Wyspa umarłych.rtf

(352 KB) Pobierz

Roger Żelazny

Wyspa Umarłych

 

(przełożył Adam Kozieł)

 

Dla Banks Mebane

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Życie - Wybaczcie tę szczyptę filozofii - życie przypomina mi plaże okalające Zatokę Tokijską. Co prawda, minęło już parę stuleci od dnia, w którym po raz ostatni widziałem Zatokę i te plaże, mogę więc być trochę nie na czasie. Słyszałem jednak, że nic się nie zmieniło. z wyjątkiem prezerwatyw.

Pamiętam okropny bezmiar brudnej wody, jaśniejszy i, być może, czystszy w oddali, ale przy brzegu cuchnący, chlapiący, chłodny i, niczym Czas, żłobiący, przynoszący i zabierający różne rzeczy. Zatoka Tokijską może wypluć na swój brzeg każdy przedmiot. Po prostu wypowiedz słowo, a któregoś dnia stanie się ciałem: trupem, muszlą, może jasnoróżową alabastrową skorupą spiralnie skręconą w lewo, wznoszącą się nieuchronnie ku szczytowi niewinnego dzióbka przywodzącego na myśl jednorożca, butelką z listem albo bez listu, który możesz, ale nie musisz, przeczytać, ludzkim płodem, kawałkiem niezwykle gładkiego drewna - kto wie (nie ja), może fragmentem Jedynego Prawdziwego Krzyża! - z okrągłą dziurą po gwoździu, białymi kamykami i ciemnymi kamykami, rybami, pustymi czółnami, kilometrami lin, koralami, glonami i wodorostami. Takie perły są jej oczami. Zostaw je na brzegu, a po jakimś czasie Zatoka znów się nimi zaopiekuje. Tak właśnie działa. w piachu walały się tony wszelkiego śmiecia. Kondomy - wiotkie, niemal przezroczyste świadectwa instynktu podtrzymania (ale nie dziś) gatunku - ozdobione żywymi wzorkami, krótkim przesłaniem albo kilkoma piórkami. z tego co słyszałem, już ich prawie nie ma. Podzieliły los Edsela, klepsydry i haczyka do guzików, wykończone i podziurawione przez uniwersalną pigułkę, która przy okazji powiększa cycki konsumentek. Kto by narzekał? Wędrowałem plażą chłostaną promieniami porannego słońca, a podmuchy zimnego wiatru pomagały mi dojść do siebie po małej, zgrabnie zawiązanej wojnie w Azji, która kosztowała mnie młodszego brata. Czasem słyszałem wrzaski niewidocznych ptaków. Właśnie ten tajemniczy element nieuchronnie doprowadził mnie do porównania: życie przypomina plaże okalające Zatokę Tokijską. Wszystko płynie. Przez cały czas wypadają na brzeg dziwne i niepowtarzalne rzeczy. Jestem jedną z nich. Wy również. Siedzimy przez chwilę na plaży (może obok siebie?), a potem wyciągają się wilgotne, śmierdzące, lodowate palce i pewne rzeczy znów znikają. Tajemnicze ptasie krzyki wyznaczają kres człowieczeństwa. Głosy bogów? Może. Zanim wyjdziemy z pokoju, przyszpilę do ściany ostatnie narożniki płachty porównania i wyjaśnię, dlaczego postanowiłem zacząć od tej dygresji. Po pierwsze, sądzę, że jakiś kapryśny prąd może ponownie wyrzucić na brzeg rzeczy, które zniknęły niegdyś w otchłani - sam nigdy tego nie widziałem, ale cóż, może nie czekałem wystarczająco długo. Poza tym, czyli po drugie, na plaży mógł się pojawić jakiś spacerowicz i zabrać ze sobą to, co na niej znalazł. Kiedy dowiedziałem się o istnieniu pierwszej z tych dwu możliwości, zacząłem wymiotować. Przez jakieś trzy dni piłem i wdychałem dym z tlących się liści egzotycznej rośliny, a potem wyrzuciłem z domu wszystkich gości. Nic nie trzeźwi tak cudownie jak szok. Już dawno wiedziałem o istnieniu drugiego wariantu - czyli zabraniu rzeczy znalezionej na brzegu Zatoki - ponieważ znałem go z autopsji, ale nigdy, przenigdy nie myślałem poważnie o pierwszym. Wziąłem więc pigułkę, która miała mnie postawić na nogi w ciągu trzech godzin, pomaszerowałem do sauny i wyciągnąłem się na łóżku. w tym czasie mechaniczni i niemechaniczni służący zajęli się sprzątaniem. a potem zacząłem się trząść. Bałem się.

Jestem tchórzem.

Teraz przeraża mnie wiele rzeczy. Nie mam nad nimi żadnej albo prawie żadnej kontroli. Niczym Wielkie Drzewo.

Oparłem się na łokciu, sięgnąłem po kopertę leżącą na nocnym stoliku i jeszcze raz obejrzałem jej zawartość.

Pomyłka nie wchodziła w grę. Szczególnie, gdy taka rzecz przychodziła na mój adres.

Przyjąłem polecony, wepchnąłem go do kieszeni i wyjąłem w wolnej chwili.

A wtedy zobaczyłem, że to szóste, i zrobiło mi się niedobrze. Chciałem, żeby było już po wszystkim.

Trójwymiarowe zdjęcie Kathy w bieli. Jeśli nie sfałszowano stempla, wywołane w zeszłym miesiącu.

Kathy była moją pierwszą żoną. Jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem. i nie żyła od pięciuset lat. Wyjaśnię to później. Stopniowo.

Badałem zdjęcie bardzo uważnie. Szóste w ciągu tyluż miesięcy. Na każdym był inny człowiek. Martwy. Od wieków.

W tle skały i błękitne niebo. To wszystko.

Mogło być zrobione wszędzie, gdzie są skały i błękitne niebo. Mogło być fałszywe. Dziś ludzie potrafią sfałszować właściwie wszystko.

Ale kto wiedział o mnie tyle, żeby je wysyłać, i dlaczego to robił? Tak jak przy poprzednich pięciu nie było żadnego listu. Tylko zdjęcia. Moich przyjaciół i moich wrogów.

To dlatego zacząłem myśleć o plażach okalających Zatokę Tokijską. I, przez chwilę, o Objawieniu Świętego Jana.

Otuliłem się kocem. Leżałem w sztucznym półmroku, który włączyłem w południe. Przez całe lata było mi wygodnie, tak wygodnie. a teraz pękały zapomniane strupy i blizny. Krwawiłem.

Jeśli istniał cień szansy, że to, co trzymam w drżących palcach jest prawdziwe...

Odłożyłem kopertę na stolik. Zdrzemnąłem się i zapomniałem o koszmarze sennych szaleństw, który wycisnął ze mnie tyle potu. Lepiej nie pamiętać, to pewne.

Wstałem, wziąłem prysznic, włożyłem czyste ubranie, zjadłem coś szybko i zabrałem dzbanek kawy do gabinetu. Kiedyś, kiedy pracowałem, nazywałem go biurem, ale przeszło mi to mniej więcej przed trzydziestu laty. Przejrzałem pobieżnie posortowaną korespondencję z ostatniego miesiąca i znalazłem to, czego szukałem, między prośbami o wsparcie dziwacznych organizacji charytatywnych i dziwacznych indywiduów napomykających coś o bombach, jeśli nie spełnię ich oczekiwań, czterema zaproszeniami do wygłoszenia wykładów, ofertą pracy, która mogła być kiedyś interesująca, ciężkimi paczkami periodyków, listem od dawno zapomnianego potomka denerwującego powinowatego z trzeciego małżeństwa, dotyczącym ewentualnej wizyty (Jej u mnie, tutaj), trzema ofertami artystów szukających mecenasa, trzydziestoma dwoma notami informującymi o wytoczonych mi procesach oraz kupką listów od moich pełnomocników zawiadamiających o oddaleniu trzydziestu dwóch aktów oskarżenia.

Pierwszy z ważnych listów napisał Marling z Megapei:

“Synu Ziemi, pozdrawiam cię dwudziestoma siedmioma nadal pozostającymi Imionami. Modlę się, byś cisnął w mrok garść klejnotów i obdarzył je żarem kolorów życia.

Obawiam się, że czas życia najstarszego ciemnozielonego ciała, które mam zaszczyt nosić, chyli się ku końcowi i znajdzie swój kres na początku przyszłego roku. Te żółte, zamykające się oczy już dawno nie widziały mego obcego syna. Niechaj przybędzie do mnie przed końcem piątej pory, niechaj, za wszystkie me starania, będzie tu ze mną i położywszy dłonie na mych ramionach ulży ich brzemieniu. z szacunkiem”.

Drugi list, podpisany przez Przedsiębiorstwo Głębokich Wierceń, które, jak wszyscy wiedzą, jest fasadą dla Ziemskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, był ofertą sprzedaży używanego sprzętu górniczego znajdującego się w miejscu, z którego nie opłaca się go przewozić obecnemu właścicielowi.

Według kodu, którego nauczyłem się przed laty realizując pewne zlecenie ziemskiego rządu federalnego, należało to rozumieć, sans officialese, mniej więcej tak:

“Co jest grane? Czyżbyś nie był już lojalny wobec rodzinnej planety? Od dwudziestu lat prosimy, żebyś przybył na Ziemię i omówił z nami sprawę mającą kapitalne znaczenie dla bezpieczeństwa planetarnego, a ty konsekwentnie nas lekceważysz. Ta prośba jest bardzo pilna - niezwykle poważna sytuacja wymaga twojej natychmiastowej współpracy. Wierzymy, że i tak dalej, i tak dalej”.

Trzeci list napisany był po angielsku:

“Nie chcę, żebyś myślał, iż próbuje wykorzystać to, co dawno minęło, ale naprawdę mam poważne kłopoty, a ty jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. w każdym razie nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Jeśli możesz, proszę, przyjedź do mnie na Aldebaran V. Znajdziesz mnie pod starym adresem, choć poza nim wszystko tu się zmieniło. z poważaniem, Ruth”.

Trzy apele do człowieczeństwa Francisa Sandowa. Który, jeśli w ogóle jakiś, miał coś wspólnego ze zdjęciami spoczywającymi w mojej kieszeni?

Orgia, którą przerwałem, była czymś w rodzaju przyjęcia pożegnalnego. Ostatni goście opuścili właśnie mój świat. Już zaczynając tę imprezę, skuteczny środek na zapakowanie i odesłanie stąd całego towarzystwa, wiedziałem, dokąd powinienem się udać. Jednak zdjęcie Kathy kazało mi zastanowić się nad tym ponownie.

Wszyscy autorzy trzech cytowanych powyżej listów wiedzieli, kim była Kathy. Ruth, przynajmniej raz, miała dostęp do jej zdjęcia, które z pewnością wystarczyłoby jakiejś utalentowanej istocie. Centralna Agencja Wywiadowcza mogła przekopać swoje archiwa i sfałszować zdjęcie w jednym z laboratoriów. Marling potrafiłby je stworzyć. Ale równie dobrze mogło być zupełnie inaczej. Dlaczego - skoro ktoś czegoś ode mnie chciał - zdjęciom nie towarzyszyła żadna informacja?

Mój terminarz otwierała prośba Marlinga - gdybym jej nie spełnił, nie mógłbym już nigdy znieść swego towarzystwa - jednak od końca piątej pory roku na północnej półkuli Megapei dzieliło mnie ponad dwanaście miesięcy, mogłem więc pozwolić sobie na kilka przystanków po drodze.

Ale jakich przystanków?

Centralna Agencja Wywiadowcza nie miała żadnego prawa do moich usług. Nie byłem nawet poddanym Ziemi. Jestem skłonny w miarę możności pomagać Ziemi, tyle że ta sprawa nie mogła być aż tak ważna, skoro czekała przez całe dwadzieścia lat poświęconych na nękanie mnie listami. Poza tym, jak słyszałem - a mam bardzo dobre informacje - planeta nadal istnieje i w dalszym ciągu przędzie tak normalnie i cienko jak zwykle.

Gdyby traktowali to naprawdę poważnie, mogliby się tu pofatygować i porozmawiać sobie ze mną.

Ale Ruth...

Ruth to zupełnie inna sprawa. Przeżyliśmy ze sobą rok, zanim zrozumieliśmy, że rozdzieramy się nawzajem na strzępy i że nigdy nic z tego nie wyjdzie. Rozstaliśmy się jako przyjaciele i byliśmy nimi nadal. Znaczyła coś dla mnie. Zdziwiłem się, że jeszcze żyje. Po tylu latach... Jeśli potrzebowała mojej pomocy, to miała do niej pełne prawo.

I tyle.

A zatem najpierw odszukam Ruth i spróbuję wyciągnąć ją z kabały, w którą się wpakowała. Potem ruszę na Megapei. Może po drodze uda mi się dowiedzieć od kogo, czego, kiedy, gdzie, dlaczego i jak otrzymywałem zdjęcia. Jeśli nie, polecę na Ziemię i spróbuję pogadać z Agencją. Chyba pójdą na układ “coś za coś”.

Wypiłem kawę i zapaliłem. a potem, pierwszy raz od pięciu lat, zadzwoniłem do portu i poprosiłem o przygotowanie Modelu T, mojej bryczki do długich skoków. Usłyszałem, że potrwa to cały dzień i większą część nocy, i że będą gotowi o świcie.

Sprawdziłem u automatycznego Sekretarza i Archiwum, kto jest obecnie właścicielem T. S & a poinformował mnie, że T należy teraz do Lawrence'a J. (Johna) Connera z Lochear. Kazałem przysłać sobie niezbędne papiery. Po piętnastu sekundach wyskoczyły z rynny i wpadły do wyściełanego koszyka. Przestudiowałem rysopis Connera, a potem wezwałem fryzjera na kółkach i poleciłem zmienić ciemny brąz swoich włosów w jasną żółć, rozjaśnić cerę, dorzucić kilka piegów, przyciemnić o parę tonów oczy i nałożyć nowe linie papilarne.

Mam długą listę fikcyjnych postaci z pełnymi i wiarygodnymi (w każdym razie z dala od domu) życiorysami. Te tajemnicze osoby zajmują się tylko jednym - od lat sprzedają sobie nawzajem T. i będą robić to nadal. Wszystkie są mężczyznami, wszystkie mierzą mniej więcej pięć stóp i dziesięć cali i ważą jakieś sto sześćdziesiąt funtów. Dzięki kilku zabiegom kosmetycznym i zapamiętaniu paru danych mogę stać się każdą z nich. Nie przepadam za podróżowaniem statkami zarejestrowanymi na nazwisko Francisa Sandowa z Homefree czy, jak chcą niektórzy, Świata Sandowa. To jedna z niedogodności - z tą akurat mogę się w miarę spokojnie pogodzić - związanych z należeniem do setki najbogatszych ludzi w galaktyce (według ostatnich szacunków jestem, zdaje się, 87, ale mogę też być 88 czy 86). Przez cały czas ktoś czegoś od ciebie chce. i zawsze okazuje się to krwią lub pieniędzmi, a tak się złożyło, że nie zamierzam się rozstawać ani z jednym, ani z drugim. Cóż, jestem leniwy, łatwo mnie przestraszyć - chcę tylko zac...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin