Platon - Fajdros.doc

(285 KB) Pobierz
OSOBY DIALOGU:

1

 

Platon

 

F A J D R O S

 

 

 

OSOBY DIALOGU:

SOKRATES

FAJDROS

 

 

 

sokrates. No więc może opowiesz?

fajdros. Tak, tak, Sokratesie; to właśnie coś dla ciebie do słuchania. Bo mowa, o którejśmy rozmawiali, miała strasznie ero­tyczny temat. Lizjasz opisał zabiegi miłosne około jakiejś piękności, ale nie ze strony miłośnika, i w tym właśnie cały figiel. Bo mówi, że po­winno się raczej obdarzać względami tego, który nie kocha, niż tego, który kocha.

sokrates. To znakomity mąż! Żeby on tak napisał, że się powinno raczej ubogiego przyjmować niż bogatego, i starego raczej niż młodego, i jaki tam jeszcze ja jestem i niejeden z nas. To by do­piero były mowy „kulturalne i społeczne"!

 

Ja się tak zapaliłem do słuchania. że choćbyś tym spacerkiem i do Megary zaszedł i, jak Herodikos zaleca, spod samych murów miejskich nazad wracał, nie opuszcza cię na krok.

fajdros. Co ty mówisz, Sokratesie poczciwy! Ty myślisz, że co as Lizjasz długi czas i przy wolnej głowie układał, on, pierwszy pisarz współczesny, to ja, laik, potrafię. pamięci powtórzyć, jak się na­tęży — tak jak on? Daleko mi do tego, chociaż przyznam się, że chciałbym. Wolałbym to niż worek złota!

sokrates. Ej, Fajdrosie! Jeżeli ja Fajdrosa nie znam, to chyba siebie samegom zapomniał. Ale ani jedno, ani drugie nie zachodzi. Doskonale wiem, że on tej mowy Lizjasza nie jeden raz słuchał, b ale kilka razy. Raz po raz prosił, żeby mu powtarzać, a tamten powtarzał bardzo chętnie. A temu nawet i tego nie było dość! To­też wziął w końcu rękopis do ręki, przeglądał na nowo to, co go najwięcej pociągało. Nad tą robotą siedział od rana, zmęczył się i poszedł się przejść. A widzi mi się, dalibóg, że wykuł mowę na pamięć; chyba że była może bardzo długa. A szedł za miasto, żeby ją przedeklamować. Spotkał po drodze człowieka, który cierpi na słuchanie mów. Zobaczył go; zobaczył i ucieszył się, że będzie miał towarzysza zachwytów, i poprosił go z sobą. A kiedy go ten, rozkochany w mowach, prosi o powtórzenie, len zaczyna robić ce­regiele, że naprawdę nie ma ochoty mówić. A na końcu, gdyby go człowiek nie był chciał po dobrej woli słuchać, byłby gwałtem był mówił. Więc, mój Fajdrosie, poproś Fajdrosa, żeby to, co l tak za chwilę zrobi, już teraz raczył zrobić!

fajdros. No nie; doprawdy; to dla mnie jest ogromna korzyść — tak, jak potrafię, mówić. Tym bardziej że ty, zdaje się, nie puścisz mnie, zanim ci nie powiem; inna rzecz, jak.

sokrates. To bardzo ci się dobrze zdaje!

fajdros. No to już tak zrobię. Bo rzeczywiście, Sokratesie, stów zgoła nie umiem na pamięć. Tylko z treści pamiętam prawie że wszystko, czym się, jak Lizjasz mówił, różni zakochany i nie ko­chający, i to punkt za punktem przejdę po kolei, zacząwszy od pierwszego,

sokrates. Przejdziesz, przejdziesz, pokazawszy przede wszystkim, kochanie, co to tam masz w lewym ręku pod himationem! Bo ja zgaduję, że właśnie tę mowę. Jeśli to ona, to bądź przekonany, że ja cię wprawdzie bardzo kocham, ale skoro tu jest i Lizjasz — nie mam wielkiej ochoty służyć ci za okaz do ćwiczeń kraso­mówczych. Więc dawaj no to, pokaż!

fajdros. Daj spokój; prysła moja nadzieja w tobie; myślałem, że się trochę przećwiczę. Więc może usiądziemy, gdzie chcesz, i będziemy czytali?

sokrates. Chodźmy stąd; wróćmy się wzdłuż Ilissu, a potem gdzie bądź usiądziemy spokojnie.

fajdros. Doskonale się trafiło, że nie mam trzewików na sobie. No, ty oczywiście nigdy. Wiesz: najlepiej chodźmy rzeczką, zama­czawszy nogi. To nie jest nieprzyjemne, szczególnie o tej porze roku i dnia.

sokrates. No to idź naprzód i rozglądaj się, gdzie by można usiąść.

fajdros. Widzisz tamten jawor, ten wysoki?

SOKRATES. Albo co?

fajdros. Tam cień jest i wiatru trochę, i trawa; jest gdzie usiąść, b można się i wyciągnąć, jak wolisz.

sokrates. No, no, prowadź.

fajdros. Słuchaj, Sokratesie, czy to nie stąd gdzieś, znad Ilissu, powiadają, Boreasz porwał Orejtyję?

sokrates. A powiadają.

fajdros. Może to właśnie stąd? Bo jakąż to cudna, czyściutka i przejrzysta woda. Doskonale by się tu mogły dziewczątka bawić c nad brzegiem.

sokrates. To nie stąd; to tam niżej, z jakie dwie, trzy staje, gdzie się przechodzi do świątyni Artemidy. Tam jeszcze gdzieś jest ołtarz Boreasza.

FAJDROS. Nie uważałem. Ale powiedz, na Zeusa, Sokratesie, czy ty w ten mit wierzysz?

sokrates Gdybym i nie wierzył, tak jak mędrcy dzisiejsi, nic by w tym nie było szczególnego. Wtedy   mędrkował bym i mówił, że ją tchnienie Boreasza zepchnęło ze skał pobliskich, kiedy się bawiła z Farmakeją, a kiedy w ten sposób zginęła, zaczęto mówić, że ją Boreasz porwał. A może z pagórka Aresa; bo opowiadają d i taki mit, że to stamtąd, a nie stąd została porwana. Ja to, wiesz, Fajdrosie, uważam za rzeczy bardzo miłe, ale żeby się tym zajmować, do tego trzeba kogoś, kto ma dużo zdolności, sił, czasu, cierpliwości, choćby już dlatego, że potem musisz centaury stawiać na dwie nogi albo i Chimerę, a polem zatrzęsienie rozmaitych Gorgon, Pegazów i innych jakichś dziwolągów głupich i nie wia­domo do czego podobnych. Jak by człowiek w to nie wierzył, a brał się do wytłumaczenia wszystkiego na gruby, chłopski rozum, to bardzo by dużo na to czasu potrzeba i głowy. Ja całkiem nie mam na to głowy i czasu. A to, widzisz, dlatego: ja nie jestem w stanie, jak napis w Deltach powiada, poznać siebie samego. Więc mi się to śmieszne wydaje, kiedy siebie jeszcze nie znam, bawić się w ta­kie nieswoje, niesamowite dociekania. Więc mato się tymi rzecza­mi interesuję; biorę je tak jak wszyscy inni i, jak mówię, nie to badam, ale siebie samego, czy ja sam nie jestem bydlę bardziej zawiłe i zakręcone, i nadęte niż Tyfon, czy też prostsze i bardziej łaskawe, które z natury ma w sobie coś boskiego i coś niskiego. Ale, przyjacielu, tak pomiędzy wierszami — czy to nie to drzewo, do któregoś nas prowadził?

faidros. Tak, to właśnie ono.

sokrates. Na Herę! Toż to śliczna ustroń. Ten jawor ogromnie rozłożysty i wysoki. I ta wierzba wysoka, a

śliczny cień daje, a taka cała obsypana kwieciem; będzie nam tu cudnie pachło. A jakież miłe źródełko płynie

spod jaworu. Bardzo zimna woda, możesz nogą spróbować. Dziewice i posągi święte pod drzewami; widać, to

uroczysko Acheloosa i nimf jakicheś. A proszę cię, ten wiatr tutaj — jaki strasznie miły i łagodny. To letni wiatr

tak szumi, a przy nim świerszczów chór. Ale z tego wszystkiego najlepsza tra­wa i najładniejsza, żeby się tak

przeciągnąć tam na tym łagodnym wzniesieniu. Doskonaleś wyprowadził, kochany Fajdrosie.

fajdros. Wiesz co, żeś ty jakiś dziwny człowiek. Zupełnie tak mówisz, jakbyś nie wiadomo skąd przyjechał, a nie był tutejszy. Ty się w ogóle nigdzie z miasta w okolicę nie ruszasz i bodajżeś jeszcze nigdy nie był za murami.

sokrates. No, wybacz mi, mój kochany. Ja się przecież lubię uczyć, A okolice i drzewa niczego mnie nie chcą nauczyć, tylko ludzie na mieście. Ale zdaje mi się, żeś ty dla mnie znalazł le­karstwo na chodzenie, doprawdy; bo lak jak się wygłodniałe cielę prowadzi, że mu się przed pyskiem jakimś wiechciem trzęsie czy gałęzią, tak ty mi będziesz pod nos podsuwał mowy w rękopisie zwinięte i ciągał za sobą po całej Attyce, czy gdzie tam dalej zechcesz. Tymczasem, kiedym już tu zaszedł, wyciągnę się na trawie, a ty przyjmij dowolną pozycję, byleby ci czytać było wygodnie, i czytaj.   

fajdros. To posłuchaj! O co mi chodzi, wiesz, i że za właściwą uważam taką rzecz pomiędzy nami, toś słyszał. Sądzę zaś, że nie powinno mnie omijać to, czego pragnę, dlatego że właśnie zakochany w tobie nie jestem.

Toż takiemu później żal każdej wyświadczonej przysługi, sko­ro tylko żądzę nasyci. A taki jak ja nigdy nie ma okresu wyrzu­tów. Bo nie z musu przysługi wyświadcza, ale z dobrej woli o drugiego dba, jak może; tak że lepiej by i około własnych spraw nie chodził.

   A jeszcze ci, co kochają, notują sobie wszystkie straty mate­rialne, jakie ponieśli przez miłość, i wszystkie przysługi osobiste, a zważywszy jeszcze to, ile ich to wszystko trudów kosztowało, b uważają, że rachunki dawno wyrównane i nic się od nich więcej nie należy ukochanej osobie. Natomiast ci, co nie kochają, nie mogą się ani tym zasłaniać, że przez to zaniedbują interesy pry­watne, ani wymawiać mogą trudy podczas zabiegów poniesione, ani się skarżyć, że się przez to z rodziną poróżnili. Zaczem skoro tyle ujemnych stron odpada, nie pozostaje nic, jak tylko dbać wedle najlepszej wiedzy i woli o względy drugiej strony.

     A potem, jeśliby kochających cenić dlatego, że o swym afekcie najwyższym zapewniają tych, których w danej chwili kochają, i mówią, że gotowi i słowem, i czynem poróżnić się ze wszystkimi dla pięknych oczu osób ukochanych, łatwo poznać, jaka to prawda, skoro zawsze wyżej cenią tych, w których się kiedyś później ko­chają, i gotowi się nawet źle obchodzić z dawniejszymi przedmio­tami miłości, jeśli się to późniejszym podoba. Więc któż widział wdawać się w coś podobnego z ludźmi cierpiącymi wadę tego ro­dzaju, że nie brałby się do jej leczenia nikt, kto ma doświadczenie w tych sprawach? Przecież sami przyznają, że stan ich to choroba raczej niźli zdrowe zmysły, i choć wiedzą, że u nich w głowie źle, nie umieją zapanować nad sobą. Toteż jak mogą, przyszedłszy do siebie, uznawać za dobre to, czego im się chciało w tym stanie osobliwym?

   I to zważ, że gdybyś chciał wybrać najlepszego spośród tych, którzy cię kochają, to niewielki miałbyś wybór; przeciwnie, gdybyś spośród innych ludzi szukał tego, który by ci najwięcej odpowiadał, wybór masz ogromny. Przeto znacznie większe jest prawdo­podobieństwo, że właśnie gdzieś między tymi wieloma będzie e człowiek godny twej przyjaźni.

     A jeśli się obawiasz sądu opinii publicznej, abyś się nic vii skompromitował, kiedy się ludzie o tym dowiedzą, to przecież lu­dzie zakocham zawsze myślą, że im cały świat zazdrości tak jak oni jedni drugim, przeto ich język świerzbi i ambicja podnieca do przechwałek przed wszystkimi, że ich trudy nic poszły na marne, a ci, co nie kochają, są od nich mocniejsi — wolą to, co naprawdę dobre, niżeli sławę u ludzi.

    Oprócz tego ludzie się zawsze muszą dowiedzieć i zobaczyć, je­żeli się ktoś w kimś kocha i chodzi za nim, i robi z tego wielką s rzecz, lak że jak ich tylko ktoś zobaczy rozmawiających, zaraz myśli, że albo właśnie coś miedzy nimi było, albo zaraz będzie. A tym, którzy się nic kochają, nikt nawet nie myśli brać za złe schadzki, bo każdy wie, że trzeba się nieraz z drugim zobaczyć, czy to z przyjaźni, czy dla jakiejś innej przyjemności.

    I jeszcze jedno: jeżeli się obawiasz zbliżeń osobistych, bo uwa­żasz, że trudno o przyjaźń trwałą, i niech tylko zajdzie jakieś nie­porozumienie, to nieszczęście dla obu stron, a tyś dal, co masz najdroższego, więc i tracisz ogromnie wiele — w takim razie więcej się obawiać powinien byś tych, którzy kochają. Ich przecież każdy drobiazg w rozpacz wprawia i wszystko się dzieje, zdaniem ich, tylko na ich nieszczęście.

    Więc też uniemożliwiają ukochanym osobom wszelkie stosunki z ludźmi, bo się boją ludzi zamożnych, aby ich nie przewyższyli majątkiem, a ludzi wykształconych także, aby nie przyćmili poziomem umysłowym. Albo jeśli kto jaką inną zaletę posiada, każdego pilnują, czy jakiego wpływu nic wywiera, l tak cię od wszelkich sto­sunków z ludźmi odwiodą, że będziesz sam wśród ludzi jak palec, a nie będziesz miał przyjaciela. A jeśli zechcesz swego dobra patrzeć i być mądrzejszym niż oni, nieporozumienie będziesz miał gotowe.

    A jeśli ktoś wcale nic kochał, ale jako dzielny mąż tak postąpił, jak mu było potrzeba, ten nie będzie zazdrosny o towarzyskie zbliżenia; przeciwnie: niechętnie by patrzył na tych, którzy by cię unikali; uważałby, że się chyba krzywią na ciebie, a stosunki towarzyskie to rzecz pożyteczna. Toteż znacznie większe prawdo­podobieństwo, że się stosunek z takim człowiekiem w przyjaźń rozwinie niż w nienawiść.

A oprócz tego niejeden kocha dlatego, że mu się ciało jakieś podobało prędzej, nim charakter czyjś poznał i stosunki domowe, przeto bardzo niepewna to rzecz, czy taki zechce być przyjacielem jeszcze i wtedy, kiedy przestanie pragnąć. Ale jeśli się jacyś ludzie nie kochali nigdy, ale żyjąc z sobą od dawna w przyjaźni zbliżają się do siebie, to niepodobna, żeby ich przyjaźń umniejszyć miało to, co im przyjemność daje obopólną; nic — to będą dla nich trwale pamiątki na przyszłość.

 

    A oprócz tego z pewnością lepszym się staniesz, jeżeli mnie posłuchasz raczej niż zakochanego w tobie. Bo

taki najniesłuszniej w świecie będzie chwalił wszystko, co tylko powiesz czy zrobisz, bo z jednej strony boi się

twojej niechęci, a polem sam gorzej widzi, tak go żądza zaślepia. Bo takie rzeczy miłość z ludźmi wy­prawia:

nieszczęśliwym każe się gryźć rzeczami, którymi by się nikt inny nie martwił, a szczęśliwym chwalić każe i

takie rzeczy, któ­rymi się cieszyć nie warto. Toteż raczej żałować należy ludzi kochanych niżeli im zazdrościć. Ale jeśli mnie posłuchasz, będę z tobą obcował nie dla chwilowej rozkoszy, ale i na przyszłość

będzie z tego pożytek, i nie miłość nade mną będzie panowała, c ale ja sam nad sobą, ani o drobnostki między

nami awantur nie będzie i nienawiści, tylko o wielkie rzeczy pomaleńku, po troszku się kiedyś pogniewamy, bo

ci mimowolne uchybienia przebaczę, a umyślne będę się starał odsuwać. To jest jedyny probierz przyjaźni, która

ma trwać długo.

   A jeśli ci to przed oczyma słoi, że nie może się silna przyjaźń zawiązać tam, gdzie miłości nie ma, to zastanów się, że w takim razie anibyśmy synów nie powinni kochać, ani ojców, ani matek, Bilibyśmy wiernych przyjaciół pozyskać nie mogli, bo te stosunki nie wyrastają z żądzy lego rodzaju, tylko na całkiem innym tle.

Poza tym, jeśliby należało zawsze tym ustępować, którzy nas potrzebują najwięcej, toby potrzeba i w innych sprawach uwzglę­dniać nie ludzi najlepszych, ale najbardziej potrzebujących. Tacy będą najwdzięczniejsi, bośmy im najprzykrzejszy brak usunęli. A więc i na przyjęcia do domu własnego nie najbliższych przy­jaciół zapraszać należy, ale tych, co się wpraszają i chcą się napchać do syta. Tacy cię będą kochać i chodzić za tobą, i pod same drzwi przyjdą, i cieszyć się będą najwięcej, i ogromnie będą wdzięczni, i wszystkiego najlepszego ci będą życzyli.

    Więc uwzględniać może należy nie tych, którzy nas potrzebują najwięcej, ale tych, którzy się najlepiej odwdzięczyć potrafią.

I nie tych, którzy tylko kochają, ale tych, którzy są nas najgodniejsi.

I nie takich, którzy się wdziękami twymi nasycą, ale którzy się l chlebem z tobą podzielić zechcą, kiedy się postarzejesz. I nie takich, którzy się potem chwalić będą przed ludźmi, ale takich, którzy o wszystkim przyzwoicie przed ludźmi zamilczą.

    I nie tych, którzy się krótki czas nami interesują, ale tych, którzy przyjaciółmi zostaną przez całe życic.

I nie tych, którzy gdy ich żądza odejdzie, szukać będą pozoru do zwady, ale takich, którzy gdy ich piękność opadnie, dopiero w całym blasku dzielności wystąpią.

    Więc pamiętaj o tym, co mówię, a l to zważ, ze i przyjaciele zakochanym nieraz czynią uwagi, że się źle prowadzą, a takiemu, który nie kocha, nikt z bliskich nigdy nie czynił wyrzutów, jakoby się przez to źle urządzał. Ale może chcesz mnie zapytać, czy ci radzę względami obdarzać wszystkich, którzy cię nie kochają? Ja myślę, że nawet zakochany w tobie nie chciałby, żebyś się tak odnosił do wszystkich, którzy c cię kochają. Bo ani to wypada ze względu na drugiego, ani się to udać może, jeśli chcesz, żeby ludzie o tym nie wiedzieli. A trze­ba, żeby stąd żadna nie wynikała szkoda, ale pożytek dla obu stron.

Zdaje mi się, że dość tego, co powiedziałem; a jeśli jeszcze czego pragniesz i myślisz, żem pominął, to się pytaj!

Jakże ci się, Sokratesie, ten odczyt wydaje? Nieprawdaż, że nad­zwyczajny! I w ogóle, i przez ten dobór słów!

sokrates. Ależ to wprost boska rzecz, przyjacielu — toż ml zupełnie mowę odebrało. A kiedym na ciebie patrzał, jak czytasz, Fajdrosie, miałem wrażenie, że cię ten odczyt cieszy, a że się na tych rzeczach nie rozumiem tak dobrze jak ty, więc szedłem za tobą i w ślad za tobą w szal zachwytu wpadałem, boska głowino!

FAJDROS. A tak, naturalnie, przecież ty żartujesz!

sokrates. Uważasz, że żartuję, a nie mówię serio?

fajdros, Oczywiście, Sokratesie; ale lak naprawdę powiedz, na Zeusa, na patrona przyjaźni: czy potrafiłby który Grek coś lepiej i więcej powiedzieć na ten teroal?

sokrates. Jak to? To mamy i z tego względu odczyt chwalić, że autor powiedział, co potrzeba, a nie tylko z tego punktu, że zwroty były jasne, okrągłe, dosadne i wycyzelowane? Jak potrzeba, to niech i tak będzie dla twojej przyjemności, bo ja tego nie uwa­żałem; taki jestem ladaco. Tyłkom na retoryczną stronę zwracał uwagę, a to mało, pewnie nawet i według Lizjasza. l takie odniosłem wrażenie, Fajdrosie, chyba że będziesz innego zdania, że on po dwa i po trzy razy jedno i to samo powtarza, jakby nie miał naprawdę wiele do powiedzenia na ten jeden temat albo jakby mu na czymś takim nie zależało. I miałem wrażenie, że on się popisuje jak młodzik na zapasach; chce pokazać, że jedno i to samo potrafi i tak, i inaczej powiedzieć, a zawsze to znakomicie wypadnie.

fajdros. Pleciesz, Sokratesie. Przecież odczyt ma przeważnie je­den i ten sam temat. A z tego, co można z lego tematu wydobyć i co by warto o nim powiedzieć, on nie pominął niczego, tak że po jego odczycie nikt w ogóle nie może powiedzieć na len temat nic więcej ani lepiej,

sokrates. O, tu ci się nie dam przekonać, choćbym chciał. Bo starzy i mądrzy ludzie i kobiety, które na ten temat mówiły i pisały, przekonają mnie, że nie mam racji, nawet gdybym to dla ciebie zrobił i przyznał d słuszność.

fajdros. A jacyż to? Gdzieżeś ty słyszał coś lepszego niż to?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin