Łysiak Tomasz - Kroniki szalbierskie 01 - Szalbierz.pdf

(1600 KB) Pobierz
Łysiak Tomasz - Kroniki szalbierskie 01 - Szalbierz
Tomasz Łysiak
SZALBIERZ
POWIEŚĆ AWANTURNICZA
Z XIII WIEKU
wydanie I poprawione
ISBN 978–83–926413–0–8
www.szalbierz.pl
„Pan zapytał Kaina: „Dlaczego jesteś
smutny i dlaczego twarz twoja jest
ponura? Przecież, gdybyś postępował
dobrze, miałbyś twarz pogodną;
jeżeli zaś nie będziesz dobrze
postępował, grzech waruje u wrót
i łasi się do ciebie”
Rdz 1
Rok 1237...
ROZDZIAŁ I
Wielu było łazęgów w tamtych czasach. Ciągnęli na wozach, pieszo, na wołach, konno, albo na łodziach
i spali to tu, to tam, gdzie popadnie, a ich jedynym zajęciem było imanie się gospodarskich prac, żebranie,
kradzieże i drobne oszustwa. Pewnie dlatego nie byli zbyt lubiani w żadnej z dzielnic, pędzono ich kijami,
albo odganiano kamieniami, jak psy. Coś chyba było w nich właśnie z psów bezdomnych – tak jak one zbijali
się w dzikie watahy, krążyli po lasach, spali w trawach, albo jakichś gęstwinach i wyglądali też podobnie,
chudzi, wynędzniali, z zapadniętymi bokami i złym spojrzeniem rzucanym spode łba. Niektórzy szli
samotnie, inni w parach, jeszcze inni zbijali się w stada.
Nie lubiano ich, bo czas był niespokojny, granice niepewne, a starsi powiadali, że człowiek, co po drogach
chodzi i własnego kąta nie ma, przez duchy złe jest opętany i może przynieść jedynie chorobę i nieszczęście.
Gdy więc łazęga pojawiał się we wsi albo w mieście, to krążył najpierw pod opłotkiem, w oczy zaglądał, łasił
się trochę i starał przymilić, a gdy człowieka dobrego znalazł, co serce ma w piersiach litościwe, to się
zdarzało, że na służbę szedł, w gospodarstwie zostawał, na stryszku spał, krowami się zajął, albo chlewem
i za to wikt miał, opierunek i ciepłe miejsce na okres zimowy.
Kiedy jednak pierwsze roztopy ruszały, z drzew schodziła szadź, z pól śnieg topniał i spływał do rzek, i gdy
pierwsze szpaki zaczynały śpiewy na gałęziach drzew, wtedy łazęga taki robotę rzucał, pana swojego
zostawiał i szedł w dalszą drogę.
Całkiem, jakby zew jakiś go wołał i kazał iść dalej, chociaż mądre to na pewno nie było, gdyż po drodze
czyhało wiele niebezpieczeństw, chorób, zbójców, niewygód i dzikich zwierząt.
Łazęga to jednak był łazęga i trudno. Nie można mu było przemówić do rozumu – nadchodziła wiosna i on
spod ziemi zmarzniętej, jak nowy pęd dzikiego bzu, musiał się wydobyć i tyle. Tłumaczyć coś takiemu było
tylko stratą czasu, bo siła taka drzemała w powietrzu wiosennym, że mocniejsza była od rozumu, od lęków
i od chęci życia w wygodzie i w cieple.
Tak to i łazęgów widzieć można było już marcem na drogach, całkiem jak ptaki na niebie, co zapowiadają
ciepłe dni.
Niektórzy z nich jednak, chociaż też w ciągłym wojażu, zyskiwali sobie szacunek i jakiś mir wśród ludzi,
bo się poczęli parać przydatnymi pracami.
Wozili niezbędne materiały, kupczyć zaczęli od wsi do wsi, rzeczy do sprzedania jakieś przewozić, a potem
i oferować coraz to bardziej wyszukane towary: przyprawy, medykamenty, zioła, albo i maści na schorzenia.
Moda sprowadzona do Wrocławia przez księcia Henryka, co pierwszych osadników z Niemiec ściągał,
kazała się ludziom ubierać w stroje bardziej wyszukane, w tuniki barwniejsze, w nakrycia głowy nicią
kolorową wyszywane, w trzewiki skórzane, barwione, w płótna delikatne – tak też i łazęga stał się po trosze
kupcem obwoźnym, co takie cudeńka z dalekich stron na wozie mógł przywieźć i białogłowom na rynkach
niewielkich osad sprzedać.
Ten łazęga, co stał we wsi pod borem, zaraz koło placu przy gospodzie jeszcze miał inny koloryt niż tamci
i swą dziwnością przyciągnął prawie wszystkich mieszkańców sioła. Pierwsze co go różniło od innych
łazików i obszarpańców, było to, że ubrany był dostojnie, a gdyby go tak na koniu jakim spotkać, można by
rzec, że rycerz książęcy, albo ktoś znaczny. Spojrzenie miał twarde i władcze, zarost równo przycięty, włosy
gładko zaczesane, z tyłu na kark delikatnie opadające. Na plecach miał zarzucony kaftan skórzany, bez
rękawów, z wycięciem delikatnym na lędźwiach. Ręce muskularne i jak przez rzeźbiarza wykształcone,
nasmarowane tłuszczem, że błyszczały w świetle, jak ciało węża oplatające się o korzeń.
Skórę miał ten człowiek ciemną, opaloną bądź wiatrem osmaganą do śniadości, kości policzkowe lekko
wystające i dziwny rys w powiekach: jakby śmiał się lub miał ochotę się zaraz roześmiać, a tak naprawdę
patrzył poważnie i było w jego oczach coś smutnego.
Wysokie buty z cholewami też znamionowały kogoś raczej znacznego, niźli pierwszego lepszego z brzegu
łazęgę.
Wóz zaprzężony w dwa woły, jakim poruszał się ów człowiek, tak jak i jego ubiór, wskazywałby raczej na
kupca i za takiego też dzieci go uznały, gdy pojawił się zza zakrętu. Biegły machając rękami i krzycząc, że
„kupcy na wieś ciągną”
A on zajechał przed gospodę i spytał, czy byli we wsi niedawno jacyś handlarze, a jak mu powiedziano, że
i owszem, to wtedy oznajmił, iż jest wędrownym łazęgą, a nie kupcem i ma umiejętności dziwne, które czynią
go nadludzkim. Gdy spytano, jakie to posiada talenty, odparł, że jest tak silny, jak kilka turów razem wziętych
i że może to udowodnić. Rzekł też wtedy, iż z łatwością może porwać na kawałki gruby łańcuch, taki jak
u bram zwodzonych w zamkach.
Słuchało go dwóch chłopów tęższych, więc śmiechem wybuchli i zaczęli obcego klepać po ramieniu.
– Łańcuch zerwiesz, powiadasz?
– A zerwę.
– Aleć chyba taki... – jeden z wieśniaków wyrwał sobie włos z głowy i pokazał przyjezdnemu, a wtedy
drugi chłop zarechotał i zgodził się z tym.
– Taki to by zerwał...
– A jak taki zerwę, to co? – spytał wtedy ów tajemniczy człowiek i podszedł do wozu, po czym wyciągnął
z niego zwój grubych, metalowych ogniw.
Mężczyźni ważyli je przez dłuższą chwilę w ręce. Jeden z nich śmiał się dalej, ale w jego głosie pojawiła
się nutka wiary, że jednak jest to możliwe.
– Taki zerwiesz?
– Zerwę.
– Prawdę gadasz?
– Prawdę.
– Udowodnij.
– Nie chce mi się – odparł nieznajomy i zaczął pakować łańcuch z powrotem pod zwój płótna leżącego na
wozie. Stał tyłem do nich i czekał, kiedy zaczną znowu, a gdy tylko usłyszał pytanie natychmiast odwrócił
się.
– A co trzeba, żeby ci się zachciało? – spytał jeden z wieśniaków z rozpaloną już ciekawością w oczach.
– Zbierzcie wieś, miedziaków wrzućcie do garnka, to pokażę, że zerwę... – powiedział i patrzył na nich
obserwując, jak zmagają się z własnymi wątpliwościami i chęcią przerwania szarej nudy snującej się przez
wieś dzień za dniem.
– A jak nie zerwiesz?
– To miedziaka nawet od was nie wezmę...
Stali przez chwilę z rozdziawionymi ustami, w końcu jeden drugiego szturchnął łokciem i szepnął:
– Wita trza zawołać.
– To zawołaj.
– Ty zawołaj.
– Razem zawołamy.
– To razem.
W tej to chwili zza leżących na wozie szpargałów wypełzło jakieś zwierzę. Wyglądało tak potwornie, że
obaj chłopi rzucili się na kolana. Monstrum było niewielkie, całe porośnięte kudłatą, krótką, rudą sierścią,
miało wyłupiaste oczka i długi zawinięty ogon, lecz to co było w nim najstraszniejsze, to iż całkiem
przypominało człowieka. Tyle, że zmniejszonego. Zupełnie, jakby ktoś gotował długo ludzkie ciało, potem
w dziegciu umaczał, a na koniec zanurzył w sierści wyciętej z psa.
– Panie dobry, co to macie na wozie? – załkał jeden z klęczących chłopów, trzęsąc się cały.
Mężczyzna kucnął koło niego i wyszeptał wyjaśniając:
– Nie bój się. To bestia niegroźna. Zwie się małpa i jest podobna do człeka. Kupiłem od karawany, co szła
z Ziemi Świętej. Jak wieś sprowadzisz tu na plac, dam ci ją potem dotknąć. Chcesz?
– Panie, a czy obiecasz, że jak wieś sprowadzę, to dybuka dotykać nie będę musiał?
– Dobrze.
– To my, panie, pobiegniemy... – wyjęczał jeden.
– Kiedy chcesz zacząć? – dodał drugi.
Mężczyzna popatrzył w niebo na gromadzące się chmury, splunął i rzekł:
– Tak szybko, jak się da. Padać będzie.
– To biegniemy.
– To biegnijcie.
Wędrowiec nadstawił ramię i małpka weszła mu na bark, po czym przejechała pyszczkiem po policzku.
– Nie całuj, Gigi, nie całuj – szepnął do niej – ludzie zobaczą, i spalą mnie, zobaczysz. Szykujemy się.
Złapał za postronek od wołów i zaprowadził je na plac obok gospody. Dziwne było, że budynek, stojący
przy samym trakcie z Biecza do Krakowa stał jakby pusty, ani wozu przy nim nie było żadnego, ani konia,
lecz widać takie czasy były, że się w tę stronę mało ludzi zapuszczało, z racji plotek o niebezpieczeństwach.
Ustawił wóz pośrodku i zdjął plandekę z napiętych prętów. Specjalnie impregnowane płótno było twarde
i szeleściło, jak żagiel na statku. Wskoczył na górę i rozciągnął je tak, że powstała kurtynka, zza której można
było wyjść do występów.
Zaczął nacierać ciało tłuszczem z niewielkiego dzbanka, jaki postawił w trawie. Palce wcierały oleistą ciecz
w bicepsy, a on patrzył, jak zbierają się ludzie.
Podchodzili nieufnie, przyglądając się z daleka, pochylając głowy, patrząc spode łba, jakby wietrzyli jakiś
podstęp. Wychodzili zza chat, spomiędzy plecionych łoziną opłotków, a dzieci wybiegły z zagonów poletek
ciągnących się aż pod las, o tej porze roku będących już tylko smutnymi rżyskami. Najpierw pojawili się
młodzi chłopcy, przepychając się i śmiejąc cichaczem, z drugiej strony wyszły dziewczyny zbijając się
w gromadkę, jak stadko gęsi, a dorośli szli środkiem i zaczęli tworzyć niewielkie półkole, rodzaj naturalnej
widowni zwróconej w stronę wozu. Wieść o małpie musiała zrobić na mieszkańcach sioła wielkie wrażenie,
gdyż po chwili z głębi wsi pojawił się orszak, na którego czele biegła kilkuletnia dziewczynka, za nią
kroczyły opasłe kobiety, stawiając szeroko grube nogi, a na koniec czterech wychudzonych mężczyzn
dźwigało na barkach dwie, klnące do żywego, staruchy. Bokiem pędziło jeszcze kilku dziadków, starających
się zachować pozory dostojeństwa, lecz potykających się prawie o swoje kostury, gdyż na placu była tylko
jedna belka drewna, na jakiej można było usiąść, a starców do zajęcia było dwukrotnie więcej, niżby się dało
na niej upchnąć najbardziej nawet chudych i starczych ciał.
Jedno z dzieci podkradło się od tyłu, żeby zobaczyć, co jest za zasłoną i stało tak patrząc na wóz, zawalony
przeróżnymi pakunkami i skrzyneczkami, dziesiątkami najróżniejszych woreczków, pękami ziół, kawałkami
zasuszonego mięsa, owocami i ziarnem, belami płótna, glinianymi dzbanami, przerdzewiałymi grotami do
strzał, dziwnymi ceramicznymi buteleczkami, tajemniczymi zawiniątkami, na których widniały malutkie
węzełki, oraz wielką ilością przedmiotów, których nawet nie potrafiłoby nazwać. Dziecko sterczało
wspierając się stopami o wielkie drewniane koło wozu z rozdziawioną buzią i szerokimi oczami, aż w końcu
małpka wyszczerzyła na nie groźne kły i szkrab uciekł w popłochu szukać matki w tłumie.
Starsi chłopcy wdrapali się na gałąź dębu rosnącego niedaleko wozu i patrzyli z góry, dyndając nogami.
Kuglarz nasmarował się olejem, złapał łańcuch i wyszedł na środek placu. Skłonił się, a tłum wtedy przestał
szemrać i po jeszcze kilku chwilach ściszonych komentarzy zamarł zbity w ciasną ciżbę.
Widziano tu wielu podróżnych dziwaków, grajków, łazęgów, oszustów, minstreli, wracających z bitew
rycerzy, kalek, żebraków, starych ludzi wyrzuconych w świat, kupców i zamożnych podróżników, gdyż
wszyscy oni, jadąc do Biecza, lub z powrotem, zatrzymywali się w gospodzie – jednak takiego kogoś widzieli
po raz pierwszy.
– Ludzie! – krzyknął nagle mężczyzna, rozkładając dłonie. – Daleko stąd, za wieloma szczytami gór jest
Święte Miasto! Do niego ruszyli rycerze z całego świata, by bronić pył, po którym deptał Pan nasz Jezus
Chrystus, przed wrażym sandałem niewiernych! W mieście tym mury są białe i wysokie, wieże sięgają
samego nieba, studnie dają żywą wodę, a duchy rodzą się w tych studniach i wskakują w umysły mężczyzn!
Taki to duch jest we mnie!
Stał trzymając ręce szeroko, tak że drgały jego mięśnie nasączone oliwą. Popatrzył twardo w oczy ludzi,
a potem przeszedł się powoli wzdłuż tłumu czekając, aż opuszczą wzrok.
– Taki duch jest we mnie, ludzie! – krzyknął znowu, a jego głos poniósł się daleko – Zwą mnie Jeruzalem!
Oto przed wami człowiek zrodzony ze Świętego Miasta!
Skłonił się prawie do samej ziemi.
– Potrafię zmieniać ludzi w pająki, w bociany, albo w inne zwierzęta!
Pośród ludzi dał się słyszeć szmer, niektórzy zaczęli się oglądać po sobie, ktoś zakaszlał nerwowo.
– Nie bójcie się, nie bójcie! Nikogo z was nie zmienię w pająka, bo wy jesteście dobrym ludem!
Szedł z powrotem, zrobił pełny półokrąg i po raz kolejny uniósł dłonie ku niebu.
– Ja, Jeruzalem, zmieniam tylko złych ludzi, tylko złych!
Gwizdnął, a zza wozu wyskoczyła małpka i wbiegła mu zgrabnie po nodze, chwytając się poły kaftana, po
czym siadła na barku. Poklepał ją po głowie. Ludzie aż jęknęli ze zgrozy.
– Wiecie kto to jest? – zapytał głośno.
Twarze w tłumie wyrażały jedynie bezbrzeżne zdumienie. Na niektórych był grymas lęku, na innych
niedowierzania.
– Chcecie wiedzieć, kto jest? – zapytał głośno.
– Powiedz! – krzyknął ktoś.
– Powiem! – obrócił się dookoła osi i kontynuował:
– To niewierny! To niewierny, co napadał kupców chrześcijańskich zaraz pod Świętym Miastem!
Zmieniłem go w zwierzątko!
Chłopi zaczęli rozdziawiać gęby ze zdumienia.
Wtedy na środku placu, kilka metrów przed tłumem Jeruzalem ułożył kawałek płachty, a na nim postawił
pusty garnek na monety.
– Dary składajcie, a ja za chwil parę ukażę wam, o ludzie, jak wielką siłę posiadłem! Zerwę ten oto
łańcuch!
Zaczął iść wzdłuż zgromadzonych i pokazywać żelazne ogniwa, a niektórym dał nawet spróbować, czy
trzymają mocno i czy nie są przypadkiem nacięte. Kilku mężczyzn szarpnęło za końce łańcucha, lecz nie
udało im się nawet go nadwątlić, więc pokiwali głowami, na znak, że będzie to prawdziwe wyzwanie. Szmer
aprobaty poniósł się wśród widowni. Ludzie tłoczyli się zaciekawieni, coraz bardziej zacieśniając krąg.
Większość twarzy była wychudła, zmęczona, pokryta szarością smutku i biedy. Patrzyli po sobie niepewnie,
ale zaraz kilka osób podeszło do rozłożonej płachty, po czym ułożyli na niej dary: kaczkę, kilka placków
pszennych, jakieś owoce i kawały słoniny owinięte sznurkiem.
Kuglarz założył sobie łańcuch na kark i stanął nad płachtą na szeroko rozstawionych nogach. Spojrzał w dół
i strzyknął śliną, cmokając z niezadowoleniem. Stuknął butem w pusty garnuszek, w którym nie zabrzęczała
nawet jedna moneta. Rozejrzał się i w tłumie zauważył dwóch wieśniaków, z którymi rozmawiał wcześniej.
Kiwnął na jednego z nich palcem, a chłop podbiegł, ściągając z głowy słomiany czepiec i mnąc go w palcach
z przejęciem.
– Cóż to? – szepnął do niego Jeruzalem, biorąc go na bok.
– To znaczy, panie? – odpowiedział biedak cichutko, jąkając się.
– Pieniędzy nie dają...
– Bo nie mają, panie...
– Tego żeście mi nie rzekli wcześniej, że wieś miedziaków nie ma... – syknął kuglarz i ścisnął chłopa za
łokieć.
– Boście nie pytali... – odpowiedział wieśniak mrugając oczami – u nas, panie, pieniądz ma ino Wit...
I w karczmie mieć mogą...
– Któż Wit?
– Pan nasz.
– Trzeba było wcześniej gadać... – ze złością wypisaną na twarzy powiedział Jeruzalem, po czym odwrócił
się i uśmiechnął szeroko do publiczności.
– Oto przed wami, Jeruzalem! Syn Świętego Miasta! Mag i Siłacz! Wielka ręka! Oto ludzie zobaczycie
pokaz siły nieprawdopodobnej i nieludzkiej!
Zdjął z karku łańcuch i z błyskiem w oku zaczął chodzić tuż przed tłumem pokazując jeszcze raz twarde,
mocne, żelazne ogniwa. Pstryknął na małpkę a ta pojawiła się nagle w niewielkim, czerwonym kapturku na
głowie. W łapkach trzymała maleńki bębenek. Na znak kuglarza zaczęła uderzać w niego pazurkami,
popiskując przy tym czasem i strojąc śmieszne miny.
– Ludzie! Teraz oplotę się wokół tym łańcuchem, a niech mi kto z was pomoże!
Podbiegło dwóch chłopców, złapali za końce i owinęli szczelnie mężczyznę, tak że łańcuch wpił się w jego
wypolerowane tłuszczem ciało. Jeruzalem kazał jeszcze sprawdzić, czy na pewno dobrze jest związany, co
oba wyrostki zrobiły chętnie, śmiejąc się do siebie i szturchając łokciami.
– Jak widać łańcuch mocny jest! – wrzasnął Jeruzalem i potoczył wzrokiem po zebranych.
– Kto spróbować chce? – spytał jeszcze silnym głosem, lecz jakoś nikt nie miał już ochoty sprawdzać, więc
kuglarz stanął twardo na nogach i spojrzał w niebo.
– Dajcie mi siłę! – krzyknął prosto w kłębiące się w górze szare, ciemne chmury – Dajcie mi siłę, Niebiosa!
Napiął nagle mięśnie i aż poczerwieniał od wysiłku wkładanego w walkę z łańcuchem. Żyły wyszły mu na
wierzch, skronie zaczęły pulsować, a oczy wybałuszył tak strasznie, że wydawać się mogło, iż za chwilę
wyrwą się z oczodołów. Stękał, pocił się, drżał na całym ciele i wypuszczał co pewien czas powietrze przez
zaciśnięte wargi, jakby para uchodziła z gotującego się kotła, na którym pokrywka skacze.
Już się zdawało, że przegra z żelastwem, już chłopcy siedzący na gałęzi dębu zaczęli pokrzykiwać, że
żelazo od człeka silniejsze, gdy nagle, z trzaskiem podobnym do tego, jaki wydaje łupina orzecha, gdy ją
stuknąć młotem, pękło pierwsze ogniwo. Tłum krzyknął z wrażenia, a jeden z dziadków siedzących na belce
zaczął się śmiać i uderzać z radości w kolano. Z jednej strony, na lewym bicepsie siłacza, pękł kawał
łańcucha i wisiał rozdwojony, lecz nadal trzymający się innych zwojów. Jeruzalem nabrał powietrza jeszcze
raz i znowu napiął wszystkie mięśnie, a z jego ust dobiegło przeraźliwe charczenie, gdy rwał łańcuch
wpinający mu się w ciało. Małpka zaczęła pokrzykiwać żałośnie i szybciej bić w bębenek. Wtedy pękło
kolejne ogniwo i stalowa pułapka zaczęła opadać z ciała kuglarza. Gdy to się stało, mężczyzna wykonał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin