Eliza Orzeszkowa Dziwna historia "I tęsknoć za dolš, za złotš, Co jš jak okić wiatr zmiata, Jest skrytš za tobš tęsknotš, Anima immaculata". Henryk Skirmuntt: Poezje Za oknami stała czarna noc listopadowa i wzdychała podnoszšcym się, to opadajšcym szumem wiatru. W dużym pokoju, pełnym ksišżek i obrazów, panowała cisza i dotykane dalekim wiatłem lampy mętnie majaczyły iskry pozłot na ksišżkach i zarysy obrazów na cianach. Rozmowa nasza, coraz cichsza, staczała się z rzeczy powierzchownych i powszednich ku tym, które zwykle spoczywajš na dnie pamięci bezsenne, lecz milczšce i przemawiajš tylko w więta ufnych rozrzewnień. Wysmukła, wštła, siwiejšca, ze ladami niedawnej jeszcze pięknoci na opłatkowej twarzy, siedziała obok mnie z czołem pochylonym i głębokim wejrzeniem oczu, w których odbiły się na zawsze oblicza wielkich smutków. Gdy mówiła, drobne wargi jej podobnymi stawały się do drżšcych płatków pobladłej w upałach róży. - Wyrzekasz, że nie rozlegajš się dzi po wiecie czyny wielkie, majšce moc obudzania wielkich myli. Skarżysz się, że na wyobranię twš pospolitoć serc i losów ludzkich sypie maki upienia, że jak wzrokiem zatoczyć na nic nie dzieje się pięknego czy straszliwego, lecz wielkiego, dziwnego. Może nie masz słusznoci; może to wina nie tylko wiata, lecz i twojego wzroku. Może w pobliżu twoim dziejš się rzeczy straszliwe lub piękne, których ty odkryć nie umiesz w mgle pospolitoci. A pospolitoć, czy pewnš jeste, że pospolitociš jest aż do dna i na dnie swym nie ukrywa pierwiastków, choćby zaczštków takich, że gdyby je dostrzec potrafiła, na widok ich oczy twe szeroko otworzyłyby się od zdziwienia? Szczególniej o duszach ludzkich sšdów rychłych i wzgardliwych nie wydawaj nigdy, bo diamentów i pięknoci, korali bólu, żużli pożarów, które drzemiš w ich jšdrach tajemnych, ani domylać się czasem można pod grubš zasłonš powszednich spraw i dni. Trzeba umieć zasłonę tę odgarnšć ze statuy, a niekiedy odgarnia jš wicher zdarzeń. Pragniesz historii dziwnej... Za oknami stoi czarna bezoka noc i wzdycha. Taka cisza w tym pokoju i tam w głębi, to mętne migotanie pozłot na oprawach ksišżek... Posłuchaj! ... ........................................ Miałam lat dwadziecia. W braku rodziców wczenie zmarłych wychowywał i wykształcił mnie brat. Wiesz dobrze, kim i jakim był brat mój. Umysł niepospolity, lecz stokroć niepospolitszy jeszcze charakter. Stworzony na wodza, przez krótki moment życia swego był sławnym wodzem. Ale przedtem z czułociš niemal macierzyńskš i oddaniem zupełnie ojcowskim przygotował mię do życia. Nie ma też stów, którymi wypowiedzieć bym mogła, jak silnie byłam do niego przywišzana, jak byłam mu wdzięczna za to, że głowie mej dał więcej wiatła, a sercu więcej ciepła, niż ich zazwyczaj miewajš dziewczęta mego wieku i mego stanu. Bo o tym, abym kiedykolwiek umysłowe wiatło swe na chleb powszedni przerabiać była zmuszona, nikt ani pomyleć nie mógł. Bylimy bogaci. Jednak miałam lat dwadziecia, kiedy pomiędzy mnš a tym najdroższym bratem, opiekunem i mistrzem moim, padł kamień obrazy. Nie przestałam kochać go, ale zamknęłam przed nim serce. Nie wybuchnęlimy widocznymi znakami poróżnienia, lecz zwštliła się w nas ta najważniejsza w harfie przyjani struna, którš jest zaufanie. Przestaje być przyjacielem naszym ten, przed kim przestajemy otwierać na ocież serce i pokazywać wszystko a wszystko, co w nim jest. Przestałam serce otwierać przed bratem, ponieważ wzgardliwie i niechętnie spojrzał raz na to, co od brzegu do brzegu wypełniać je zaczynało i stawało mi się bardzo drogim. Raz tylko okazał swojš niechęć i wzgardę; wystarczyło mi to do szczelnego ust zamknięcia. A on pomimo szczelnie zamkniętych ust moich domylał się, co było w moim sercu, i obrażony, zmartwiony milczał także. Mówilimy z sobš o wszystkim oprócz tej jednej rzeczy, która obchodziła nas najżywiej, więc pomimo przebywania w cianach jednego domu i pomimo przeszłoci łšczšcej nas mnóstwem wspomnień drogich, czulimy się dalekimi od siebie, rozłšczonymi. Oboje mielimy w sobie tę obraliwoć, która nie wylewa się w słowach, lecz owszem, zapadajšc w milczenie, nabiera od niego trwałoci i goryczy. Przyczynš mojej obrazy była wzgardliwa niechęć ku temu, co we mnie obudziło pocišgi tak niezmożone, że przecišć je może tylko niezmożony również nóż przeznaczenia. Wówczas to włanie zaczęły rozlegać się po wiecie hasła i wołania, poprzedzajšce zazwyczaj ten huk gromowy, z jakim spadajš na ludzkoć tragiczne momenty jej dziejów. Ku tragicznemu momentowi życia naszego i dziejów ogólnych, ku jednemu z tych momentów, które na nici pojedynczych istnień spadajš jak noże nieubłaganych przeznaczeń, ja i brat mój, ten brat najdroższy, którego imię stać się miało wkrótce... O! sławnym i drogim! Zbliżalimy się z duszami rozłšczonymi. I patrz tylko, patrz, jak żywiołowo rwšcym jest to uczucie, które od krańca do krańca wiata i od kresu do kresu wieków chodzi po kwiatach, po motylach, po ptakach, po ludziach i kto wie, może po gwiazdach, jeżeli na gwiazdach cokolwiek oddycha rozkoszš i boleciš życia! Ono to rozluniło nasz zwišzek, przedtem tak cisły... Bo i o cóż nam poszło? Poszło nam o młodego sšsiada... Był to właciwie młodszy brat jednego z naszych sšsiadów, nie mieszkajšcy w tej okolicy, mnie dotšd nie znany, który w odwiedziny przyjechał do domu brata. Raz wesołš gromadkš wpadlimy do tego domu i zaledwie wpadłszy wypadlimy znowu, aby pobiec do lasu. Wtedy po raz pierwszy go spotkałam... Czy słyszysz, jak głęboko westchnęła za oknami ta czarna noc? I teraz jeszcze toczy się to westchnienie coraz cichsze, coraz głuchsze, coraz dalsze, a tu, w pobliżu, wzdymać się poczyna nowe... Zielony dzień majowy. Las szmerami zefirów rozszeptany, młode pędy soniny jak pęki wiec w kandelabrach wyprostowane i jasne w słonecznym złocie, na murawie usianej deszczem jaskrów i bratków, wysoki krzak róży dzikiej w pełnym kwiecie. Szlimy po murawie rozmawiajšc, zrywajšc jaskry i bratki, gdy on ujrzawszy nas, niespodziewanym spotkaniem zdziwiony i zabawiony, stanšł u wysokiego krzaku dzikiej róży. A mnie od pierwszego spojrzenia przewinęła się po głowie myl, że jest mu w różach ogromnie do twarzy. Gdy na powitanie nasze odkrył głowę, to z połyskami ciemnego złota we włosach, z czołem białym, z oczyma i ustami rozbłysłymi od umiechów wydawał się wród rozradowanego obrazu wiosny wcielonš radociš i życiem. Wydawał się bożkiem tego lasu pięknym i nie znajšcym z życia nic oprócz radoci. Szło nas tam razem rówienic kilka, lecz tak się jako złożyło, że przez krótkš chwilę rozmawialimy z nim u różanego krzaku tylko we dwoje. Powiedziawszy mi swoje nazwisko dodał, że w odwiedziny do brata przybył na krótko, ale teraz widzšc, że okolica ta nie jest uroków pozbawiona, zabawi pewnie długo. Niektóre z róż przekwitały i powiewami wiatru tršcane zrzucały mi trochę płatków na ręce i suknie. Jeden upadł na jego złote włosy i drżał tam jak różowy motyl. Potem szlimy już razem. Ze swobodš i wdziękiem ulubieńca losu i wiata czynił nam honory tego lasu, pokazujšc cieżki najkrętsze i do najcienistszych ustroni wiodšce, drzewa najwyniolejsze, polany najbogatsze w słońce i w kwiaty. Kwiatów, które dla nas zrywał, miałymy pełne ręce, a cieżki, ustronia i polany pełne były naszych jasnych sukien i wesołych głosów. Co do mnie, prawie nie widziałam cieżek, polan i ustroni, bo oczy moje on jeden tylko napełniał, i wstyd mi wyznać, ale wyznam prawdę, że w tym pierwszym już spotkaniu zakochały się w nim moje oczy... Spójrz, jak tam w głębi pokoju, w słabym dotknięciu dalekiego wiatła lampy mętnie majaczy na obrazie płachta białoci, a nad niš wiszš białe plamy jak z próżni patrzšce oczy bez renic... Wiem! to obraz zimy. nieg na równinie, i na gałęziach drzew kwiaty niegowe... nieg jak marmur twardy i pod niebem chmurnym matowo biały zacielał szerokš równinę, gdy kulig huczny, rozdzwoniony, rozemiany wypadł z bramy naszego wiejskiego dworu, pięknego, wielkiego dworu. Bez celu, bez plamki na kilka godzin w przestrzeń szerokš, w pęd szybki, po gładkich marmurach, pod rzewe pocałunki lekkiego, mronego powietrza! Byłoż to zrzšdzeniem wypadku czy jego zręcznoci, nie pamiętam, a może nie wiedziałam nigdy, ale jechalimy razem, tylko we dwoje. Konie jego, cztery konie stepowe, wpół dzikie, unosić poczęły sanie z szybkociš tak niezmiernš, że zdawało się, iż nie dotykajšc ziemi, sunš powietrzem. Lecz jeli było w tej szalonej jedzie niebezpieczeństwo jakie, mnie ono na myl nawet nie przyszło, tak zajęła mię walka człowieka z tymi potężnymi zwierzętami, które w pogoni z wichrem mogłyby, zda się, wicher przegonić i same jak cztery ogniste wichry pędziły, leciały z ciałami wydłużonymi, z płomieńmi grzyw puszczonymi na wiatry, wydajšc z paszcz radosne czy grone chrapania, wyrzucajšc spod kopyt odłamy rozbitych marmurów lub iskry krzesane z drzemišcych pod marmurami krzemieni. Może nie spodziewał się, że przyjdzie mu stoczyć tę walkę, a może chciał stoczyć jš przed moimi oczyma, nie wiem, ale u samego jej poczštku obrócił ku mnie twarz zupełnie spokojnš i poprosił, abym się nie lękała. Kilka słów tylko, lecz w spojrzeniu, które na mgnienie oka zatopił w mej twarzy, błysnęła siła tak pewna siebie, że uczułam słodycz ufnoci zupełnej. Stojšc obok mnie, w dłoniach, które wydawały się żelaznymi, ciskał wodze długie i tak wyprężone, że wyglšdały jak czarne struny nacišgnięte na białej harfie powietrza, którego ostre wisty wydawały się ich dwiękami. Pomimo szalonego pędu sań postawa jego ani na jedno mgnienie oka nie utršcała niezachwianej posšgowoci swych linii, ani jedno drgnienie nie przebiegało twarzy pobladłej i tylko pod futrzanš opaskš czapki złote brwi zbiegły się nad oczyma, w których osiadła i wieciła bł...
parowozik