane worki. Rozstawił straże i zapędził ludzi do roboty. Na dziedzińcu za oficynami dymił stos paszy, wiatr roznosił czarne płaty spalenizny. Trzy muły miały roztrzaskane łby. Otrzymał rozkaz, by wszelkie akty oporu karać z należytą surowością. I jego

19

determinacja nie zmniejszyła się ani na jotę, gdy żołnierze wymaszerowali ze spichrza, niosąc na barkach worki cukru, mąki kukurydzianej i zbożowej, a także ryżu. W wędzarni półki uginały się pod garncami miodu i sorga. Z haków zwisały połcie bekonu i wędzone szynki, których jaśnie pan nie zdążył zgarnąć. Ajednąze skrzyń wypełniały słodkie ziemniaki - ze dwieście funtów jak nic.

Ludzie zwijali się ochoczo. Zarżnęli maciory, ale przez któregoś gamonia kurczaki wyleciały z kojca. Zrobił się straszny rejwach, aż zleciały się murzyńskie dzieciaki. Śmiały się, chichotały i podskakiwały radośnie, gdy żołnierze wyłapywali piskliwe kury i usiłowali powiązać za nogi skrzeczące gęsi. - Wszyscy się dobrze bawią - pomyślał Clarke. - Ale wesoła wojna.

W armii Tennessee należał do nielicznych przybyszy ze wschodniego wybrzeża. Nie zachowywał się zatem tak niefrasobliwie jak inni żołnierze i, przynajmniej we własnych oczach, nie był takim prowincjuszem. Nawet młodsi oficerowie ledwo umieli pisać i czytać. Clarke, który służył w Białym Domu, przywiózł list od prezydenta do kwatery generała Shermana w Allatoona. Przybył akurat, gdy trwały nąjzaciętsze walki. Potem generał po prostu kazał mu zostać. Najprawdopodobniej wysłano telegram do Waszyngtonu, ale załatwiono to wszystko od niechcenia i Clarke poczuł się upokorzony, że o jego służbie zadecydowano w sposób zupełnie bezceremonialny.

Teraz gryzło go coś innego. Gdzie jest bydło? Podszedłszy do dworu od frontu, zagadnął wysokiego, siwego Murzyna, który, jak powiedział, nazywał się Jacob Early. Ear-ly wyprowadził go za baraki niewolników do lasu, obok małego cmentarzyka i dalej w dół wzgórza, gdzie ziemia zaczynała podmiękać. Za kępą bambusów zaczynało się bagno, w którym jaśnie pan kazał utopić krowy. Pięć ich

stało po kłęby w trzęsawisku, pogrążając się biernie, bez skargi. Cielę prawie całkiem się już zapadło i tylko zad mu wystawał. Trzeba było kilku mężczyzn, by wyciągnąć je sznurami. Zabrało to sporo czasu. Zarżnęli cielę. Krowy przywiązano do wozów, by za nimi podreptały.

Odwalili kawał roboty, ale też dawno już minęło południe. Teraz postanowili przetrząsnąć dwór i dobrze się zabawić. Choć Clarke chciał ruszać jak najrychlej, wiedział, że w tym względzie roztropniej będzie pójść ludziom na rękę. To był typowy rozkaz, który milcząco wydały szeregi. W liście do domu Clarke nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć. W tej wielkiej ludzkiej masie, z której składała się armia, w obrębie struktury, jaką stanowi dyscyplina wojskowa, przepływały dziwaczne prądy samowoli i gwałtownej chęci zademonstrowania swych uczuć. Najlepsi oficerowie wiedzieli, kiedy przymknąć oko. Nawet generałom zdarzało się wydawać rozkazy tylko dla pucu. Wytrącało to Clarke'a z równowagi. Lubił porządek. Dyscyplinę. Chodził schludny i starannie ogolony. Mundur miał pieczołowicie wyczyszczony szczotką. Tornister spakowany przepisowo. Blok papieru zabezpieczony ceratą. Ale zaopatrzenie to ryzykowna służba, przyciągająca wolne duchy. Jego wagabundy ceniły sobie niezależność. Śmiałkowie naturalną koleją rzeczy napychali własne kab-zy, co uchodziło im bezkarnie, gdyż ich zdobycze miały kluczowe znaczenie dla pomyślności wojska, które, zgodnie z zamysłem generała Shermana, miało wyżyć, bez najmniejszego skrępowania, z płodów ziemi.

Promienie słońca, wpadające przez świetlik, rzucały blask na deski barwy miodu, którymi wyłożona była podłoga w holu od frontu. Eleganckie kręcone schody z ozdobną balustradą prowadziły na piętro. W połowie kondygnacji ścianę rozświetlał witraż. Clarke'a, rodowi-

21

tego bostończyka, wciąż na nowo zadziwiała wspaniałość tych dworów, wzniesionych wśród pól wiejskiego Południa. Z pracy niewolników można wycisnąć oszałamiające bogactwo, toteż nie dziwota, że ci ludzie walczą do ostatniej kropli krwi.

W jadalni szeregowcy Henry i Gullison znaleźli w kredensie tacę z kryształowymi karafkami pełnymi burbona. Dołączyli do kolegów, który zgromadzili się wokół pianina w salonie, a gdy Clarke usłyszał pierwsze akordy, zaczął się zastanawiać, jakich tu się chwycić sposobów, by swych ludzi stąd wyciągnąć. Na pianinie grał szeregowy Toller. Jego pulchne dłonie przebiegały po klawiaturze z zadziwiającą biegłością. Clarke dotąd uważał, że Gruby Toller umie tylko obżerać się i chlać.

Sierżant Malone częstował cygarami ze skrzynki. Mężczyźni śpiewali:

Już przed bitwą, moja matuś, rozglądałem się na boki, gdy ujrzałem rebeliantów, zaraz wziąłem dupę w troki.

Clarke przyjął cygaro i pozwolił, by sierżant Malone podał mu ogień. Potem wszedł po schodach i w kolejnych pokojach wypatroszą! tapicerkę i materace, rękojeścią szabli rozbijał szyby i lustra. Te poczynania odniosły skutek, gdyż po paru minutach na górze pojawiło się kilku ludzi, którzy siekierami rąbali sprzęty, zdzierali firanki z okien i wszystko oblewali naftą.

Gdy Clarke wszedł na strych, ze zdumieniem zobaczył tam dziecko - dziewczynkę z gołymi nogami, która stała przed lustrem, owijając sobie wokół ramion piękny czerwony szal, przetykany złotymi nićmi, tak spokojna, jak-

22

by nie rujnowano domu pod nią. Dopiero gdy podniosła ku niemu oczy i odwzajemniła jego spojrzenie w lustrze, uświadomił sobie, że to biała Murzynka - biała jak biała czekolada. Z uniesioną brodą spoglądała na niego, niczym pani tego domostwa. Mogła mieć najwyżej dwanaście, trzynaście lat, była bosa, ubrana w zwykłą sukienkę do kolan, lecz zwoje szala, o dziwo, przeobrażały ją w młodą kobietę o królewskiej postawie. Zanim Clarke zdążył się odezwać, dziewczę przemknęło obok niego. Zauważył tylko gładkie białe łydki i powiewający za nią szal.

Nie było rady - musieli jakoś poupychać czarnych i ich bagaże w furgonach, wśród zrabowanych rzeczy albo koło woźniców. Dla starej babci Murzyni przyciągnęli wózek, do którego zaprzężono kucyka. Ich radość przygnębiła Clarke'a. Nie nadawali się na żołnierzy. Byli mu kulą u nogi. Nie miał dla nich żywności ani schronienia. Z wojskiem ciągnęło teraz z tysiąc czarnych. Trzeba ich będzie odesłać, ale dokąd? Nie zostawiamy za sobą nowego, cywilnego rządu. Obracamy kraj w perzynę i ruszamy dalej. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że znowu ich pochwycą- albo przytrafi im się coś jeszcze gorszego, skoro w trop za wojskiem podążają partyzanci.

Żołnierze wrzucili pochodnie przez okna i teraz pierwsze kłęby dymu wzbiły się z dachu, a jęzory ognia błyskały z desek licowych. - Palimy podstawy bytu czarnych -myślał Clarke. Ale wszyscy się radowali, gwarzyli wesoło i śmiali się. Sierżant Malone włożył cylinder dziedzica, na mundur narzucił jego żakiet. Znaleźli stare milicyjne kaszkiety, które dali dzieciom niewolników. Szeregowy Toller wbił się w suknię z falbankami i wszyscy bez wyjątku, również dwaj starzy Murzyni, palili cygara. - Chryste, kim ja dowodzę? - powiedział Clarke do nikogo w szczegół-

23

ności. Dał sygnał do wymarszu. Trzasnęły baty, potoczyły się koła, konie puszczono truchtem. Clarke kątem oka dojrzał z konia białą murzyńską dziewczynkę. Stała z boku, nie wskoczyła z innymi na wozy i teraz bosa, owinięta wspaniałym czerwonozłotym szalem, patrzyła, jak odjeżdżają. Później Clarke zastanawiał się, dlaczego myśl, że dziewuszka wymaga specjalnego zaproszenia, nie wydała mu się śmieszna. Obrócił konia, pognał galopem z powrotem, schylił się i chwycił ją za rękę. - Jedziesz ze mną, moja panno - rzekł i po chwili już siedziała za nim na siodle, ciasno obejmując go w pasie. Nie rozumiał swych uczuć w tym momencie, poczuł tylko, że brzemię odpowiedzialności, które ponosił jako dowódca, zdjęła zeń nagle jakaś niewidzialna siła. Czuł ciepło rąk małej i ich mocny uścisk. Oparła mu policzek na ramieniu i niebawem poczuł jej łzy, przesiąkające mu przez mundur.

I tak, późnym popołudniem ciepłego jeszcze listopada, ruszyli, biali i czarni, ku kolumnie prześwietlonego słońcem kurzu, sunącej na południowy wschód po niebie Georgii-

II

z

początku ten chłopak, Will, nie chciał nic wziąć do ust. Gdy go przyprowadzono, był chudy jak szczapa, czaszka obciągnięta skórą. Widać było tylko parę oczu na patyku, gdy kurczowo trzymając się krat, wlepiał wzrok w korytarz. Arly, z celi naprzeciwko, rzekł: - Musisz jeść, chłopcze. Mają cię tu zabić, ale nie musisz ich wyręczać. Arly gadał jak najęty, żeby dodać mu otuchy. - A może nas ułaskawią? - mówił. - Musisz mieć siłę, żeby stąd wyjść na własnych nogach. Ja będę wsuwał tę przesoloną świninę z robalami i fasolę, i jeszcze wyryczę uprzejme podziękowania panu naczelnikowi, sierżantowi Baum-gartnerowi za te przysmaki, żeby doszło do końca korytarza, bo jest głuchy jak pień. A coś ty przeskrobał, Will? Czym podpadłeś, chłopie?

- Dezercja - wyszeptał chłopak. - Po prostu musiałem wrócić do domu.

- Nie wiedziałem, że za to stawiają teraz pod ścianę. Tylu chłopaków daje nogę z armii, że pewnie konfederaci postanowili załatwić cię dla przykładu. Ja to przysnąłem na warcie. Ale może być gorzej. Jak z Johnem, który trafił tu w zeszłym tygodniu za gwałt. Powiesili go, ale dlatego, że pogwałcił prawo cywilne. My jako żołnierze, którzy naruszyli regulamin wojskowy z tego czy innego paragrafu, staniemy tylko przed plutonem egzekucyjnym.

Chłopak nie uśmiechnął się, lecz wrócił na swoje wyrko i położył się z rękami pod głową.

- Ale nic się nie przejmuj - ciągnął Arly - bo generał Hood lubi, żeby jedna kompania maszerowała z przodu,

25

a druga z tyłu i żeby wszyscy stali w paradnych mundurach z rozwiniętymi flagami i żeby bić w werble, a skazaniec ma siedzieć na skraju trumny, żeby wpadł prosto do środka, gdy pluton egzekucyjny pociągnie za spust. Ale ponieważ wszystkich nieszczęsnych sukinsynów wysłano na redutę do Atlanty, w Milledgeville brakuje ludzi do sformowania plutonu egzekucyjnego. Kawałek stąd stacjonują kadeci ze szkoły wojskowej, ale mądre głowy uznały, że to nie jest robota dla takich dzieciaków. Wierzysz w Boga, Willy?

- Nigdy go specjalnie nie poważałem.

- No więc ja to tak widzę. Bóg podniósł rękę, by dać nam chwilę oddechu. A może szykuje dla nas coś więcej. Mamy tyle czasu, że możemy się zastanowić, o co mu chodzi. Bóg nie bywa miłosierny bez powodu.

Ciepła pogoda pierwszych dni listopada skończyła się nagle i dwaj mężczyźni dzień i noc spędzali okutani w koce. Cele miały pojedyncze okna. Gdy padało, ściany wilgotniały, kiedy niebo się rozjaśniało i temperatura spadała, kamień pokrywał się lodem. Kraty były tak zimne, że nie dawało się ich dotknąć. Więzienie Milledgeville było zatęchłe i przejmujące chłodem jak grobowa krypta.

- Panie sierżancie, ma pan przy nogach koksiak- wrzasnął Arly. - Nie może go pan podsunąć do nas, razem ze swoją szanowną osobą, żebyśmy nie zmarzli na śmierć, zanim pan nas zastrzeli?

Strażnik się nie odezwał. Był tłuściochem, który sapał tak głośno, że słyszało się każdy jego oddech.

- Panie sierżancie - wrzasnął Arly - niebawem nadejdzie dzień, gdy otworzy pan te drzwi i uwolni nas.

Baumgartner westchnął. - Jestem za stary na front - rzekł - więc muszę tu siedzieć i pilnować różnych ciem-

 

26

nych typków. Taka służba. I należy mi się za to medal, bez dwóch zdań.

Wstali przed świtem, jak zwykle, zrobili parę podskoków, po czym maszerowali w miejscu, wysoko unosząc kolana, by się rozruszać. Will podejrzał, że ćwiczy tak Arly, i sam też narzucił sobie ten reżim. Ale dziś rano, w pierwszym brzasku, zauważyli coś jeszcze prócz chłodu w kościach i obłoczków dobywających się z ich ust. Usłyszeli zgiełk podniesionych głosów i stukot kół wozów. Will podszedł do okna i stanął na palcach, by wyjrzeć przez kraty. Miał stąd widok na całe zbocze wzgórza.

- Co się dzieje? - zapytał Arly.

- Powóz za powozem. Jak na defiladzie - odparł Will. -Podcinają konie.

- O Boże, więc to już!

Pośród tego harmideru do ucha Willa doszło coś z nieba - nie tyle wiatr, ile jakby parcie powietrza, jakby napierano na niebo, a ono wydawało pomruk; a może to zapach, szczególna woń, która rozchodzi się po uderzeniu pioruna. Wyczuł ciężar nadciągającej burzy, choć gdy wzeszło słońce, niebo rozjaśniło się chłodnym błękitem i nie widział śladu burzowych chmur.

W więzieniu powstało jakieś zamieszanie. Do najwyższego piętra, gdzie się znajdowali, dochodziły krzyki z dołu. Aresztanci zaczęli walić cynowymi kubkami w kraty. Rozległy się gwizdki.

Wielki uśmiech wypełznął na twarz Arly'ego. Pakuj manatki, chłopcze. Opuszczamy ukochany dom.

Sierżant Baumgartner, zaalarmowany tymi hałasami, podniósł się i stanął naprzeciwko dębowych drzwi z muszkietem gotowym do strzału.

- Och, panie Baumgartner - zawołał Arly - niech pan uważa, żeby pan sobie nie zrobił krzywdy.

26

nych typków. Taka służba. I należy mi się za to medal, bez dwóch zdań.

Wstali przed świtem, jak zwykle, zrobili parę podskoków, po czym maszerowali w miejscu, wysoko unosząc kolana, by się rozruszać. Will podejrzał, że ćwiczy tak Arly, i sam też narzucił sobie ten reżim. Ale dziś rano, w pierwszym brzasku, zauważyli coś jeszcze prócz chłodu w kościach i obłoczków dobywających się z ich ust. Usłyszeli zgiełk podniesionych głosów i stukot kół wozów. Will podszedł do okna i stanął na palcach, by wyjrzeć przez kraty. Miał stąd widok na całe zbocze wzgórza.

- Co się dzieje? - zapytał Arly.

- Powóz za powozem. Jak na defiladzie - odparł Will.

- Podcinają konie.

- O Boże, więc to już!

Pośród tego harmideru do ucha Willa doszło coś z nieba

- nie tyle wiatr, ile jakby parcie powietrza, jakby napierano na niebo, a ono wydawało pomruk; a może to zapach, szczególna woń, która rozchodzi się po uderzeniu pioruna. Wyczuł ciężar nadciągającej burzy, choć gdy wzeszło słońce, niebo rozjaśniło się chłodnym błękitem i nie widział śladu burzowych chmur.

W więzieniu powstało jakieś zamieszanie. Do najwyższego piętra, gdzie się znajdowali, dochodziły krzyki z dołu. Aresztanci zaczęli walić cynowymi kubkami w kraty. Rozległy się gwizdki.

Wielki uśmiech wypełznął na twarz Arly'ego. Pakuj manatki, chłopcze. Opuszczamy ukochany dom.

Sierżant Baumgartner, zaalarmowany tymi hałasami, podniósł się i stanął naprzeciwko dębowych drzwi z muszkietem gotowym do strzału.

- Och, panie Baumgartner - zawołał Arly - niech pan uważa, żeby pan sobie nie zrobił krzywdy.

27

Jakby przyznając mu rację, nieszczęśnik opadł z powrotem na krzesło, by zaczerpnąć powietrza.

Usłyszeli kroki na kamiennej posadzce, stukot otwieranych drzwi do celi. Przez chwilę Will niepokoił się, że nikt nie dotrze tak wysoko, do ich orlego gniazda. Ale po chwili rozległo się walenie do drzwi. Baumgartner, półprzytomny z przerażenia, jak oszalały szukał właściwego klucza.

Arly i Will spotkali się przed sw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin